Syryjczycy i Rosjanie świętują sukces po udanym ataku USA. Każdy osiągnął swój cel
Amerykanie, Brytyjczycy i Francuzi zaatakowali Syrię. Rakiety spadły na trzy cele związane z bronią chemiczną. Wszyscy ogłosili sukces. Nawet Rosjanie i Syryjczycy. Z tego płynie ważna lekcja dla wszystkich sojuszników USA, w tym Polski.
14.04.2018 | aktual.: 14.04.2018 13:01
Koalicyjne okręty na Morzu Śródziemnym oraz samoloty startujące z Kataru i Jordanii wystrzeliły ok. 100 pocisków samosterujących na ośrodek produkujący broń chemiczną na północ od Damaszku i 2 magazyny niedaleko Homs. Reakcją był ogień syryjskiej obrony przeciwlotniczej, która zneutralizować miała ponad 70 nadlatujących pocisków. Taka wyglądała zapowiadana od kilku dni odpowiedź na atak chemiczny w Doumie, o który Zachód oskarża reżim prezydenta Asada. Damaszek i Moskwa uparcie twierdzą, że to była prowokacja mająca wywołać reakcję USA.
Nocny atak jest jednym z dziwniejszych wydarzeń w siedmioletniej, dramatycznej historii syryjskiej wojny domowej. Wszyscy uważają go za sukces. Donal Trump podkreśla, że jednorazowe uderzenie byłą karą dla "rządnego krwi zwierzęcia", za które wcześniej uznał Asada. Koalicjanci dodają, że cios pozbawił reżim możliwości dalszego trucia swoich obywateli.
Sukcesem chwalą się też Rosjanie zaznaczający z dumą, że dostarczone przez nich systemy obrony przeciwlotniczej przechwyciły i zniszczyły większość nadlatujących pocisków. To świetna kampania reklamowa dla kraju, który sprzedaje broń za grube miliardy dolarów. Trochę, jakby Trump wypromował spot reklamowy dla Moskwy za pieniądze amerykańskiego podatnika. Ministerstwo obrony Rosji w ciągu kilku godzin poinformowało, że zamierza poszerzyć sprzedaż systemów przeciwlotniczych i przeciwrakietowych S-400, S-300 i S-200. Udało się przy tym uniknąć największego zagrożenia, jakim było ryzyko bezpośredniej konfrontacji pomiędzy Rosjanami i Amerykanami.
Na ulicach z radości tańczą nawet zwolennicy Asada, bo z ich punktu widzenia nic się właściwie nie stało. Zniszczenie trzech obiektów w kraju kompletnie zdewastowanym trwającą od 7 lat wojną domową niczego nie zmienia. Kara za użycie broni chemicznej, jeżeli Asad rzeczywiście jej użył, nie okazała się bolesna, a za rzeczywiste zbrodnie, których się dopuścil, nikt nie zamierza pociągnąć go do odpowiedzialności.
Wszyscy po trosze mają rację. Donald Trump przede wszystkim szukał wyjścia z twarzą po tym, jak zapowiedział ukaranie Asada za użycie broni chemicznej. Gdyby nie zrobił nic, to stałby się mało wiarygodnym słabeuszem, a na to pozwolić sobie nie może i nie chce. Francuzi i Brytyjczycy udowodnili swoją wierność i przydatność dla sojusznika zza oceanu. Podobnie rozumował zapewne premier Kanady Justin Trudeau, który nie wziął udziału w strzelaninie, ale ją poparł. Zapłaci za to cenę polityczną, ale poprawi sobie relacje z Waszyngtonem.
Atak nie osłabi Asada
Celem Baszara Asada i Rosjan jest zachowanie kontroli nad krajem i z ich punktu widzenia nic się nie zmieniło. Na przykład znacznie większe znaczenie dla prowadzenia wojny i mordercze skutki niż broń chemiczna ma używacie "bomb beczkowych", czyli zrzucanych ze śmigłowców beczek wyładowany złomem i materiałami wybuchowymi. Zniszczenie czy uziemienie śmigłowców byłoby bolesne. Nic takiego się jednak nie stało.
Amerykanie nie zaatakowali nawet celów symbolicznych związanych z reżimem takich, jak pałac prezydencki w Damaszku, nie mówiąc już o siedzibach licznych służb bezpieczeństwa, czyli aparatu represji, na którym władza się opiera. Nic więc dziwnego, że część rebeliantów syryjskich rebeliantów uznała uderzenie za farsę.
W tym duchu wypowiedzieli się nawet przedstawiciele JAI, islamistycznej organizacji, która kontrolowała miasto Douma w czasie ostatniego ataku chemicznego. To oni są oskarżani przez Damaszek i Moskwę o prowokację, która, jeżeli miała miejsce, kompletnie się nie udała.
Syryjczycy są tylko pionkami w nieswojej grze
Nie o Syryjczyków tu zresztą chodzi. Konflikt, który w marcu 2011 r. wybuchł na fali prodemokratycznych demonstracji szybko przerodził się w wojnę domową, która kosztowała życie ok. 500 tys. ludzi i spowodowała, że połowa z ok. 20 mln. mieszkańców Syrii uciekła z domów – w tym ok. 4 mln. za granicę. Teraz konflikt przeszedł w fazę rozgrywki globalnej i regionalnej, gdzie ścierają się interesy wielkich mocarstw i państw regionu, od USA po Rosję i od Turcji po Arabię Saudyjską, Iran i Izrael. Syryjczycy są zaledwie pionkami w tej grze, a ich kraj – szachownicą.
Obserwacja wydarzeń w Syrii prowadzi do oczywistego, z pozoru, wniosku. Nigdy, ale to nigdy nie wolno znaleźć się między wielkimi potęgami, bo po ich starciu zostają tylko dymiące zgliszcza. Z punktu widzenia Polski naturalnymi sojusznikami są NATO i Zachód, a Rosja robi co może, aby te relacje osłabić. Moskwa nie jest przy tym wrogiem Polski, tylko rywalem Zachodu prowadzącym własną, globalną politykę.
W idealnym świecie sprawy międzynarodowe i obronność byłyby wyłączone z bieżącej, krajowej polityki. Na pewno nie mogą być przez nią marginalizowane. Nawet polska polityka pokazuje, że to jest, albo przynajmniej było, możliwe. Przed laty pokazały to prowadzone ponad podziałami starania o wejście do NATO.
Nie chodzi tu o groźbę wojny i proste porównania z Syrią. Nikt nie zacznie Polski bombardować. W naszym przypadku przede wszystkim chodzi o gospodarkę, która ważnym obszarem globalnych przepychanej. Średniej wielkości kraj, jakim jest Polska, musi jasno i jednoznacznie określić swoich sojuszników i partnerów, a następnie dbać o te relacje niezależnie od krajowej walki o władzę. Dramat Syrii powinien o tym przypomnieć każdemu, kto zapomniał odrobić lekcje z naszej, nie tak odległej nawet historii.
Jarosław Kociszewski dla Opinii WP
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl