Szeregowy zbrodni
Czy 65 lat po wojnie na ławie oskarżonych można posadzić śmiertelnie chorego, 89-letniego Ukraińca? Czy jeniec, który ze strachu przed śmiercią głodową przeszedł na stronę oprawców, zasługuje na wyrok? Dlaczego kary uniknęli jego zwierzchnicy? Na te pytania miał odpowiedzieć niemiecki wymiar sprawiedliwości, który słabo sobie radził z rozliczaniem zbrodni hitlerowskich. Procesu nie ma, wątpliwości zostają.
W 1942 roku przed rampą kolejową w Sobiborze stała tablica „SS-Sonderkommando”. Za nią wznosiły się strażnicze wieżyczki i baraki. Z rampy nie można było dostrzec komór gazowych w głębi obozu.
– Właściwie zagazowanie przebiegało bardzo szybko. Jeden transport można było załatwić w ciągu jednego dnia – zeznał po wojnie jeden z esesmanów z Sobiboru. Często ginęło tu ponad dwa tysiące ludzi dziennie i dziesiątki tysięcy miesięcznie. Ludzkość pewnie nie dowiedziałaby się, co zdarzyło się w pobliżu tej małej wioski. Ale 14 października 1943 roku więźniowie odważyli się na ucieczkę. A ponieważ 47 z nich przeżyło wojnę, mogli opowiedzieć, że masowy mord organizowało tam około 150 ludzi: 20–30 esesmanów i około 120 byłych radzieckich jeńców wojennych.
Około pięciu tysięcy takich ludzi – głównie byłych żołnierzy Armii Czerwonej – SS rekrutowała z obozów jenieckich i na obrzeżach miejscowości Trawniki pod Lublinem. Następnie wyszkoliła ich na pomocników masowego mordu. Jeńcy z obozu w Trawnikach nadzorowali ofiary w gettach, pomagali w transporcie do obozów zagłady, a na miejscu zabijali tych, którzy byli zbyt słabi, by dojść do komór gazowych. Bez ludzi z Trawnik Holocaust w okupowanej przez Niemców Polsce musiałby mieć inny przebieg.
Demianiuk, także wyszkolony w Trawnikach, stał w hierarchii znacznie niżej od wszystkich esesmanów. Demianiuk zawsze twierdził, jakoby nigdy nie był w Sobiborze, ale zebrane dowody świadczą przeciw niemu. To inni jeńcy z obozu w Trawnikach – a nie ofiary – zeznali, że razem z nim uczestniczyli w mordach. Zeznania pochodzą z radzieckich tajnych procesów, dziesiątki byłych jeńców z tego obozu skazano w ZSRR na karę śmierci lub więzienia. Za tym, że Demianiuk był strażnikiem w Sobiborze, przemawiają też inne dokumenty. Podejrzany wytacza mało przekonujący argument, jakoby to kuzyn posłużył się jego danymi osobowymi. Jednak ów członek rodziny miał ciemne włosy, a Demianiuk jest blondynem i na legitymacji służbowej nr 1393 z obozu w Trawnikach widnieje zdjęcie, które niewątpliwie przedstawia dzisiejszego mieszkańca Cleveland. Legitymacja ta stanowi obecnie kluczowy dokument śledztwa, gdyż zapisane są na niej miejsca służby jej posiadacza.
Wybór Iwana D.
Droga Demianiuka do współudziału w Holocauście zaczęła się wraz z niemiecką napaścią na Związek Radziecki w 1941 roku. 21-letni wówczas traktorzysta z wioski leżącej na południowy zachód od Kijowa zakończył właśnie służbę wojskową, gdy Wehrmacht w nocy z 21 na 22 czerwca przekroczył radziecką granicę. Demianiuk szybko został ranny, ale po kilku miesiącach wrócił na front. Wiosną 1942 roku dostał się na Krymie do niewoli i trafił do obozu jenieckiego w pobliżu Chełma na wschodzie dzisiejszej Polski. – Warunki były tam przerażające – relacjonował później. Niektórzy jeńcy spali wręcz pod gołym niebem, a racje żywnościowe były celowo zaniżone. Zrozpaczeni ludzie jedli liście, dochodziło do przypadków kanibalizmu. – Za bochenek chleba oddałbym duszę – przyznał później Demianiuk.
Czerwonoarmistów pochodzenia żydowskiego systematycznie mordowano, ale również szanse przeżycia nieżydowskich jeńców wojennych były w owym czasie mniejsze niż 50 procent. Jest mało prawdopodobne, by Demianiuk przetrwał w tamtym obozie lata wojny. W Trawnikach robotnicy przymusowi sortowali przedmioty należące do zamordowanych Żydów. Odilo Globocnik, szef SS w Lublinie, nawet jak na nazistowskie standardy odznaczał się wielką brutalnością. Podobnie jak wielu regionalnych kacyków i on nalegał na wymordowanie podległych mu Żydów. To dlatego byli jeńcy z obozu w Trawnikach musieli zacząć pomagać w dziele Zagłady.
