Szczerek: Kaczyńscy, Saakaszwili, Orban i inni. Fajnych macie kolegów, chłopaki© PAP | Paweł Supernak

Szczerek: Kaczyńscy, Saakaszwili, Orban i inni. Fajnych macie kolegów, chłopaki

Ziemowit Szczerek
11 kwietnia 2020

Dziesięć lat temu światowych przywódców, którzy mieli przylecieć na pogrzeb Lecha Kaczyńskiego, uziemił wybuch wulkanu na Islandii. Ale jeden do Warszawy dotarł. Wzorowy wschodnioeuropejski silny człowiek – prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili.

Niedługo po katastrofie smoleńskiej w Tbilisi co chwila można było się natknąć na pamiątki po Lechu Kaczyńskim. W mieście pojawiła się ulica Lecha Kaczyńskiego, na jednym z osiedli – jego popiersie, na którym wygląda marsowo i bojowo. W hostelu w którym spałem, zdjęcie Lecha i Marii Kaczyńskich wisiało w honorowym miejscu, pod polską flagą, przewiązane kirem. A na ulicy Rustawelego, centralnej miejskiej promenadzie, znalazłem namalowany przez ulicznego artystę obraz, który wyglądał na coś w rodzaju "kodu Smoleńska": twarz Lecha Kaczyńskiego widniała tam na tle zniszczonego tupolewa, a na dole przedstawiono czarną skrzynkę (zaprezentowaną bardzo dosłownie: jako czarny sześcian) z wielkim, czerwonym znakiem zapytania. Klucz do tej zagadki powieszony był na mapie Rosji.

SAAKASZWILI, CZYLI ARCHETYP POSTSOWIECKIEGO PRZYWÓDCY

Były prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili, człowiek o rozmachu dźwigu i energii zderzacza hadronów, który zawsze podkreśla swoją wielką przyjaźń z Lechem Kaczyńskim, również twierdzi, że to tam powinno się jej szukać. Trudno się temu, oczywiście, dziwić, biorąc pod uwagę rosyjskie matactwa, choćby w sprawie wraku. Ale tak naprawdę wszystko, według Saakaszwilego, już wiadomo.

- To było celowe działanie Putina – mówił w 2017 roku na antenie polskiej prawicowej telewizji Republika. – Jestem pewien, że był bardzo zadowolony z tego, co się wydarzyło.

- Miał techniczne możliwości, żeby to zrobić – mówił Wirtualnej Polsce.

Cała ta epopeja z Lechem Kaczyńskim zbierającym po drodze prezydentów państw bałtyckich i Ukrainy, lecącym do Tbilisi by pokazać Gruzinom, że nie są sami w obliczu rosyjskiej agresji – była piękna. Tak samo piękna była historia z Saakszwilim, który mimo zakazu lotów nad Europą z powodu wybuchu jednego z islandzkich wulkanów dotarł na pogrzeb Kaczyńskiego. Saakaszwili jest uparty i pełen werwy, i ta awantura była bardzo w jego stylu.

Sam mu kibicowałem, pijąc w dniu pogrzebu Kaczyńskiego gruzińskie wino, i śledząc w necie szarżę Saaki na Wawel. Saakaszwili stawał na głowie, żeby się do Krakowa dostać, i było to imponujące. W USA wynajął samolot, którym udało mu się dolecieć tylko do Portugalii. Stamtąd poleciał do Włoch, Włosi, z kolei, nie chcieli pozwolić mu lecieć dalej z powodu niedostatków technicznych samolotu i dużego stężenia pyłów, ale Saakaszwili narobił w Rzymie takiego dżygickiego rabanu i tak wszystkim namieszał w głowach, że w końcu go puścili. Dalej, metodą żabich skoków, przez Turcję, Bułgarię i Rumunię, dotarł do Krakowa. Na mszę nie zdążył, na pogrzeb – owszem.

