Stuknij się w Web 2.0, czyli garstka cwaniaków kontra milion naiwniaków
Świat Web 2.0, czyli Internetu tworzonego przez amatorów dla amatorów, zapowiadał się jako raj wolności. A stał się śmietnikiem cywilizacji. Czas pomyśleć o tym, jak w nim przetrwać, skoro nie da się go usunąć
03.12.2007 | aktual.: 03.12.2007 15:44
Nowa rewolucja w Internecie wymaga ofiar. Jak każda. Bankrutują więc dostawcy tekstów, informacji, naiwni inwestorzy tracą pieniądze, a zagubieni w Nowym Wspaniałym Świecie użytkownicy to łatwy żer dla wszelkiej maści oszustów – od pospolitych złodziejaszków po speców od kryptoreklamy. A mimo wszystko wiele osób mówi nam dziś, że Web 2.0 to jedyny właściwy kierunek.
„Web 2.0 jest jak pornografia – słusznie zauważył amerykański „Wired”. – Trudno o definicję, ale i tak każdy wie, z czym ma do czynienia, kiedy to zobaczy”. W dodatku Web 2.0 niezdrowo podnieca. Użytkowników sieci, bo zachłysnęli się pozorami wolności i podmiotowości. Biznesmenów, którzy święcie przekonani, że odkryli wirtualne eldorado, pakują w serwisy społecznościowe zupełnie realne fortuny. Wreszcie dziennikarzy zbyt chętnie przymykających oko na ciemne strony sieci. Skoro więc nikt inny nie chce, „Przekrój” podejmie się trudnej roli adwokata diabła. Nie dlatego, że nam się nowy Internet nie podoba – autor poniższego tekstu sam się nim zachwycał – lecz właśnie dlatego, że bardzo nam się podoba. I nie możemy milczeć, gdy ktoś próbuje go zepsuć.
Pod rządami gżecznej ksierzniczki
Andrew Keen, autor wydanej w tym roku książki „Kult amatora. Jak Internet niszczy kulturę” (jest już polska edycja), nie pozostawia na symbolach nowego Internetu – od Google, przez YouTube, po prywatne blogi – suchej nitki.
Keen zna sieć od podszewki. W czasie pierwszego internetowego boomu stworzył Audiocafe, pionierski serwis z muzyką on‑line. Tym razem jednak stanął po drugiej stronie barykady. Keen reprezentuje nieliczną, acz coraz głośniejszą grupę internetowych konserwatystów, którzy w ewentualnym zwycięstwie rewolucji Web 2.0 widzą śmierć kultury – jeśli nie upadek znanej nam cywilizacji! – a twórców i poddanych nowego wirtualnego imperium mają za złodziei, oszustów, pozbawionych jakichkolwiek zasad nihilistów lub w najlepszym razie... idiotów. Trudno się z nim nie zgodzić, widząc, że największą popularnością na forum portalu Onet.pl cieszą się posty pozującego na wioskowego głupka Czułego Wojtka („Moja ksierzniczka często jest nie gżeczna” – o autorze takich błyskotliwych sformułowań pisaliśmy w „Przekroju” trzy tygodnie temu), hitem polskiej blogosfery zaś są wulgarne wynurzenia niejakiego Kominka. Ton wiadomościom w Internecie od jakiegoś czasu nadaje natomiast serwis Pudelek.pl, przy którym papierowe tabloidy jawią
się jako ostoja dobrego smaku. Galopująca pudelkizacja polskiej sieci dotknęła już wszystkich, łącznie z największymi portalami, i nikogo już zdaje się nie dziwić to, że informacja o nieszczęsnej szwedzkiej prezenterce telewizyjnej, która zwymiotowała na wizji, pojawia się w wiadomościach tuż obok doniesień z Iraku i Pałacu Prezydenckiego. Nawet „Gazeta Wyborcza”, w realu wytrwale pielęgnująca wizerunek medium poważnego i opiniotwórczego, uruchomiła i intensywnie promuje w sieci serwis Plotek.pl walczący z Pudelkiem.pl o rząd dusz, które nie mogą żyć bez rankingów najokrąglejszych tyłeczków i doniesień o gastrycznych problemach Paris Hilton. * Głos amatora = głos profesora*
„Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów” – zdumiał się kiedyś Stanisław Lem. Andrew Keen jest podobnego zdania. – Użytkownicy serwisów Web 2.0 nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jak są groteskowi i bezwstydni – powiedział „Przekrojowi”. Na ich obronę trzeba jednak powiedzieć, że nie anonimowi użytkownicy sieci wymyślili, że prywatność nie jest już cool, a głos amatora jest równie ważny jak głos profesora.
