Strajk nauczycieli. Ekspert bije na alarm: najlepsi uczniowie nie chcą być nauczycielami
Co 10. chętny na studia pedagogiczne sam miał problemy z maturą - wynika z badań NIK. - Atrakcyjność zawodu nie jest wysoka - przyznają eksperci. - Najpierw wynagrodzenia, później reforma systemu - przekonuje jednak Sławomir Broniarz, szef ZNP.
13.04.2019 | aktual.: 13.04.2019 23:31
To dla polskiej edukacji wstydliwa statystyka. Znana od lat, ale rzadko wyciągana. Co dziesiąty przyszły (potencjalny) nauczyciel sam ledwo zdał maturę - wynika z raportów Najwyższej Izby Kontroli z 2017 roku.
Na 100 możliwych punktów miał od 30 do 49. A 30 proc. to minimum zdawalności - bez tego nie uzyskałby dyplomu. Co dziesiąty nie dobił zatem nawet do połowy możliwej punktacji. Następnie ruszy na uczelnię i ewentualnie do pracy w szkole. O ile nie odpadnie w trakcie studiów. Bo coraz częściej zdobycie dyplomu jest kolejnym wyzwaniem.
10 proc. kandydatów na nauczyciela ze słabym wynikiem na maturze to mało lub dużo? Tego NIK nie ocenia. Tak jak i wiedzy nauczycieli, którzy są już w szkołach od kilkunastu i kilkudziesięciu lat. NIK przyglądał się potencjałowi tych, którzy do szkół trafią. Dla Najwyższej Izby Kontroli to jeden z dowodów, że reforma systemu jest konieczna.
- Selekcja negatywna to prawdziwy dramat i pomijany aspekt rozmów o wynagrodzeniach w edukacji i wartości zawodu - tłumaczy money.pl dr Mikołaj Herbst, ekspert ekonomii edukacji z Uniwersytetu Warszawskiego.
W programie "Money. To się liczy" dr Herbst tłumaczył, jak wyglądają średnie zarobki w edukacji i kto w sporze na linii Ministerstwo Edukacji Narodowej - Związek Nauczycielstwa Polskiego podaje prawdziwe dane.
Najwyższa Izba Kontroli przeanalizowała 5 polskich uczelni wyższych, które łącznie (w okresie kontroli) oferowały 44 kierunki i 92 specjalności związane z późniejszym nauczaniem w szkołach. Badanie wyników matur dotyczyło ogółu osób przyjętych na kierunki ze specjalnościami nauczycielskimi.
Kontrolerzy przyglądali się Uniwersytetowi Warszawskiemu, Uniwersytetowi Gdańskiemu, Uniwersytetowi Wrocławskiemu, Uniwersytetowi Szczecińskiemu oraz Uniwersytetowi Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy.
Żadna z kontrolowanych uczelni nie prowadzila testów (ani praktycznych, ani teoretycznych, ani rozmów kwalifikacyjnych) przed rekrutacją. W przypadku studiów drugiego stopnia oraz studiów podyplomowych również nie było żadnej selekcji.
Mało tego - pięć lat temu Uniwersytet Wrocławski prowadził testy wymowy, pisania ze słuchu oraz predyspozycji dla kandydatów na studia pedagogiczne - na specjalności związanej z edukacją wczesnoszkolną. Wyniki były słabe. Uniwersytet po kilku latach obniżył kryteria.
Problemy z maturą, problemy z dyplomem
Najwyższa Izba Kontroli już dwa lata temu nie miała najmniejszych wątpliwości, że polska edukacja zmierza donikąd. NIK alarmował, że na kierunki nauczycielskie przyjmowanych jest coraz więcej najsłabszych maturzystów, a programy kształcenia przyszłych wychowawców młodzieży są od lat nieaktualizowane.
Dwa lata temu na Uniwersytecie Wrocławskim na kierunkach związanych z zawodem nauczyciela co trzeci student miał na maturze mierny wynik. A jak pokazują dane sprzed dwóch lat - większość miała zamiar iść pracować do szkoły. I to pomimo że sama nie czuła się przygotowana do pełnienia zawodu.
Tylko co trzeci absolwent twierdził, że ma odpowiednią wiedzę. Co czwarty z kolei dorzucał, że czuje się przygotowany w stopniu "znikomym" lub "nikłym". To wszystko badania Najwyższej Izby Kontroli. Kontrolerzy usłyszeli to od samych studentów.
Studenci narzekali najczęściej na brak odpowiedniej liczby godzin zajęć praktycznych. Na kolejnych miejscach: za dużo teorii, za mało praktycznych umiejętności.
Problemem było też "przygotowanie psychologiczno-pedagogiczne". A mówiąc wprost: umiejętność radzenia sobie z trudną młodzieżą, umiejętność docierania do podopiecznych. Coraz częściej również zdobycie dyplomu jest problemem. To wciąż mniejszość, ale rosnąca.
- To właśnie pętla związana z wynagrodzeniami i jakością nauczycieli - mówił dr Mikołaj Herbst.
- Związki zawodowe walczą o pensję, bo to ich rola i pełne prawo. Problem w tym, że nie ma w tej chwili żadnej szerszej debaty o polskim systemie edukacji. Niskie wynagrodzenia powodują, że negatywna selekcja w szkołach postępuje. Problemów jest jednak więcej: system awansu często jest fikcją, a przecież dyskusja o wynagrodzeniach byłaby świetną okazją, żeby reformować zawód nauczyciela - dodaje. I przyznaje, że z inicjatywą szerokiej reformy powinna wychodzić strona rządowa - jako odpowiedzialna za system edukacji.
Jak zaznacza w swoich analizach, "o ile w intencji twórców systemu nauczycielami dyplomowanymi mieli być tylko wyjątkowi nauczyciele, najlepsi z najlepszych, to obecnie awans do grupy najwyższej po przejściu odpowiedniej procedury stał się raczej normą niż wyjątkiem".
I podkreśla, że tylko kompleksowe rozwiązania pomogą przyciągnąć lepszych do szkoły. Rodzi się jednak pytanie: o ile więcej płacić, by przyciągać lepszych.
Najpierw pensja, później reforma
Sławomir Broniarz, szef Związku Nauczycielstwa Polskiego, podczas piątkowej konferencji argumentował, że spór w tej chwili dotyczy wynagrodzeń nauczycieli - to formalny i oficjalny powód strajku.
ZNP nie ucieka od dyskusji na temat reformy nauczycieli, ale chce ją przenieść na obrady tzw. okrągłego stołu z rządem. Jak podkreślał, to tam powinny być wypracowywane rozwiązania dotyczące systemy edukacji, a nie samych pensji.
- Nie ma wątpliwości, że wyższe płace przyciągają lepszych specjalistów. To oczywiste dla firm, to oczywiste dla szkół. Mamy świadomość, że samo dokładanie pieniędzy do systemu nie rozwiążę większości jego bolączek. Dziś walczymy z jedną, czyli z dramatycznie niskimi wynagrodzeniami, które nie tylko nie przyciągają, ale nie pozwalają godnie żyć - mówi money.pl Sławomir Broniarz.
- Godzinę po podpisaniu pakietu zmian w kwestii wynagrodzeń jesteśmy gotowi siadać do rozmów na temat kompleksowej reformy. Ten rząd jednak nie ma żadnego pomysłu na zmiany. Reaguje na margines, ale nie kreuje nic nowego. Dotychczasowe propozycje zostały przez większość nauczycieli uznane za absurdalne. Cztery lata to wystarczająco dużo czasu, żeby znaleźć pomysł na polską edukację lub chociaż próbować go szukać - dodaje.
Zdaniem dr Mikołaja Herbsta, system wynagradzania idzie zawsze w parze z jakością edukacji oraz systemem edukacji. Zabierając się za jedno, trzeba zabrać się za wszystko. Każde inne rozwiązanie jest tylko półśrodkiem.
- Jest szereg dylematów, które trzeba rozstrzygnąć, jak chociażby pensja na starcie. To przecież ją widzi człowiek myślący o pracy w szkole. W Polsce to przecież nieco więcej niż wynosi pensja minimalna, a to już zniechęca najlepszych. Kolejnym problemem jest zagwarantowanie wzrostu tej pensji w czasie. Kolejnym pytaniem jest to, czy nauczyciele powinni zarabiać tak samo - dodaje dr Herbst.
Jego zdaniem żaden poważny system wynagradzania nie może istnieć bez realnej oceny jakości ich pracy. - Ten zawód trzeba uatrakcyjnić - dodaje. I przypomina, że w tej chwili w dyskusji istnieją dwa mity dotyczące nauczycieli.
Pierwszy to założenie, że są elitą elit. Drugi to z kolei przykre twierdzenie, że są najgorszymi z najgorszych, a zarabiają i tak za dużo jak na kilka godzin pracy. - Ani jeden, ani drugi nie jest prawdziwy - podkreśla dr Herbst.
Najwyższa Izba Kontroli wykazała również szereg błędów w metodach nauczania przyszłych nauczycieli oraz zwracała uwagę na błyskawiczną ścieżkę awansu zawodowego. Najwyższa Izba Kontroli wskazuje, że bez selekcji kandydatów na studia związane z nauczaniem, nie sposób tworzyć sprawny system edukacji.
"Procedura rozwoju zawodowego nauczycieli nie spełnia swojej roli. W założeniach miała sprzyjać rozwojowi, podnoszeniu wiedzy i umiejętności nauczycieli, a także promować najlepszych pedagogów. Tymczasem wyniki kontroli pokazują, że w niektórych szkołach procedura ta sprowadza się do automatycznego promowania na kolejne stopnie awansu" - alarmuje NIK.