Jakow Klimenko, który podobnie jak Demianiuk znalazł się w Trawnikach latem 1942 roku, zeznał, że pojechali razem do pobliskiego lasu. Byli uszeregowani w dziesiątki, a naprzeciwko nich musiało stawać po dziesięciu Żydów, po czym padał rozkaz oddania strzałów. Zdaniem Klimenki Niemcy chcieli w ten sposób „zapewnić sobie naszą lojalność”. Gdzie wtedy był Demianiuk? Ten strażnik, jak wynika z dokumentów, przebywał w Sobiborze do połowy września 1943 roku. W tym okresie trafiło do obozu ponad 29 tys. ludzi z jednego tylko holenderskiego obozu Westerbork – byli wśród nich także niemieccy Żydzi, którzy uciekli przed nazistami z Niemiec do Holandii. Ilu Polaków, Rosjan, Czechów, Słowaków i ludzi innych narodowości również poniosło śmierć w obozie w czasie służby Demianiuka, nie sposób już dokładnie ustalić.
Demianiuka poważnie obciążają zeznania nieżyjącego Ignata Danilczenki z procesu, który toczył się w 1949 roku w Dniepropietrowsku. – Widziałem, jak Demianiuk i inni strażnicy popychali i bili Żydów kolbami; była to normalna praktyka podczas wyładowywania ich z wagonów – te słowa potwierdził jeszcze wiele lat później, gdy ruszył proces przeciw Demianiukowi w USA.
Czy Demianiuk miał jakiś wybór? może wykonywał tę likwidacyjną robotę z sadystyczną rozkoszą? Czy dodatkowo dręczył swoje ofiary, jak to czynili inni jeńcy szkoleni w Trawnikach? Wielu z nich awansowało w SS, niektórzy zostali odznaczeni. Demianiuk natomiast do końca pozostał tylko strażnikiem, co było najniższym stopniem służbowym. Czy to świadczy o jego oporach, czy też o granicach umysłowych możliwości tego mężczyzny, który nawet po 50 latach przeżytych w USA mówi łamaną angielszczyzną?
Spokojny parafianin
Wiadomo, że Demianiuk nie zawsze robił to, czego wymagali Niemcy. Na początku 1943 roku dostał 25 kijów za to, że bez pozwolenia oddalił się z obozu w Majdanku – prawdopodobnie celem wyprawy był pobliski burdel. Nie była to jedyna szansa ucieczki, a wielu jego towarzyszy skorzystało z takich okazji. Mniej więcej jedna trzecia jeńców szkolonych w Trawnikach zdezerterowała. Demianiuk pozostał na służbie u Niemców. Po Sobiborze był strażnikiem w obozie jenieckim Flössenburg, a na koniec służył jeszcze przez kilka tygodni w tzw. armii Własowa – jednostce byłych czerwonoarmistów, która walczyła po stronie niemieckiej.
Gdzie przebywał Demianiuk po zakończeniu wojny, gdy z pomocnika SS przeobraził się w rzekomo niewinnego uchodźcę, wie tylko on sam. Na jego ślad można trafić dopiero w obozie uchodźców w Landshut. Następnie zatrudnił się w armii amerykańskiej w Regensburgu jako mechanik. Potem udał mu się wielki skok: w styczniu 1952 roku popłynął z Bremerhaven do USA, gdzie szybko stanął na nogach. Pracował jako robotnik w zakładach Forda, był szanowanym ojcem rodziny, należał do ukraińskiej prawosławnej parafii św. Włodzimierza w Cleveland.
O jego nowym wcieleniu za Atlantykiem władze radzieckie dowiedziały się z listu żony Demianiuka, wysłanego do dawnej ojczyzny. Trwała zimna wojna, dlatego dopiero w 1975 roku pewien amerykański dziennikarz, nastawiony życzliwie wobec Moskwy, przywiózł z podróży do ZSRR listę ukraińskich zbrodniarzy wojennych żyjących w USA. Na tej liście figurował także Demianiuk. Łatwo się domyślić, że KGB chciało w ten sposób także zdyskredytować hałaśliwych antyradzieckich emigrantów ukraińskich. Lista wylądowała w amerykańskim Urzędzie Imigracyjnym, gdzie wyciągnięto akta Demianiuka. Jeden szczegół zwrócił uwagę urzędników: podał on, że w roku 1937 mieszkał „w Sobiborze, w Polsce”. Akurat w Sobiborze. Prawdopodobnie nie przyszła mu do głowy żadna inna miejscowość.