To owoce wielu lat ciężkiej pracy fachowców od masowej rozrywki, którzy coraz głupszymi teleturniejami oraz widowiskami w rodzaju „Big Brothera” dowodzili, że nie trzeba nic umieć, by zdobyć pieniądze i sławę. – Radia call‑in, reality show, konkursy popularności typu „Idol” to najgorsze, co mogło przydarzyć się profesjonalnym mediom. Stąd już tylko krok do Web 2.0 – przyznaje Keen.
Zastanawia to, że zaczadzeniu uległy nie tylko media elektroniczne toczące między sobą odwieczny bój o słupki oglądalności i słuchalności, ale również te adresowane do umysłowych elit.
Kiedy „Time” uznał, że tytuł Człowieka Roku 2006 należy się „Tobie” – a więc wszystkim, niezależnie od zasług, i nikomu zarazem – jednym ruchem zniósł i tak już podupadającą instytucję autorytetu. Do lamusa odesłał takie archaiczne kryteria jak wiedza, profesjonalizm, kreatywność, ciężka praca...
Według „Time’a” – jak w powieści Jerzego Kosińskiego – wystarczy być, by być bohaterem. Opamiętanie przyjdzie zbyt późno. Osadzone w tradycyjnej gospodarce media kręcą sobie bowiem sznur na szyję, a ekonomiczne skutki oddania czwartej władzy w ręce ludu widoczne są już na całym świecie. Sprzedaż prasy spada, telewizje obcinają budżety na drogie produkcje, pracowników koncernów medialnych straszy po nocach koszmar redukcji etatów. No bo po co nam dziennikarze, po co media, skoro mamy blogi i YouTube?
Ukradzione treści
Znów będzie o pornografii. Rewolucja Web 2.0 przyczyniła się już do niejednego bankructwa w branży erotycznej. Profesjonalistów, którzy oczekują wynagrodzenia za swoją pracę, zastąpili bowiem amatorzy z cyfrowymi kamerami wideo ochoczo chwalący się swymi łóżkowymi wyczynami na blogach i serwisach w rodzaju PornoTube. Nie mają się więc z czego cieszyć obrońcy moralności, bo choć rekiny porno‑biznesu klną na spadające dochody, pornografii w sieci jest dziś więcej niż kiedykolwiek wcześniej. W dodatku jest za darmo i dużo łatwiej się z nią zetknąć. Również nieletnim lub tym, którzy zupełnie nie są nią zainteresowani.
Muszę jednak nadmienić, że technologia Web 2.0 zachwyciła nie tylko erotomanów, gdyż jednym z najszybciej rozwijających się serwisów społecznościowych jest ewangelizacyjny GodTube, w którym teledyski z chrześcijańskim heavy metalem sąsiadują z papieskimi homiliami i prelekcjami zwolenników teorii inteligentnego projektu.