Trąbiły o tym wszystkie media, przeciwstawiając go postawie Baracka Obamy, który w tym czasie, zamiast medytować nad czarno-białym zdjęciem Lecha Kaczyńskiego, poszedł grać w golfa.

Jakiś czas później w podobny sposób – pociągami, autokarami, bez ważnego paszportu, przepychany przez granicę przez swoich zwolenników, spocony, krzyczący, robiący wokół siebie zamieszanie, przedostał się z Polski na Ukrainę. Do kraju, w którym zaczął robić karierę polityczną po tym, gdy wyrzucono go z ojczystej Gruzji.

I już nawet mniejsza z tym, że w 2008 roku to prezydent Francji Nicolas Sarkozy ogarnął całą sprawę wojny rosyjsko-gruzińskiej od politycznej strony, a Kaczyńskiemu nie udało się odegrać żadnej roli w negocjacjach. Mniejsza również z tym, że, jak się często powtarza, próba nakazania przez Kaczyńskiego pilotowi lądowania w miejscu, w którym według przepisów lądować nie mógł, była pogwałceniem regulaminu lotu, która to praktyka, według wielu, zemściła się później na Lechu Kaczyńskim w Smoleńsku.

Mniejsza z tym wszystkim, bo romantyczny efekt był mocny i naprawdę piękny: Lech Kaczyński na czele delegacji regionalnych prezydentów, przemawiający do tłumów w Tbilisi i dodający im otuchy w obliczu rosyjskiego najazdu – ta scena robi wrażenie, i nic dziwnego, że Gruzini do tej pory są za nią Kaczyńskiemu wdzięczni. Nawet sporo jego przeciwników politycznych w Polsce, choć wielu z nich się do tego nie przyzna, sercem było wtedy po stronie Lecha Kaczyńskiego. Ja mówię wprost: była to jedna z niewielu chwil w historii mniej lub bardziej tekturowej popeerelowskiej Rzeczpospolitej, tej III-ciej, lecz najbardziej jednak IV-tej, w których byłem dumny ze swojego prezydenta.

PREZYDENT, PRZYWÓDCA, FANFARON, AWANTURNIK

Mniej piękna była natomiast cała ta osetyńska awantura, która przerodziła się w blitzkrieg Rosji na Gruzję: niezależnie od tego, czy to Micheil Saakaszwili ściągnął na siebie rosyjski atak niepotrzebnie prowokując Osetyńców, czy cała sprawa od początku była ukartowana przez Rosję. Rosja twierdzi, że wina leży po stronie Saakaszwilego, wynika to również z raportu sporządzonego na zamówienie UE, cała sprawa jednak nie była aż tak prosta. Pojawiają się jednak głosy, że Saakaszwili w gruncie rzeczy nie miał innego wyjścia, niż interweniować: terytorium Gruzji było ostrzeliwane z terenu Osetii Południowej, a przez Tunel Rokijski napływało do Osetii coraz więcej rosyjskiego wojska i sprzętu. Możliwe, że Rosja chciała zwabić Gruzję w pułapkę po to, by wystraszyć NATO i pokazać, że nie ma sensu przyjmować w jego poczet kraju tak bardzo narażonego na rosyjską agresję.

Tak jest zresztą do tej pory, Rosja trzyma Gruzji but na kręgosłupie: rosyjskie bazy znajdują się w zasięgu wzroku z głównej gruzińskiej arterii. Rosja praktycznie stoi bowiem na autostradzie łączącej Tbilisi i okoliczne regiony z resztą kraju: środkową Gruzją z Kutaisi i nadmorską, z Batumi. Tablice graniczne Osetii Południowej w okolicach Gori stoją zaraz za poboczem autostrady – która przez sporą część roku jest jedyną drogą łączącą wschód z zachodem Gruzji. Wystarczy jeden ruch rosyjskiego buta – i kraj pęka, dzieli się na dwa kawałki. Putin osiągnął co chciał: tak samo, jak żaden ubezpieczyciel nie będzie chciał wystawiać polisy 90-latkowi z zaawansowaną miażdżycą, tak nikt nie weźmie na siebie ryzyka obrony tak mocno wystawionego na rosyjski atak kraju, w dodatku z częścią terytorium zajętą przez kontrolowane z Moskwy i nienawidzące Gruzji quasi-państwa. Pamiętać bowiem należy, że wojna wydarzyła się niedługo po tym, gdy o natowskiej przyszłości Gruzji decydowano na szczycie w Bukareszcie.

