Tak mogłaby wyglądać wojna Iranu z USA
Zagrożenie konfliktem zbrojnym między USA a Iranem, choć bardzo mało prawdopodobne, nieustannie wisi nad Bliskim Wschodem. Oba państwa dzieli zbyt wiele zderzających się ze sobą interesów, by całkowicie wykluczyć takie ryzyko. Jak zatem mogłyby potoczyć się wydarzenia, gdyby do wojny rzeczywiście doszło?
08.04.2015 | aktual.: 08.04.2015 14:23
Zawarte w ubiegłym tygodniu historyczne porozumienie światowych mocarstw z Iranem w ogromnym stopniu oddala niebezpieczeństwo nuklearnego wyścigu zbrojeń na Bliskim Wschodzie. Pamiętajmy jednak, że - po pierwsze - na razie porozumienie ma charakter ramowy i nie wiadomo, jak będzie wyglądać jego ostateczny kształt. Po drugie, układ jest rozwiązaniem tymczasowym, obliczonym na 10 lat - po tym okresie Teheran będzie mógł stopniowo rozwijać dalej swój program atomowy. Natomiast po kolejnych pięciu latach nie będą go już ograniczać żadne restrykcje.
Niemniej nie da się ukryć, że jest to przełom w relacjach Zachodu z Iranem oraz osobisty sukces prezydenta USA Baracka Obamy, który od objęcia urzędu konsekwentnie forsował dyplomatyczne rozwiązanie kwestii irańskiej. Nie zmienia to jednak faktu, że Waszyngton i Teheran nadal uwikłane są w długoterminowy, strategiczny konflikt na Bliskim Wschodzie, a atomowe ambicje ajatollahów są ledwie jednym z elementów tej skomplikowanej układanki.
Nie od dziś wiadomo, że Iran widzi siebie w roli dominującego mocarstwa na Bliskim Wschodzie i stale dąży do rozszerzenia swoich wpływów, czego wyrazem są choćby ostatnie burzliwe wydarzenia w Jemenie. Nie w smak to Amerykanom, którzy mają w regionie własne interesy. O ich wadze najlepiej świadczy stacjonująca w Bahrajnie, tuż pod nosem Irańczyków, potężna V Flota US Navy, z lotniskowcową grupą uderzeniową w składzie. Nie można też zapominać o hojnie wspieranych przez Waszyngton arabskich sojusznikach, pośród których prym wiedzie Arabia Saudyjska, mająca równie wielkie ambicje, co rezydujący w Teheranie ajatollahowie.
Doktryna asymetryczna
Nikt nie może zatem zagwarantować, że w dającej się przewidzieć przyszłości nie dojdzie do zderzenia aspirującego do bliskowschodniej hegemonii Iranu ze strzegącymi swych strategicznych interesów Stanami Zjednoczonymi. To, jak mogłoby wyglądać takie starcie, przeanalizował niedawno amerykański magazyn "The National Interest". Miał przy tym o tyle ułatwione zadanie, że podobnej, bardzo szczegółowej analizy, dokonało kilka la temu Centrum Analiz Strategicznych i Budżetowych, niezależny think thank z siedzibą w Waszyngtonie.
Jak wskazują eksperci, Irańczycy zdają sobie sprawę z miażdżącej przewagi militarnej USA, stawiają więc na obronę asymetryczną, będącą rodzimą wersją chińskiej strategii antydostępowej - w nomenklaturze wojskowej określanej akronimem A2/AD (ang. Anti-Access/Area Denial). W dużym uproszczeniu strategia ta zasadza się na zadaniu siłom przeciwnika - przy wykorzystaniu asymetrycznych środków wojskowych i przewagi własnego terytorium - na tyle ciężkich strat, by ten odstąpił od działań ofensywnych bądź nie był w stanie ich prowadzić.
W tym miejscu warte podkreślenia jest, że irańskie siły zbrojne od lat w dużej mierze przygotowywane są właśnie pod kątem konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi. Dla Amerykanów byłby to najgroźniejszy przeciwnik od dziesięcioleci, nieporównywalnie silniejszy od zdemoralizowanej armii Saddama Husajna czy talibów w Afganistanie.