Administratorzy serwisu muszą się jednak nieźle napocić, odsiewając użytkowników łamiących siódme przykazanie, ponieważ potęga Web 2.0 została zbudowana na, eufemistycznie rzecz ujmując, swobodnym podejściu do kwestii własności intelektualnej. User Generated Content (czyli treści stworzone przez użytkowników) to piękny mit. Ponura rzeczywistość wielu serwisów Web 2.0 to raczej User Stolen Content (a więc treści ukradzione przez użytkowników) – od filmów na YouTube, przez piosenki i zdjęcia zamieszczane na MySpace, po cudze opinie przedstawiane jako własne na blogach i forach. Można też przypuszczać, że redaktorzy Wikipedii rzadko opierają się na wynikach własnych badań naukowych i nie wszystkie publikowane przez siebie informacje znają na pamięć. Po prostu przeklejają – a w najlepszym wypadku przepisują – treść haseł z innych źródeł, niezbyt przejmując się adnotacją „Wszelkie prawa zastrzeżone”.
Ale jak tu się dziwić nastoletnim fanom z MySpace czy anonimowym zapaleńcom z Wikipedii, skoro przykład idzie z góry? Przecież popularny GoogleNews to tylko algorytm wyszukujący i segregujący napisane przez innych wiadomości, a nie serwis informacyjny z prawdziwego zdarzenia utrzymujący kosztowną redakcję i korespondentów w każdym zakątku świata. Równie kontrowersyjny jest pomysł Google na wirtualną bibliotekę. Owszem, dobrze byłoby mieć wszystkie książki świata na jedno kliknięcie, tylko dlaczego ma się to wiązać z pogwałceniem praw autorskich?
Włączasz komputer? Włącz czujność!
Nadużyciem byłoby twierdzenie, że w świecie Web 2.0 wszyscy wszystkich okradają. Za to na pewno wszyscy się okłamują. Pół biedy, jeśli robią to osoby, które chowają się za monitorem, by poprawić sobie samopoczucie, udając kogoś lepszego, piękniejszego, bogatszego... Gorzej, gdy technologię Web 2.0 wykorzystują groźni przestępcy, choćby podający się za nastolatków pedofile przeczesujący MySpace czy Bebo w poszukiwaniu potencjalnych ofiar.
Owszem, serwisy społecznościowe współpracują z policją, tropiąc przestępców i zachęcając użytkowników sieci do podawania prawdziwych danych osobowych. Niestety, same nie do końca stosują się do głoszonych przez siebie zasad, przekuwając kłamstwo w dochodowy biznes. Według „The Wall Street Journal” stałą praktyką w MySpace jest zakładanie profili fikcyjnych postaci, których zadaniem jest nawiązanie osobistych relacji z potencjalnymi nabywcami reklamowanych przez nie produktów. Skrupułów nie ma również Bebo, którego polski przedstawiciel tłumaczył nam, że zachęcanie nastolatki do zaprzyjaźnienia się z reklamą udającą inną nastolatkę to nie oszustwo, ale marketing angażujący, najnowszy krzyk reklamowej mody. Podobnie jak flogi (z angielskiego fake blog – fałszywy blog), czyli blogi sponsorowane lub pisane przez pracowników agencji PR. – W Web 2.0 pozbyliśmy się ludzi strzegących nas przed manipulacją, więc jesteśmy bezbronni. Kiedy rezygnujemy ze strażników, a więc redaktorów, policjantów, prawników i im
podobnych, oszuści przejmują inicjatywę – uważa Keen.
Od manipulacji nie są wolne nawet – a może przede wszystkim – takie okręty flagowe nowego Internetu jak Wikipedia i Google. Ta pierwsza często pada ofiarą wandali publikujących fałszywe informacje, by zrobić innym użytkownikom głupi dowcip. Ale zdarza się również, że Wikipedię psują pracownicy działów marketingu, usuwając niewygodne informacje na temat własnej firmy lub oczerniając konkurencję.