Pojawiają się jednak również głosy, że to samemu Saakaszwilemu mogło chodzić o postawienie Zachodu przed faktami dokonanymi: z jego telewizyjnych wystąpień w czasie rosyjskiej inwazji zapamiętano głównie to, że z nerwów żuł własny krawat, ale warto zwrócić uwagę również na fakt, że podczas rzeczonej czynności wisiała za nim flaga Unii Europejskiej, a Saakaszwili wyglądał na zaskoczonego, że Zachód nie wstawił się aktywnie w jego obronie.

W każdym razie, dokładnie tak samo jak w słynnym przypadku Hana Solo z "Gwiezdnych Wojen", nierozstrzygnięta pozostaje kwestia #whoshotfirst – który z przeciwników pierwszy strzelił. UE podzieliła się w zasadzie już w chwili wybuchu konfliktu: obawiające się Rosji kraje Europy Środkowej domagały się od NATO działania, a Lech Kaczyński namawiał ówczesnego prezydenta Francji Nicholasa Sarkozy’ego do wysłania do Osetii sił pokojowych. Sarkozy natomiast był wściekły, że Zachód musi mieszać się w wojenkę na odległych, rurytańskich podwórkach, i upierał się, że jeśli Saakaszwili sam nawarzył sobie piwa, niech je teraz sam wypije. Ostatecznie to rozlane piwo, jak wiemy, wycierać zresztą pomagał właśnie Sarkozy, tyle, że porządki zaczął od dogadania się z Putinem, a nie z gruzińskim sojusznikiem. W Tbilisi, dokąd przyleciał z Moskwy w eskorcie rosyjskich samolotów, Lechowi Kaczyńskiemu, którego uznał za zawalidrogę i pieniacza, odmówił spotkania.

ZASTAŁ GRUZJĘ DREWNIANĄ, ZOSTAWIŁ SZKLANE DOMY

Saakaszwili lubi efekciarstwo i mocny, efektowny teatr polityczny. Scena z krawatem mu nie wyszła, ale inne rozegrał całkiem nieźle. Pierwszym i najważniejszym jego teatrem była sama Gruzja. Tę zmienił niesamowicie i przyznają to nawet jego polityczni wrogowie mówiąc, że na początku swojej władzy Saakaszwili naprawdę dokonywał rzeczy imponujących. I że dopiero później mu odbiło.
Saakaszwili przejął władzę po tzw. Rewolucji Róż w roku. Choć w jednym z pierwszych swoich teatralnych gestów dopił herbatę prezydenta Eduarda Szewardnadzego, pozostawioną na parlamentarnej mównicy po ucieczce całej rządowej ekipy przed szturmem protestujących, to naprawdę zastał Gruzję w poradzieckie apokalipsie, a zostawił przynajmniej częściowo, lecz efektownie zwesternizowaną. I wszystko w raptem kilka lat.

Przekształcenie policji ze skorumpowanej mafii w nowoczesną i przejrzystą służbę zrobiła w poradzieckim świecie takie wrażenie, że po ukraińskim Majdanie to właśnie saakaszwilowskich specjalistów poproszono o pomoc. Oczywiście pamięć materiału robi swoje i gruzińska policja po jakimś czasie znów zaczęła się nieco degenerować, nie osiągnęła jednak już nigdy poziomu z czasów przedsaakaszwilowskich. Saakaszwilemu i jego ekipie, kształconej w dużej części na Zachodzie, udało się znacząco zmniejszyć korupcję, wprowadzić liberalne reformy, uprościć system podatkowy, a także – last but not least – nie tyle zwesternizować Gruzję, co ją sfuturyzować, szczególnie z perspektywy krajów sąsiednich. Bowiem, na przykład, centra miast zostały poddane nie tylko zwykłej rewitalizacji. One zostały poddane rekonstrukcji, po której przypominają nie miejsca kształtowane przez prawdziwą gruzińską historię, ale raczej przez historię taką, jaką chcieliby ją sobie wyobrażać Gruzini.

