PublicystykaSzczyt w Singapurze. Co zyskał Kim Dzong Un, a co Trump

Szczyt w Singapurze. Co zyskał Kim Dzong Un, a co Trump

Szczyt w Singapurze. Co zyskał Kim Dzong Un, a co Trump
Źródło zdjęć: © Forum | REUTERS
Oskar Górzyński
12.06.2018 09:35, aktualizacja: 12.06.2018 10:52

Kim Dzong Un otrzymał prestiż, nimb światowego lidera i gwarancję bezpieczeństwa USA. Trump - i świat - uzyskali zobowiązanie Pjongjangu do "całkowitej denuklearyzacji". To znaczący krok naprzód - o ile tylko zostanie wcielony w życie.

Po wszystkich fanfarach, serdecznych gestach i wzajmenie wymienianych komplementach obu przywódców, konkretny owoc szczytu w Singapurze jest jeden. To podpisane przez nich wspólne oświadczenie. Jego treść można wyczytać ze zdjęcia zrobionego przez fotografów. Opiera się ono na czterech punktach:

1) Zobowiązaniu do nawiązania nowych stosunków KRLD z USA "zgodne z życzeniami obu narodów do pokoju i pomyślności".

2) Zobowiązaniu do zbudowaniu nowego reżimu bezpieczeństwa na Półwyspie Koreańskim

3) Zobowiązaniu Korei Północnej do pracy w kierunku całkowitej denuklearyzacji Półwyspu Koreańskiego, zgodnie z tym, do czego Kim Dzong Un już zobowiązał się podczas spotkania z prezydentem Korei Południowej w Panmundżonie 28 maja.

4) Zwrocie szczątków jeńców wojny koreańskiej.

W porównaniu do wielkich ambicji administracji Trumpa, której oficjele obiecywali "całkowite, weryfikowalne i nieodwracalne" rozbrojenie północnokoreańskiego arsenału nuklearnego, trudno nazwać to wielkim sukcesem. W dokumencie właściwie nie ma niczego nowego; są jedyne ogólniki i zobowiązania, które Kim złożył już wcześniej. Przede wszystkim brakuje kluczowych słów "weryfikacja" i "nieodwracalne". Zamiast "Korea Północna" jest "Półwysep Koreański", co oznacza, że Pjongjang oczekuje wycofania się sił USA z Południa. W rzeczy samej już podczas konferencji prasowej Trump zapowiedział, że skończy z "prowokacyjnymi" i "bardzo kosztownymi" ćwiczeniami wojskowymi amerykańskich żołnierzy na półwyspie, a jego ostatecznym celem jest całkowite wycofanie wojsk. To byłoby nie tylko zwycięstwo dla Pjongjangu, ale wielki geopolityczny prezent dla Pekinu.

Historia zatoczy koło?

Znamienne jest to, że tekst deklaracji bardzo przypomina wspólne oświadczenie USA i KRLD z 1993 roku. Dotyczy ono tych samych kwestii, a nawet zawiera te same kluczowe słowa dotyczące rozbrojenia nuklearnego. Koniec końców Kim Dzong Un nie zobowiązał się do niczego ponad to, co obiecywał jego ojciec. Różnice są dwie - obie na korzyść obecnego dyktatora z Pjongjangu: Kim Dzong Un spotkał się twarzą w twarz z prezydentem USA, a Korea Północna posiada już niemal pełny arsenał atomowy. Nie trzeba przypominać, że deklaracja z 1993 roku ostatecznie nie doprowadziła do konkretnych rezultatów. Co ciekawe, swoją rękę do tego przyłożył obecny doradca ds. bezpieczeństwa John Bolton, który był obecny także w Singapurze.

Oczywiście, nie oznacza to, że i tym razem rozmowy zakończą się fiaskiem. To dopiero początek dłuższego procesu, który może potoczyć się różnie. Być może Kim Dzong Un rzeczywiście chce podążyć drogą Chin i zmodernizować kraj. Ale trzeba też pamiętać, że Korea Północna jest mistrzem w dyplomatycznym tańcu, kluczeniu i zwodzeniu międzynarodowej społeczności.

Dlatego na ten moment bilans rozmów jest zdecydowanie korzystniejszy dla Kim Dzong Una. Dzięki Trumpowi, który w Singapurze obsypał go komplementami - o tym, że jest "bardzo utalentowany", "bardzo mądry" i "kocha swój kraj" - Kim Dzong Un uzyskał to, o co walczył jego ojciec i dziadek: uznanie statusu jako potęgi nuklearnej. Spotkanie twarzą w twarz, jak równy z równym, z prezydentem najpotężniejszego mocarstwa świata. Owszem, teoretycznie Trumpa nic to nie kosztowało. Ale pozbawił się tym samym dużej karty przetargowej uzyskując w zamian bardzo niepewne korzyści. Jak na samozwańczego geniusza negocjacji, jest to bardzo mizerny rezultat.

Nadzieja na pokój

Mimo to, szczyt w Singapurze jest krokiem w dobrym kierunku. Oddala świat od widma wojny nuklearnej i milionów ofiar. Jest początkiem czegoś, co może zdecydowanie zmienić sytuację międzynarodową. Nawet jeśli nie doprowadzi do rozbrojenia zbrodniczego reżimu, może przynajmniej go ucywilizować i uczynić go bardziej przewidywalnym. To byłoby więcej, niż dotychczasowe osiągnięcia kolejnych prezydentów. W tych niespokojnych czasach nawet taka iskierka nadziei się liczy.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (0)
Zobacz także