Z kolei podpowiedzi Google to produkt tej samej inteligencji zbiorowej, która na ołtarze wynosi Czułego Wojtka, a za najważniejszą wiadomość dnia uznaje doniesienie o nowym tatuażu na pośladku Dody. Mądrość tłumu redukuje się bowiem do najniższego wspólnego mianownika składających się na ten tłum jednostek. Profesor Jaron Lanier nazwał to cyfrowym maoizmem. Korzystając z wyszukiwarki – bo jak tu z niej nie korzystać? – trzeba więc pamiętać, że na pierwszych miejscach znajdują się adresy stron najchętniej odwiedzanych przez innych internautów, co niekoniecznie musi oznaczać te, które zawierają najwięcej wiarygodnych informacji.
Bądź naraz wszędzie
Mówiło się, że Rupert Murdoch zrobił interes życia, kupując w połowie 2005 roku MySpace za 580 milionów dolarów. Rok później Google musiał wyłożyć za YouTube już 1,65 miliarda dolarów, Microsoft zaś, który upodobał sobie Facebook, zapłacił za 1,6 procent akcji serwisu 240 milionów, tym samym wyceniając wartość firmy na jakieś 15 miliardów dolarów! Ale imponująca wycena najsmakowitszych kąsków ze stołu Web 2.0 niekoniecznie oznacza, że cała branża zacznie przynosić zyski. Bo choć hodowla wirtualnych społeczności nie jest już wiedzą tajemną, nie do końca wiadomo, jak na nich zarabiać.
Zapewne i to jest przyczyną wdrażania rozwiązań na granicy kryptoreklamy. Na tradycyjną reklamę internetową użytkownik Web 2.0 patrzy bowiem spode łba, a jeśli zaproponować mu usługi płatne, ucieknie do konkurencji. Zresztą wierność nie jest jego najmocniejszą stroną. Zwykle zakłada profile na kilku serwisach równocześnie i nie ze wszystkich korzysta. Można więc przypuszczać, że stan posiadania, którym chwalą się liderzy Web 2.0, to również spore stadko „martwych dusz” oraz takich, którzy korzystają z serwisu tylko dlatego, że... muszą.
– Zajmowanie się moim profilem na MySpace stało się przykrym obowiązkiem – powiedziała niedawno Novika, głośno wyrażając to, o czym myśli wielu artystów. To, co miało pomóc w dotarciu do fanów, stało się pożeraczem czasu. „Wypada być” na coraz większej liczbie społecznościówek. A ten olbrzymi szum informacyjny uniemożliwia spektakularne kariery debiutantom z MySpace na miarę Arctic Monkeys.
W worku z potencjalnymi klientami też już widać dno. Według raportu firmy Datamonitor wzrost liczby użytkowników rejestrujących się w serwisach społecznościowych osiągnie szczytowy poziom w 2009 roku, a ustabilizuje się w roku 2012. Dochody dziś wynoszące niemal miliard dolarów mają do tego czasu wzrosnąć ponaddwukrotnie. Czy to wystarczy, by udźwignąć koszta gigantycznych inwestycji i jeszcze opłacić prawników? Największym graczom na rynku Web 2.0 zaczęli przecież deptać po piętach dostawcy treści, którzy nie zamierzają dłużej nadstawiać karku i kieszeni w imię nowej utopii. – Mam nadzieję, że właściciele treści przeprowadzą atak na gigantów Web 2.0 na wszystkich frontach – mówi Keen. – Wydawcy książek przeciw Google, Viacom kontra YouTube, europejskie gazety kontra Google to najlepszy sposób na powstrzymanie niszczycielskich zapędów Web 2.0.
Kontrrewolucja w Web 2.0 nabiera więc pędu. Szykuje się długa i krwawa wojna.
Jarek Szubrycht
Nie tyle wyszukiwarka, ile biblia Nowego Wspaniałego Świata. Kogo nie ma w Google, ten nie istnieje.
YouTube
Życie po telewizji. Użytkownik sam sobie producentem, nadawcą i odbiorcą. Głównym atutem YT są jednak materiały archiwalne – niestety, zwykle pirackie.
Pudelek.pl
Tabloid nowego Internetu – połączenie bloga, forum i magla. Każdy (anonimowo) może tu się wyżyć, na kim chce (z nazwiska).