Na ulicach miast stanęły supernowoczesne wtedy e-punkty rozliczeń, w których można było załatwić prawie wszystkie urzędowe sprawy, a te, których się jednak nie dało – w równie nowoczesnych i sprawnie obsługiwanych centrach administracyjnych. Prawo jazdy, paszport czy dowód wyrabia się szybko i sprawnie, działalność gospodarczą zakłada się w kilka minut. Tbilisi błyszczy nowością, nowoczesnością i rewitalizacją (albo historycystyczną rekonstrukcją). Gruzińskiej stolicy udało się nawet uniknąć przekleństwa poradzieckiej modernizacji – plastikozy i kiczu. No, do pewnego stopnia. Styl "saakaszwilowski" można poznać od razu.

Na zmieniającą się Gruzję sąsiednie kraje patrzyły z oczami jak arbuzy. I od razu zaczęły ją kopiować, choć trochę na zasadzie kultu cargo. Po Armenii też jeżdżą teraz samochody policyjne, które – jak w Gruzji – drą się na kierowców przez megafony, ale nadal, po posowiecku, biorą łapówki i niespecjalnie przejmują się procedurami. Po miejscowościach poustawiane są terminale do elektronicznego załatwiania spraw urzędowych, choć jeśli chodzi o korupcję i sprawność administracji, to Armenię od Gruzji dzielą jeszcze lata świetlne. Nowo odpicowana rosyjska Krasnaja Poljana i okolice Soczi również wyglądają jak wyzwanie rzucone gruzińskiemu „efektowi Saakaszwilego”, a szczególnie miastu Batumi, które od czasu Saaki zaczęło przypominać czarnomorskie Las Vegas.

- To nie może być Gruzin, ten Saakaszwili – mówił mi pewien Ormianin, gdy razem z nim przejeżdżałem armeńsko-gruzińską granicę, co łączyło się z wjazdem z rozpadającego się w oczach asfaltu Armenii na porządną i równą gruzińską szosę. – To Ormianin, tak naprawdę Saakjan się nazywa. Niemożliwe, żeby Gruzini sami stworzyli coś lepszego, niż my.

Nie można, oczywiście, powiedzieć, żeby Saakaszwili był skromnie nieświadom swoich zasług dla kraju. Celowo stroi się w piórka Dawida Budowniczego, jednego z największych gruzińskich królów, który pozostawił po sobie potężne państwo. "Nie jestem politykiem, jestem twórcą gruzińskiej państwowości".

I nawet gdy Saakaszwilemu odbiło, gdy zaczął prześladować opozycję i nieprzychylne mu media, gdy świeżo zreformowana policja zaczęła nadużywać swojej władzy, służba więzienna - gwałcić więźniów kijami od szczotek, a sam Saakaszwili wydawać gigantyczne pieniądze na zastrzyki z botoksu i futerka od drogich projektantów, i gdy w końcu przegrał wybory i został zmuszony do opuszczenia kraju z prokuratorem na karku i wystawionym nakazem aresztowania – nowa władza, Gruzińskie Marzenie, przejęła już zupełnie inną, nową Gruzję. I usprawnienia Saakaszwilego zachowała i rozwija.

Saakaszwili natomiast zaczął zbawiać Ukrainę, łaknącą "gruzińskiego cudu". Został gubernatorem obwodu odeskiego, który zaczął modelować na gruziński sposób (lecz mniej efektownie niż w Gruzji), nauczył się ukraińskiego i kazał na siebie mówić "Mychajło". Z Ukrainy, gdzie politykiem był równie krewkim, jak w Gruzji, też go zresztą wyrzucono, lecz kilka razy do niej w atmosferze harmidru i awantury politycznej powracał.