Człowiek nie z tej fotografii
Ostatecznie jednak amerykańscy prokuratorzy wysłali listę wraz ze zdjęciami paszportowymi Demianiuka i innych podejrzanych swoim kolegom w Izraelu, by pokazali je ocalałym z Holocaustu. I wtedy doszło do absurdalnego błędu. Aż sześciu byłych więźniów przysięgło bowiem, że znają człowieka z fotografii. Ale nie z Sobiboru – z Treblinki, innego obozu zagłady. – To jest Iwan! – zawołał jeden ze świadków – Iwan Groźny! Proces w USA nie wchodził w rachubę. Odebrano tylko Demianiukowi amerykańskie obywatelstwo, powołując się na to, że zataił, iż służył jako esesman w Treblince.
Potem jednak sprawy potoczyły się szybko, gdyż nowo powstały Urząd ds. Dochodzeń Specjalnych (OSI, utworzony w 1979 roku – przyp. FORUM) potrzebował sukcesów, aby się wykazać. Ten urząd, podlegający resortowi sprawiedliwości, miał za zadanie tropić byłych nazistów osiadłych w USA. Dochodzeniowcy z OSI wiedzieli, że Demianiuk nie mógł być Iwanem Groźnym, z dokumentów wynikało bowiem, że w tamtych latach nie pełnił służby w Treblince, lecz w Sobiborze. A jednak to jego wydano Izraelowi.
Proces w Izraelu
Z początku wszystko szło po myśli oskarżycieli. Ocaleli więźniowie Treblinki opisywali brutalność Iwana Groźnego. – Dosyć tego sądzenia, powieście go! – krzyczał świadek Eliahu Rosenberg. Demianiuk został skazany na śmierć, pewna brytyjska firma wzniosła już szubienicę pod drzwiami jego celi. Wszystko wydawało się rozstrzygnięte, czekano już tylko na wyrok sądu apelacyjnego.
Wtedy jednak jakiś oburzony człowiek, który uratował się z shoah, oblał kwasem jednego z obrońców. W rezultacie proces przedłużył się o dwa lata – i ta zwłoka uratowała Demianiukowi życie. W tym czasie bowiem rozpadł się Związek Radziecki, co otworzyło przed obroną całkiem nowe możliwości dotarcia do akt. I okazało się, że tamten Iwan Groźny zginął już podczas II wojny światowej. Po siedmiu latach przetrzymywania w areszcie śledczym izraelski Sąd Najwyższy w 1993 roku uniewinnił Demianiuka. Odleciał on do USA samolotem linii El Al w klasie biznesowej. W roku 1998 przywrócono mu amerykańskie obywatelstwo.
Drugie podejście
Dla OSI to była poważna wpadka, więc przygotowano drugie podejście. W roku 2001 ponownie pozbawiono Demianiuka obywatelstwa, tę decyzję jako ostateczną zatwierdził wiosną zeszłego roku Sąd Najwyższy USA. Amerykanie już w czterech krajach zapytywali, czy tamtejszy wymiar sprawiedliwości interesuje się strażnikiem. Ukraina nie odpowiedziała, Polska i Izrael odmówiły. Pozostała Republika Federalna Niemiec – kraj, który w latach 90. odmówił wytoczenia procesu innym byłym jeńcom, szkolonym przez SS w Trawnikach, żyjącym obecnie w USA.
Czasy się jednak zmieniają. – Musieliśmy działać szybko – mówi jeden z prokuratorów. Szybko chociażby dlatego, że Demianiuk jest tak stary. Trudne będzie też ustalenie, czy Demianiuk ma prawo powoływać się na konieczność wykonywania rozkazów. Przecież ludzie szkoleni w Trawnikach mogli działać w przeświadczeniu, że bez względu na wszystko muszą być posłuszni. W końcu byli przez swoich niemieckich zwierzchników surowo karani za najmniejsze przewinienia. Prokuratorzy argumentują obecnie, że Demianiuk mógł próbować ucieczki – jak inni jeńcy z Trawnik. Prawdą jest jednak także, że zbiegowie, których schwytano, byli z miejsca rozstrzeliwani.
Tak czy inaczej, oskarżenie w przypadku Demianiuka wkracza pod względem prawnym na całkiem nowy teren. Nigdy bowiem dotychczas w RFN nie wydano wyroku skazującego na nisko postawionego strażnika z obozu koncentracyjnego, a Demianiuk jest „najdrobniejszą z płotek” – jak powiada Christiaan F. Rüter, profesor prawa karnego z Amsterdamu i wydawca zbioru wyroków przeciwko zbrodniarzom hitlerowskim. Rüter przypomina, że prokuratorzy sami wcześniej byli zdania, iż „nie należy stawiać w stan oskarżenia członków komand wyznaczanych do rozstrzeliwania”. Dotyczy to – jak stwierdził także w 1976 roku Sąd Krajowy w Hamburgu – owych „ostatnich ogniw w łańcuchu morderczego mechanizmu”. A w Hagen uniewinniono pięciu esesmanów spośród 12, którzy właśnie w Sobiborze pełnili swą morderczą służbę.
Georg Bönisch i in.
Pełna wersja artykułu dostępna w aktualnym wydaniu "Forum".