Szans w wyborach nie mają, ale walczą. Po co?
Realne szanse na zwycięstwo w wyborach prezydenckich mają dwaj kandydaci - Bronisław Komorowski i Jarosław Kaczyński. Co kieruje innymi? - pyta na swoich łamach "Rzeczpospolita".
Zobacz galerię: Oni kandydują: bliźniak, obrońca życia i przestępca
Janusz Korwin-Mikke mówi, że do każdej kampanii dokłada 100 tys. zł. Startuje i w tym roku, choć sondaże nie dają mu realnych szans. Podobnie jak Markowi Jurkowi, któremu według niektórych przyświeca konkretny cel. - Założył sobie, że musi być obecny w życiu publicznym z nadzieją, że wcześniej czy później uda mu się wrócić do sejmu - próbuje wyjaśnić jego motywy poseł PiS Artur Górski.
Jak podkreśla politolog Bartłomiej Biskup, celem kampanii prezydenckiej nie zawsze musi być wygrana, bo dla kandydata "jest to też często potwierdzenie pozycji w partii". Tak jest w przypadku Waldemara Pawlaka, ale i Grzegorza Napieralskiego. Według politologa duże partie wystawiając własnego kandydata mogą się "nieźle podpromować i policzyć swoich zwolenników".
Niektórzy kandydaci mówią wprost, że zdają sobie sprawę z nikłych szans, ale wybory są dla nich okazją do promocji swoich idei w mediach, albo po prostu szansą na zaistnienie w polityce. Lub powrotu do niej, jak w przypadku Andrzeja Leppera czy Gabriela Janowskiego.
Zdaniem politologa Wojciecha Jabłońskiego, ostatnim z "wielkich dziwnych kandydatów" był Stanisław Tymiński, który w 1990 roku wszedł do drugiej tury, choć wcześniej był kompletnie anonimowym biznesmenem z Kanady. - W tych wyborach czeka nas walka gigantów - podkreśla Jabłoński.