Podobnie wyglądały jego polityczne przyjaźnie: prezydent Ukrainy Petro Poroszenko najpierw chwalił się, że znają się Saakaszwilim od czasu wspólnych studiów w Kijowie i przyznawał mu ukraińskie obywatelstwo, by za chwilę mu je odbierać i stawać się największym wrogiem „Mychajły”, który niespecjalnie ważył słowa i zapowiadał, że Poroszenkę obali. Po wygranych przez Wołodymyra Zełenskiego wyborach obywatelstwo mu przywrócono: Saakaszwili krzyczał wtedy w zachwycie i na wyrost, że "Ukraina Zełenskiego to zupełnie inny kraj". Na razie jeszcze nie zdążyli się pokłócić, choć układ sił na Ukrainie znów zaczyna się zmieniać.

SZORSTKA PRZYJAŹŃ POLSKO-GRUZIŃSKA

Nie zdążyli również się ostatecznie pokłócić z Lechem Kaczyńskim, choć tak naprawdę nie było między nimi aż tak kordialnie, jak głosi oficjalna pamięć, polska i gruzińska.

Saakaszwili przyjaźń idealisty Kaczyńskiego wydawał się traktować bowiem wyjątkowo instrumentalnie. Gdy zmontowana przez polskiego prezydenta ekipa głów państw zapewniała w Tbilisi, że sąsiedzi Rosji nigdy nie zgodzą się na rosyjskie próby nałożenia im rosyjskiego jarzma, Saakaszwili wiec ten po angielsku opuścił i poszedł negocjować z niechętnym inicjatywie Kaczyńskiego Sarkozym. Po przemowach prezydenci, nieco zbaraniali, dłuższy czas czekali wyłącznie w swoim towarzystwie, aż Gruzin oderwie się od Sarkozy’ego i zajmie się „zbawicielami Gruzji”. Kaczyński z miejsca wskoczył na Saakaaszwilego z krzykiem i pretensjami o przyjmowanie – via Sarkozy – warunków Moskwy. Te, faktycznie, Saakaszwili przyjął, miał bowiem, jak mówił, do wyboru albo ugodę, którą przywiózł Sarkozy, albo walki w stolicy. A sam Sarkozy w ten sam wieczór, przy świadkach, potraktował pobłażliwie polskiego prezydenta, ten bowiem z punktu widzenia francuskiego prezydenta raczej tworzył problemy, niż je rozwiązywał.

Nie był to zresztą jedyny raz, gdy prezydent Francji demonstracyjnie wolał rozmawiać z "dorosłymi", zamiast wdawać się w "sztubackie", jak uważał, konflikty krain "szarej strefy" między Zachodem a Rosją. Prezydenci Europy Środkowej byli oburzeni: to tak ma wyglądać zachodnia solidarność wobec sojuszników? Być może dlatego zresztą, mając Gruzję w pamięci, PiS tak mocno zareagował na ostrzeżenia Radka Sikorskiego, który namawiał przywódców Majdanu na porozumienie z Janukowyczem, bo w innym wypadku, przewidywał, może skończyć się rzezią i wysłaniem czołgów przeciw tłumowi. Różnica polegała jednak na tym, że podczas Majdanu Janukowycz nie wiedział już do końca, na jakie siły może, a na kogo nie może liczyć. Trudno jednak było się spodziewać, że rosyjscy żołnierze w 2008 roku sprzeciwią się rozkazowi szturmu na Tbilisi.

Saakaszwili faktycznie mógł nie mieć wyjścia: rzucała się w jego obronie wyłącznie Europa Środkowa, i to symbolicznie, a Zachód, który może i miałby rzeczywistą możliwość pomocy Gruzji, wolał święty spokój niż branie na siebie, niemałego zresztą, brzemienia konfrontacji z Rosją. Zresztą – i tak nie wiadomo, czy było się o co bić. Stawką było umieszczenie w porozumieniu pokojowym z Rosją zapisu o integralności terytorium Gruzji. Ale nawet to porozumienie Rosja czym prędzej radośnie złamała, i weszła z wojskiem na część gruzińskiego terytorium, ustanawiając na nim okupację i nie spiesząc się bynajmniej z powrotem.

Podczas kolejnej wizyty Lecha Kaczyńskiego u Saakaszwilego pod koniec listopada 2008 roku, konwój obu prezydentów został przez Gruzinów wywieziony pod samą osetyńską linię demarkacyjną, w okolice Akhalgori. Wyjazd nie był wcześniej planowany, ale Saakaszwili chciał, by Kaczyński na własne oczy zobaczył, że Rosjanie łamią porozumienie i ustawiają punkty kontrolne tam, gdzie ich być nie powinno. Samochód z dziennikarzami, z jakiegoś powodu, puszczono przodem, zaraz za autem prowadzącym kawalkadę, choć powinien być, jak wszystkie inne auta, osłaniany przez ochronę i jechać za nią. Świadkowie mówią, że wyglądało to na celowy manewr: busik dziennikarzy zaczął wyprzedzać na wąskiej, górskiej drodze, wszystkie auta kawalkady, wysuwając się prawie na jej czoło. Jego pasażerowie dowiedzieli się, że to "po to, żeby mogli zobaczyć, jak prezydenci wysiadają z auta".

Gdy tylko kolumna podjechała pod szlabany, rozległy się zza nich strzały. Według świadków, gruzińska eskorta prezydentów odpowiedziała ogniem. Gruzini w oficjalnym oświadczeniu wyparli się tego. Co dziwne, mimo, że dziennikarzy rzucono na podłogę, gruzińska ochrona nie zastosowała nawet tego zabezpieczenia wobec prezydentów, choć powinna ich wepchnąć do limuzyny i czym prędzej wiać razem z nimi do Tbilisi. W mediach pojawiły się natomiast zdjęcia spiętego Lecha Kaczyńskiego, kurczowo ściskającego starą, "niepodsłuchiwalną" nokię, którą się posługiwał, oraz wyluzowanego i szeroko uśmiechniętego Micheila Saakaszwilego. Ochroniarze, cywilni i w mundurach, z długą bronią, zamiast otoczyć prezydentów szczelnym kordonem przybierają przy nich pozy jak postacie na starych obrazach – jeden stoi z pistoletem maszynowym przy oku, drugi dramatycznie powiewa krawatem, trzeci wciska sobie w ucho słuchawkę.

Świadkowie, w tym Michał Kamiński, wtedy pracujący w Kancelarii Prezydenta, słyszeli komendy wydawane w płynnym języku rosyjskim, z czego wyciągnęli wniosek prosty: strzelać musieli Rosjanie. Później jednak, gdy Kamiński przeszedł do opozycji, wniosek ów wyciągać przestał. Obecnie jest przekonany, że cała ta sprawa była ustawką, choć nie miał z nią nic wspólnego Lech Kaczyński, a wyłącznie jego gruziński przyjaciel. Rosjanie, jak łatwo się domyślić, wszystkiego się wyparli. Nie tylko do nikogo nie strzelali, ale w ogóle ich tam nie było.

Jeśli to nie była ustawka – wysyłanie dziennikarzy przodem jako mięso armatnie potencjalnego ognia nieprzyjaciela i dezynwoltura ochrony Saakaszwilego byłyby co najmniej nieodpowiedzialne i niestosowne. Jak wspomina Kamiński, Lech Kaczyński również czuł zagrożenie: niby bohatersko nie myślał wtedy o sobie, jednak przez cały czas obawiał się o swoją tłumaczkę. Sam Kamiński przyznaje wprost, że był "przerażony".