Atak z zaskoczenia
Według amerykańskich analityków Teheran nie zawahałby się wykorzystać elementu zaskoczenia, dokonując wyprzedzającego uderzenia na stacjonujące na Bliskim Wschodzie siły USA. Na wąskich wodach Zatoki Perskiej okręty wojenne US Navy zostałyby zaatakowane przez "rój" rakiet, wystrzelonych ze stałego lądu, wysp czy niewielkich łodzi, których Iran - jeśli wierzyć raportom zachodnich służb - posiada przeszło 1500. Teheran dysponuje szeroką gamą pocisków przeciwokrętowych i salwa złożona z dziesiątek takich rakiet miałaby dużą szansę na przełamanie obrony przeciwrakietowej amerykańskiej floty.
Podobny los spotkałby instalacje militarne USA w rejonie Zatoki Perskiej. Zgodnie z tym scenariuszem, obrona przeciwrakietowa najpierw zostałaby "rozmiękczona" salwą mniej zaawansowanych rakiet, po której nastąpiłoby uderzenie najgroźniejszymi irańskimi pociskami balistycznymi. A musimy pamiętać, że znajdujący się w rękach Teheranu arsenał tych pocisków nie ma sobie równych w regionie. Do tego doliczyć należy również pociski manewrujące, które mogą posłużyć do przeprowadzenia bardziej precyzyjnych ataków.
Strategiczna cieśnina
Po pierwszym uderzeniu, Iran prawdopodobnie podjąłby próbę zablokowania strategicznej cieśniny Ormuz, przez którą przepływa 40 proc. światowego morskiego transportu ropy naftowej. Nie trzeba chyba wyjaśniać, jak ten krok wpłynąłby na globalne ceny tego surowca, ale Teheranowi zależałoby nie tyle na przecięciu naftowego szlaku, co zamknięciu amerykańskiej floty na wodach Zatoki Perskiej.
Cieśnina w najszerszym miejscu liczy tylko 55 kilometrów szerokości i Irańczycy do jej zablokowania wykorzystaliby tysiące min różnego typu, miniaturowe okręty podwodne i operujące z wybrzeża wyrzutnie pocisków przeciwokrętowych. Z tym ostatnim zagrożeniem przez cały czas musiałyby liczyć się amerykańskie siły przeciwminowe, gdyby chciały przystąpić do oczyszczenia zagrożonego akwenu.
Jednocześnie Teheran mógłby zaktywizować sponsorowane przez siebie - i rozsiane po niemal całym Bliskim Wschodzie - liczne grupy terrorystyczne i oddziały partyzanckie. Umożliwiłyby one przeniesienie ciężaru walk również na amerykańskie bazy czy placówki zagraniczne, które znajdują się poza zasięgiem irańskich rakiet. Zemsta ajatollahów mogłaby dosięgnąć także sojuszników Waszyngtonu - np. silnie powiązany z Iranem libański Hezbollah wciągnąłby do konfliktu Izrael.
Scenariusz najgorszy, ale mało prawdopodobny
Oczywiście jest to jedynie bardzo uproszczony scenariusz tego, jak mogłyby potoczyć się wydarzenia, gdyby zrealizowały się najczarniejsze prognozy. Nie ulega wątpliwości, że dysponujące najnowocześniejszymi i najpotężniejszymi siłami zbrojnymi na świecie Stany Zjednoczone mają niejednego asa w rękawie i przygotowują własną odpowiedź na irańskie zagrożenie. Jednak Iran, aby odnieść polityczne zwycięstwo, wcale nie musi unicestwiać całości amerykańskich sił na Bliskim Wschodzie. Tak jak w każdej tzw. strategii antydostępowej, wystarczy, że wykorzysta przewagę własnego terytorium i zada Amerykanom na tyle poważne straty, że ci będą musieli odstąpić od długotrwałego konfliktu. Tylko tyle i aż tyle.
Katastrofalne konsekwencje wojny amerykańsko-irańskiej byłyby odczuwalne dla całego świata. Bledną przy niej dzisiejsze kłopoty z Państwem Islamskim, Irakiem, Syrią czy Jemenem. Jednak na chwilę obecną najbardziej prawdopodobne jest, że do takiej konfrontacji nigdy nie dojdzie. Bliski Wschód i bez tego jest najbardziej niespokojnym regionem globu. Wojna między Iranem a Stanami Zjednoczonymi byłaby jak podłożenie pochodni pod beczkę z prochem. I na pewno doskonale zdają sobie z tego sprawę zarówno w Waszyngtonie, jak i Teheranie.