MySpace
Serwis randkowy, który ku zaskoczeniu jego twórców stał się gigantyczną platformą promocyjną dla muzyki i miejscem spotkań jej fanów. Ma 78 milionów użytkowników.
Wikipedia
Encyklopedia dla ludu i przez lud redagowana. Otwarta dla wszystkich, a więc narażona na ataki wandali i popisy dyletantów.
Bebo
Zaczynali jako serwis blogowy, dziś są konkurencją dla MySpace. Na świecie mają już 25 milionów użytkowników.
Wszechstronny serwis społecznościowy, w którym anonimowość nie jest cool. Ma ambicje (i spore szanse) zostać internetowym systemem operacyjnym.
W sieci kłamstw
Nadmiar zaufania do wszystkiego, z czym stykamy się w Internecie, może prowadzić na manowce. Oto kilka najgłośniejszych przykładów mistyfikacji Web 2.0 * Lonelygirl15*
Od połowy 2006 roku użytkownicy serwisu YouTube zachwycali się i wzruszali wideoblogiem nastolatki o pseudonimie lonelygirl15. Nad egzystencjalnymi problemami nieco rozchwianego emocjonalnie dziewczątka, którego rodzice należą do tajemniczej sekty, pochylały się z wypiekami na twarzach miliony internautów. Paradoksalnie odkrycie dziennikarza „Los Angeles Times”, który dowiódł, że lonelygirl15 to mistyfikacja, zwykły serial tworzony i grany przez profesjonalistów, tylko przysporzyło blogowi popularności.
Hope Against Hope
Zaintrygowani sukcesem Arctic Monkeys i kilku innych wykonawców redaktorzy brytyjskiego magazynu muzycznego „Q” postanowili sprawdzić, czy MySpace rzeczywiście jest niezawodną trampoliną do sławy. Zrobili zaprzyjaźnionym studentom kilka odpowiednio wystylizowanych zdjęć, od zaprzyjaźnionego zespołu pożyczyli parę nagrań demo i tak spreparowanej formacji założyli- profil. Stworzone tak Hope Against- Hope dorobiło się stadka fanów, a Alan McGee- (człowiek, który odkrył Oasis) zaproponował im koncert w swoim klubie.
Henryk Batuta
Działacz Komunistycznej Partii Polski, więzień Berezy Kartuskiej, uczestnik wojny domowej w Hiszpanii. Ma w Warszawie swoją ulicę, ale... nigdy nie istniał. Biogram Batuty oraz fotografia tabliczki z nazwą ulicy rzekomo mu poświęconej to jeden z najgłośniejszych przykładów wandalizmu w polskiej Wikipedii. Czy można się więc dziwić decyzji niektórych zachodnich uczelni zabraniających studentom cytowania Wikipedii w pracach naukowych?
Pacynki do wynajęcia
Nie chodzi o pojedyncze psikusy jak w przypadku Hope Against Hope, ale o prawdziwą plagę zalewającą serwisy społecznościowe za przyzwoleniem – czy raczej ku radości! – ich właścicieli. Bo pacynki (z angielskiego sock puppets) to fałszywe tożsamości, nieistniejące postaci, które udają naszych przyjaciół, najczęściej po to by nam coś sprzedać. Od bohaterów filmowych po tryskających entuzjazmem wielbicieli nowej pasty do zębów – w świecie Web 2.0 zbyt łatwo o nowych przyjaciół.
Zdejmijmy maski
„Otworzyliśmy puszkę Pandory” – uważa Andrew Keen, krytyk internetowej rewolucji Web 2.0, autor książki „Kult amatora. Jak Internet niszczy kulturę”
Czy Internet jest zły?