Jeśli była to ustawka – to zadziałała. Media przez jakiś czas trąbiły głośno o incydencie na granicy, a Lech Kaczyński w wywiadach opowiadał o swojej przygodzie z rumieńcami.

GRUZIN, WĘGIER I DWAJ BRACIA

Cała sprawa jednak wydaje się być w saakaszwilowskim stylu: narobić zamieszania, wrzasku, rwetesu, a potem rozsiewać i podsycać. Saakaszwili, owszem, jest wykształcony na Zachodzie, tam zdobywał kontakty polityczne, zmodernizował Gruzję ewidentnie wpatrując się w Stany Zjednoczone, ale jego sposób uprawiania polityki niewiele ma z duchem zachodu wspólnego. W tym jest podobny do innego wielkiego przyjaciela braci Kaczyńskich – Viktora Orbana, który zaczynał jako liberał na garnuszku George’a Sorosa, a kończy właśnie jako rządzący dekretami dyktator, umieszczający wykrzywioną wściekle twarz Sorosa na szczujących billboardach. Saakaszwili od zawsze uprawiał typową poradziecką awanturniczą politykę pod płaszczykiem "europeizatora", Orban, ustrojony w europejski płaszcz, wpuszcza pod niego, wcale się tym nie kryjąc, inspiracje polityczne z Chin, Kazachstanu czy Singapuru.

Żaden z nich nie jest ideowy. Obaj starają się być przede wszystkim skuteczni.

Saakaszwili wie, jak komu słodzić. Polskiej prawicy opowiada to, czego chce słuchać. Nie tylko przedstawia więc „prawdę o zamachu”, ale głosi, że Polska jest predysponowana do przewodzenia Międzymorzu, bowiem „jest supermocarstwem w tym regionie Europy”. Orban mówił bratu Lecha Kaczyńskiego, Jarosławowi, to samo, po czym wygryzł go z tej pozycji i teraz to Węgry, nie Polska, robią w Unii i na świecie za nową twarz Europy Środkowej. To Orban, nie Kaczyński, prowadzi szeroką międzynarodową ofensywę polityczną i jest graczem na takich światowych salonach, na których Kaczyński nigdy nie był. Obie postacie tego polskiego dwugłowego "Napoleona" miały i mają ewidentnego niefarta do "przyjaciół", którzy zawsze potrafili w mistrzowski sposób wykorzystać ich sympatię i ubić na niej polityczny interes.

Saakaszwili do tej pory biega więc gorączkowo po świecie ogłaszając się jednym z dziedziców spuścizny Lecha Kaczyńskiego, a Orban mieni się wielkim przyjacielem PiS, choć gdy jego interes tego wymaga, działa wbrew inicjatywom "bratanka". Często, notabene, kuriozalnym, jak przegrana słynnym wynikiem 27:1 szarża na pozycję Donalda Tuska w Unii Europejskiej.

Tusk, notabene, też politycznie wykorzystywał Kaczyńskich do straszenia Polaków ich ekstremizmem, co mu się do pewnego momentu doskonale udawało, a jego słynne "przejeżdżanie kijem po prętach klatki" stało się już, niestety, jednym ze stałych elementów polskiej gry politycznej. Najgorzej jednak, że Prawo i Sprawiedliwość pozwala się również wykorzystywać politycznie Władimirowi Putinowi, który musi uznawać za wyjątkowo zabawny fakt, że to właśnie partia, która nienawidzi go najbardziej ze wszystkich partii w Europie, inseminuje w Unii rosyjskie podejście do kwestii jakości demokracji i rosyjskie rozumienie państwa prawa, w którym prawo kontrolowane jest przez polityków, powiela kremlowską propagandę o "zepsuciu i degeneracji lewackiej Europy" oraz, przez ciągłe, czy trzeba czy nie, stawanie okoniem mylone z asertywnością, robi wiele na rzecz rozluźnienia, a nie zacieśnienia europejskiej współpracy.

Fajnych macie kolegów, chłopaki.

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (0)