Świnie na rowerze
Nie pytajmy, czy Polska powinna przyjąć euro. Pytajmy, czy sobie z tą walutą poradzi. Przykłady Włoch i Grecji nie napawają optymizmem.
Państwa starej Unii ekonomicznie dzielą się na cztery kategorie. Mamy kraje kontynentalne, anglosaskie, nordyckie i „świnie”*. Taką klasyfikację przedstawił już trzy lata temu brukselski instytut Bruegela. Eksperci dokonali podziału na podstawie dwóch zmiennych. Po pierwsze, czy państwo potrafi zapewnić swoim obywatelom pracę? I po drugie, czy potrafi zapewnić im godny standard życia?
W obu przypadkach świetnie radzą sobie kraje nordyckie (Dania, Finlandia, Szwecja): łatwo tam zatrudnić, ale i zwolnić pracownika, a system opieki społecznej działa wzorowo. W krajach kontynentalnych (między innymi Niemcy i Francja) opieka społeczna ma się nieźle, ale rynek pracy leży. W krajach anglosaskich (Wielka Brytania, Irlandia) jest odwrotnie. „Świnie” natomiast (czyli Portugalia, Włochy, Grecja i Hiszpania) od lat nie radzą sobie ani z jednym, ani z drugim zadaniem.
Bo z przyjęciem euro jest jak z jazdą na rowerze. Może być przyjemnie, ale jeśli nie umie się jeździć, to skutkiem jest bolesny kontakt z asfaltem. Obecny kryzys gospodarczy rozlał się jak plama oleju – tym łatwiej o kraksę. Sześć lat temu na rower wsiadły „świnie”. Jak im się jeździ w tym peletonie, nietrudno sobie wyobrazić.
Włoch nie potrafi
– Przystąpienie do strefy euro nie oznacza wcale gospodarczego zbawienia – mówi „Przekrojowi” José Delgado z instytutu Bruegela. – To po prostu przyjęcie zestawu zasad, które umożliwiają funkcjonowanie jednej waluty.
Te zasady są jak monetarne prawo grawitacji – jeśli je złamiesz, wcześniej czy później czeka cię upadek. Przynależność do strefy euro wcale nie gwarantuje miękkiego lądowania, bo kontrolę nad własną walutą państwa oddały Europejskiemu Bankowi Centralnemu. Pozbawiły się w ten sposób poduszki bezpieczeństwa. Choć w zamian dostały godną zaufania, stabilną walutę, to – co pokazała ostatnia dekada – nie wszystkie potrafiły tę sytuację wykorzystać. Od początku największe problemy ze wspólną walutą miały właśnie „świnie”. I choć różnie im się powodziło po przyjęciu euro, wszystkie popełniły ten sam błąd. Przed przyjęciem wspólnej waluty państwa te zgodziły się na ogromne wyrzeczenia, aby spełnić warunki unii walutowej. Obcinały wydatki publiczne, dzięki wysokim podatkom utrzymywały niski poziom płac, a co za tym idzie, dusiły konsumpcję, aby powstrzymać inflację. Gdy weszły do unii walutowej, puściły wszystkie hamulce.
Doskonałym przykładem są Włochy. Gdyby przy obecnej kondycji swojej gospodarki Włosi wciąż mieli w portfelach lira, ta waluta byłaby teraz w fazie niekontrolowanego zjazdu. Dramatycznie podrożałaby obsługa zadłużenia. Rząd nie miałby innego wyjścia, jak tylko reformować państwo. Ale Włosi od sześciu lat używają euro. I od dziewięciu lat w dwóch zmiennych ocenianych przez instytut Bruegela nic tam się nie zmieniło. Rynek pracy jest bardzo sztywny i coraz większa rzesza bezrobotnych nie może znaleźć pracy od ponad roku, a system socjalny to twierdza obsadzona przez potężne związki zawodowe. Zupełnie jak w Polsce.
Dotychczas, mimo że konkurencyjność włoskiej gospodarki ciągle spadała, tamtejszy rząd zbytnio tym się nie przejmował. Przy uwzględnieniu inflacji włoska gospodarka od kilku lat praktycznie się nie rozwija, ale przyjęcie euro zapewniało Rzymowi tanie pożyczki na zapchanie rosnącej dziury budżetowej i unikanie reform.
Jednak kryzys się rozlał i włoski rower wpadł w poślizg. Państwa ze strefy euro wypuszczają obligacje, aby w ten sposób pokryć deficyt budżetowy. Ponieważ wszystkie one mają swoją wartość wyrażoną w euro, ich rentowność była jeszcze do niedawna niemal identyczna. Na początku października rentowność włoskich obligacji zaczęła dramatycznie oddalać się od wciąż wysoko cenionych niemieckich. Kupcy na włoskie obligacje (czyli chętni na finansowanie włoskiego długu) wyparowali niemal całkowicie.
Fałszywe bezpieczeństwo
„To zamieszanie z obligacjami wywołało w Rzymie panikę, bo dramatycznie podrożała włoska dziura budżetowa” – pisze Simon Tilford, ekonomista z londyńskiego Centrum Reformy Europejskiej. – Nikt tam nawet nie pomyślał, że można by jakoś pozbyć się tej dziury. We Włoszech coraz częściej słychać apele o wystąpienie z unii walutowej. Część polityków uważa, że to najprostszy sposób na walkę z kryzysem. Recepta jest taka: Włochy wracają do lira, następuje natychmiastowy spadek jego wartości i wszyscy są szczęśliwi, bo dzięki taniej walucie włoski eksport przebije sufit.
– To nie jest wcale takie niemożliwe – przyznaje w rozmowie z nami włoska ekonomistka Rosamaria Bitetti. – Ale rezultaty tego posunięcia byłyby trudne do wyobrażenia. Reszta Europy zalewana tanimi włoskimi towarami niemal na pewno wprowadziłaby cła. A to byłby koniec wspólnego europejskiego rynku.
Teraz pytanie zasadnicze: na jakiej podstawie sądzimy, że mamy lepszych rowerzystów niż Włosi? Przyglądając się ostatnim dwóm dekadom, możemy być niemal pewni, że gdy szybko wejdziemy do strefy euro, to (mimo niedopasowania geograficznego) od razu trafimy do grupy „świń”. Bo jakoś trudno sobie wyobrazić, że rynek pracy w Polsce stanie się nagle elastyczny, a polityka socjalna – też nagle – oszczędna i skuteczna.
Euro zapewnia dogodne warunki dla rozwoju gospodarczego, ale go nie wywołuje. Bez liberalizacji gospodarki euro zapewni nam co najwyżej fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Do czasu, gdy wpadniemy w poślizg.
Łukasz Wójcik
- - Angielskie PIGS – akronim od nazw czterech krajów: Portugal, Italy, Greece i Spain