– Nie, technologia jest oczywiście neutralna. Źli mogą być tylko ludzie, którzy jej używają. A Web 2.0 to lustro, w którym odbija się nasze prawdziwe oblicze. Rozpatrywanie Internetu w kategoriach dobra i zła jest nieco zbyt dramatyczne, ale nie ulega wątpliwości, że ma on na nas zły wpływ, że kusi i uzależnia. Ale teologia chrześcijańska nie pomoże nam w zrozumieniu Internetu. Lepiej już szukać odpowiedzi w mitologii greckiej. Choćby taka puszka Pandory – Internet jest piękną rzeczą, której trudno się oprzeć, która wiele obiecuje, ale zarazem kryje śmiertelne niebezpieczeństwo.
Skoro już ktoś otworzył tę cyfrową puszkę Pandory, gdzie mamy szukać ratunku? Zgodzić się na cenzurę?
– Za nawoływanie do wprowadzenia cenzury mogę w Ameryce trafić do więzienia. (śmiech) Nie podoba mi się to, co irańskie czy chińskie władze wyczyniają z dostępem ich obywateli do Internetu. Oto dwie skrajności – Ameryka, w której wszystko jest dozwolone, oraz Chiny, gdzie za anonimowy post na forum możesz trafić do więzienia. Jestem przekonany, że da się wypracować rozwiązanie kompromisowe. Poza nielicznymi wyjątkami, jak hazard, pornografia czy przestępczość on‑line, władze nie powinny ograniczać swobody wypowiedzi w Internecie. Rząd nie po to został powołany, by zakazywać blogowania i udzielania się na forach. * Czyli nie ma dla nas ratunku?*
– Internet jest chaosem, wojną wszystkich ze wszystkimi. Aby to zmienić, powinniśmy z niego korzystać w odpowiedzialny sposób. Jeżeli więc podejmujemy się w Internecie roli komentatorów, powinniśmy to robić z odsłoniętą przyłbicą, bo jego najbardziej destrukcyjną cechą jest anonimowość. To najciemniejsza strona libertyńskich fundamentów Web 2.0. Wmawia się nam, że mamy prawo robić, co chcemy, i nie wiąże się z tym żadna moralna odpowiedzialność. Tymczasem ludzie, którym zależy na rozwoju Web 2.0, powinni poczytać klasyków teorii umowy społecznej, takich jak Hobbes, Rousseau czy Locke. Odwieczny zwyczaj nakazuje, by się przedstawić, kiedy dołą-czamy do jakiejś społeczności, a przecież robimy to, wchodząc do Internetu. Możemy więc uczynić sieć miejscem przyjaznym dla ludzi, miejscem, które sprzyja kreatywności i swobodnej wymianie myśli, ale musimy zrozumieć, że umowa społeczna powinna nas obowiązywać nie tylko w realu, ale również w świecie cyfrowym. Tylko w ten sposób można ucywilizować Internet.
A co z edukacją? Może rola państwa powinna się sprowadzać do uczenia dzieci w szkołach, co powinny robić, by nie narazić się w sieci na niebezpieczeństwo.
– Edukacja to podstawa. My wiemy, na czym polega różnica pomiędzy Wikipedią a Britannicą, pomiędzy blogiem a poważną gazetą. My wiemy, że do wielu treści w Internecie należy podchodzić z dystansem. My, cyfrowa inteligencja. Problemem jest nowa generacja, dzieci on‑line. Nie trzeba ich uczyć, jak korzystać z komputera. Mój dziewięcioletni syn posługuje się nim z wprawą godną dorosłego, choć nigdy nie posyłałem go na żadne kursy. Niestety, dzieci nie czytają gazet, nie oglądają wiadomości w TV, nie słuchają radia. To medialni analfabeci, zupełnie pozbawieni dystansu do tego, co czytają. Na naszym pokoleniu spoczywa więc ogromna odpowiedzialność – musimy nauczyć młodych ludzi posługiwania się mediami.
Nie podoba się panu, że głos mędrca znaczy w Internecie tyle samo, co opinia głupca. Czy nie jest to przypadkiem atak na demokrację, fundament zachodniej cywilizacji?
