Tajlandia tonie w chaosie. Z kryzysu politycznego w konstytucyjny?

Od wielu tygodni wstrząsana przez masowe protesty Tajlandia tkwi w głębokim kryzysie politycznym. Wymuszone przez rząd nadzwyczajne wybory niczego nie zmieniły, a kraj dalej pogrąża się chaosie. Wszystko może zakończyć się kolejnym puczem wojskowym, a niektórzy ostrzegają nawet o przed rozpadem państwa. Ostatnie wydarzenia opisuje z Bangkoku dla Wirtualnej Polski prof. Bogdan Góralczyk.

Tajlandia tonie w chaosie. Z kryzysu politycznego w konstytucyjny?
Źródło zdjęć: © AFP | Pornchai Kittiwongsakul

Jak przewidywano, nadzwyczajne wybory 2 lutego niczego w Tajlandii nie rozwiązały. Wszystkie strony konfliktu ogłosiły zwycięstwo. Tymczasem zgodnie z wymogami konstytucji, w 30 dni po przeprowadzeniu wyborów ma zebrać się parlament, czyli minimum 475 z 500 członków Zgromadzenia Narodowego.

Szans na to nie ma, nawet jeśli spełniono by wolę rządu i 23 lutego przeprowadzono wybory uzupełniające. Albowiem opozycja zapowiada, że będzie przeszkadzać jeszcze bardziej niż 2 lutego, gdy w wyniku jej działań w siedmiu prowincjach na południu kraju do wyborów nie doszło, a w wielu okręgach, głównie w Bangkoku, skutecznie je zakłócano nie pozwalając iść do urn nawet tym, którzy chcieli.

Tym samym rysuje się scenariusz, że po 5 marca w kraju będzie tylko tymczasowy, zarządzający gabinet, obradujący poza siedzibą rządu, okupowaną przez demonstrantów, a gmach parlamentu opustoszeje, co da konstytucyjny pat. Na jak długo?

Trzy strony konfliktu

O co w tym wszystkim chodzi? Podstawowe strony konfliktu są trzy. Urzędujący od sierpnia 2011 r. gabinet Yingluck Shinawatra, który napotkał problemy po tym, jak wyszedł z inicjatywą ustawy amnestyjnej, dzięki której do kraju mógłby powrócić znajdujący się na politycznej banicji w Dubaju i z zarzutami korupcyjnymi brat pani premier i też były premier Thaksin Shinawatra, obalony w zamachu wojskowym we wrześniu 2006 roku.

Widmo powrotu znienawidzonego w niektórych kręgach Thaksina uruchomiło obecną lawinę. Raz jeszcze uaktywniła się najsilniejsza siła opozycyjna w parlamencie - patynowa (istniejąca od lat 40. ub. stulecia) Partia Demokratyczna (PD). Gwałtownie sprzeciwiła się proponowanej amnestii, mimo że formalnie jej zapisom podlegałby też jej szef, były premier Abhisit Vejjajiva, na którym ciążą zarzuty użycia siły wobec demonstrantów wiosną 2010 r., gdy zginęło niemal sto osób.

A wiceszef tej partii i były wicepremier Suthep Thaugsuban w odpowiedzi na inicjatywę rządu w początkach listopada ubiegłego roku powołał Ludowy Komitet Demokratycznych Reform (PDRC) i wyprowadził ludzi na ulice. To on stworzył tutejszy Majdan i niezmordowanie sam ze sceny atakuje rząd. Początkowo chciał tylko jego ustąpienia, teraz się radykalizuje i powiada wprost: nie spocznie i nie zakończy działalności dopóty, dopóki nie usunie"reżimu Yingluck", a całego rodu Shinawatra nie przepędzi z kraju...

Popis populizmu i demagogi

Programowo PDRC jest miałki. Mówi coś, bez szczegółów, o Ludowej Radzie, która miałaby być złożona z kamnan, czyli reprezentantów władz najniższego szczebla, takich wójtów czy sołtysów. Jak to by się miało do demokracji - nie dopowiada, ale fakt, że doświadczona PD się od tych pomysłów odżegnuje, jest znaczący. Nie o demokrację tu chodzi. Więc o co? Wybory przeprowadzono mimo tego, że w stolicy obowiązuje, wprowadzony przez rząd, stan wyjątkowy, co jest iście tajskie, gdzie reguły chętnie nagina się do swych potrzeb. Widać to jak na dłoni na tajskich kanałach telewizyjnych, z których jeden, kontrolowany przez rząd, nie przebiera w środkach i ostro atakuje PDRC i PD, a aż dwa dają relację non stop z wieców i demonstracji Suthepa w Bangkoku. Z obu stron to popis populizmu, demagogii i braku odpowiedzialności. Liczy się tylko tani poklask i poniżenie przeciwnika (zwolennicy PDRC dają mu wyraz dmuchając w gwizdki).

Jak daleko to idzie niech świadczy fakt, że wyprodukowano nawet - co sam widziałem - klapki japonki z podobiznami Thaksina i Yingluck. W ten sposób idąc depcze się raz byłego premiera, raz obecnego...

Groźba rozpadu państwa?

Z tej zabawy może być jednak tragedia. 29 stycznia wydawany w Hongkongu dziennik "South China Morning Post" opublikował tekst, w którym spekuluje o możliwości oderwania się północy kraju, z siedzibą w Chiang Mai, skąd wywodzi się - chiński z pochodzenia - ród Shinawatra. Fakt, że spotkał się ogromnym medialnym nagłośnieniem w tajskich mediach jest więcej niż znaczący.

Oczywiście, w rozpad państwa mało kto wierzy, ale w sedno trafił jeden z tajskich komentatorów, pisząc na łamach poczytnego "Bangkok Post": "Przed rozpoczęciem antyrządowych mitingów przez PDRC nikt poważny nie zajmował się problemem separatyzmu Północnej Tajlandii". A teraz otwarcie o tym mówią rozczarowani mieszkańcy Północy, którzy sukcesywnie wspierają Shinawatrów (za to, że jako pierwsze rządy odkąd od 1932 r. istnieje monarchia konstytucyjna zajęły się, choć trochę, zwykłym ludem i jego problemami, co przeciwnicy oczywiście określają mianem populizmu).

Tu najwyraźniej tkwi istota sprawy. Nad całym obecnym zamieszaniem unosi się czynnik najistotniejszy: królewska sukcesja. Powszechnie szanowany - co widać i czuć - król Bhumibol Adulyadet, najdłużej panujący monarcha na globie, ma już 86 lat. A książę-następca tronu nie ma już takiego baramee, czyli moralnego autorytetu, jak ojciec. Rosną więc obawy, co będzie dalej.

Nowe Pieniądze kontra Stare Pieniądze

Thaksin Shinawatra, najpierw udany biznesmen, a potem skuteczny premier, napomnienia króla ignorował, robił swoje, no i budował własne imperium - polityczne i biznesowe. Jak skończył - wiadomo. Ale nadal jest obecny na tajskiej scenie, czego dowodem sukces Yingluck, poprzednio jedynie biznesmenki, bez żadnego politycznego doświadczenia. Do zwycięstwa wystarczyło jej nazwisko, które teraz stało się brzemieniem.

W istocie zderzyły się więc dwa żywioły: Nowe Pieniądze, skupione wokół rzutkiego Rodu Shinawatra starły się ze Starymi Pieniędzmi arystokracji i dobrze osadzonych w poprzednich reżimach stołecznych elit. Te drugie, w cieniu nieuniknionej sukcesji, przeszły do ataku, mając na uwadze to, że PD ostatnie demokratyczne wybory wygrała w... 1992 r. A po 2001 r., gdy do władzy doszedł Thaksin, wszystkie wybory wygrywali jego zwolennicy, a inne rządy były tylko rezultatem wojskowego puczu.

Czyżby sytuacja miała się powtórzyć, jak spekulują niektórzy? Wszystko możliwe. A pewne jest to, że o Tajlandii jeszcze wkrótce wiele usłyszymy, bo mimo wyborów wymuszonych przez rząd, nic tu nie zostało rozwiązane.

Z Tajlandii dla Wirtualnej Polski prof. Bogdan Góralczyk

Autor jest byłym ambasadorem w Królestwie Tajlandii, wydal tom "Zmierzch i brzask. Notes z Bangkoku".

Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)