– Już Platon krytykował czystą demokrację, którą uważał za najkrótszą drogę do oligarchii i dyktatury. Radykalna demokracja prowadzi do takich patologii jak rządy mafii, które zwolennicy Web 2.0 nazywają mądrością tłumu. Pojawiają się małe grupy ludzi próbujących ukraść demokrację, by wykorzystać ją do własnych celów. W Web 2.0 również istnieje swoista anonimowa oligarchia sieciowych aktywistów – to redaktorzy Wikipedii lub nieliczni blogerzy, którym udało się zdominować blogosferę.
Największym niebezpieczeństwem związa-nym z Web 2.0 wydaje mi się jednak ostateczne zatarcie granicy pomiędzy informacją a reklamą.
– Ludzie myślą, że mają prawo do darmowej kultury i darmowych wiadomości i że mają prawo nie patrzeć na reklamę. To kompletny brak zrozumienia dla natury mediów. Jeśli nie chcesz płacić za to, co oglądasz w telewizji, powinieneś wysiedzieć w fotelu również podczas przerwy reklamowej. Nie ma nic za darmo. To reklamodawcy płacą za treści, które otrzymujesz. Pokusa darmochy to wielkie niebezpieczeństwo Web 2.0. Tym bardziej że twórcy serwisów doskonale wiedzą, że media nie mogą być za darmo, podobnie jak jedzenie, ubrania czy mieszkanie. Ktoś musi komuś zapłacić. Pojawiają się więc pomysły ocierające się o reklamę podprogową. Skoro product placement w filmach nie budzi już kontrowersji, niedługo pojawi się również w muzyce. Powstanie osobny nurt muzyki reklamowej z zespołami śpiewającymi o Coca‑Coli, dżinsach Levi’s bądź sklepach Wal‑Mart. Nastąpi ostateczna youtubifikacja treści, a cały Internet stanie się jedną wielką przerwą reklamową.
To przerażająca wizja.
– Parę miesięcy temu na konferencji zorganizowanej przez „Wall Street Journal” spytałem ludzi z YouTube, czy nie martwi ich to, że użytkownikom serwisu coraz trudniej odróżnić reklamę od informacji. „Nie widzimy problemu. Dopóki podoba im się to, co oglądają, wszystko jest w porządku” – odpowiedzieli. Ludzie kontrolujący nową ekonomię nie kierują się moralnością. Oni naprawdę chcą nam zafundować Nowy Wspaniały Świat.
Jarek Szubrycht * Jak przeżyć w świecie WEB 2.0*
1. * Stosuj zasadę ograniczonego zaufania* do wszelkich informacji bez podpisu i podanego źródła – od plotek w wirtualnych tabloidach, przez hasła z Wikipedii, po recenzje w sklepach internetowych.
2. Blogi, fora i grupy dyskusyjne* to zbiory opinii, a nie informacji.*
3. Korzystaj z serwisów, w których anonimowość nie jest mile widziana (na przykład Facebook, GoldenLine). * Ludzie rzadziej kłamią, kiedy występują pod własnym nazwiskiem.*
4. Czytaj regulaminy usług i serwisów, z których korzystasz, i zawsze* przestrzegaj zasad bezpieczeństwa w sieci* – czym innym jest występowanie na forum pod własnym nazwiskiem, a czym innym wysyłanie numeru karty kredytowej tajemniczemu biznesmenowi z Zimbabwe.
5. Wirtualny świat kryje realne zagrożenia, więc * obsłudze serwisu zgłaszaj przypadki łamania regulaminu* i dobrych obyczajów, a policji podejrzenia o poważniejsze przestępstwa.
6. * Rozmawiaj z dzieckiem* o tym, co robi i z kim się kontaktuje przez Internet.
7. Nie obrażaj się na reklamy, * płać za muzykę, filmy i programy.* Pokusa darmowych treści to najkrótsza droga do drastycznego obniżenia ich jakości. Chciałbyś oglądać „Władcę pierścieni” nakręconego z budżetem „Wiedźmina”?