ŚwiatSterylizacje kobiet w Indiach - mroczna strona walki z przeludnieniem

Sterylizacje kobiet w Indiach - mroczna strona walki z przeludnieniem

Sterylizacja (przede wszystkim kobiet) to według władz Indii najlepsza metoda walki z przeludnieniem. Kuszą więc biedne mieszkanki kraju finansowymi gratyfikacjami, by poddały się zabiegom. Czasem wystarczy równowartość kilkudziesięciu złotych. Nikt nie uprzedza jednak o ryzyku i możliwych powikłaniach. A te nie należą do rzadkości, bo zdarza się, że zabiegi są przeprowadzane "hurtowo", brudnymi i zardzewiałymi narzędziami, a pacjentkom podaje się podróbki leków. Dla niektórych z nich sterylizacja kończy się w kostnicy.

Sterylizacje kobiet w Indiach - mroczna strona walki z przeludnieniem
Źródło zdjęć: © AFP | Sanjay Kanojia
Aneta Wawrzyńczak

Sumati Devi wiedziała, po co jedzie do obskurnego rządowego szpitala w północnych Indiach. Tego, że zostanie położona na zakrwawionych prześcieradłach i operowana zardzewiałym skalpelem - już nie. Ani tego, że personel szpitala powinien poinformować ją o możliwych komplikacjach. Ale nawet gdyby była tego świadoma, nie zmieniłaby swojej decyzji. W końcu za zgodę na operację otrzymała równowartość 10 dolarów (ok. 34 złotych), czyli tyle, ile w tydzień zarabia uboga indyjska rodzina.

Jak wyznała reporterowi Bloomberga, najważniejsze było dla niej to, że dzięki otrzymanym za zgodę na zabieg pieniądzom mogła wyżywić trójkę swoich dzieci. I ani jednego więcej, bo Sumati przyjechała do Patny, stolicy ubogiego stanu Bihar, na sterylizację. - Zrobiłam to z desperacji - wyjaśnia 25-latka. - Jesteśmy bardzo biedni, potrzebujemy pieniędzy. Pracownicy służby zdrowia przyszli do naszego domu. Powiedzieli, że tak będzie najlepiej - dodaje.

Podobnych historii, dzierganych z nitek biedy i desperacji, na subkontynencie indyjskim można znaleźć bez liku. Konkretnie: cztery miliony rocznie, bo tyle wykonuje się obecnie zabiegów sterylizacji kobiet w Indiach.

Polityka kontroli urodzeń

Indie jako pierwszy kraj na świecie wprowadziły politykę kontroli urodzeń w 1951 roku, gdy zamieszkiwało je "zaledwie" 360 milionów ludzi, ale statystyczna hinduska rodziła sześcioro dzieci. Już wtedy wiadomo było więc, że lada moment kraj, który dopiero co zdołał zrzucić kajdany brytyjskiego kolonializmu, będzie musiał stawić czoła nowym problemom jak przeludnienie. Politycy zaproponowali więc proste rozwiązanie: programy edukacyjne i łatwiejszy dostęp do środków antykoncepcyjnych.

Sprawy skomplikowały się jednak wraz z dojściem do władzy Indiry Gandhi, a właściwie jej desperacką próbą utrzymania się na premierowskim stołku. W 1975 roku wprowadziła stan wyjątkowy, który wywrócił młodą demokrację do góry nogami - a wraz z nią życie obywateli. Kluczowa dla milionów z nich decyzja zapadła w kwietniu 1976 roku, gdy szefowa rządu orzekła: powszechna sterylizacja to jedyne możliwe rozwiązanie. Na czele państwowego programu stanął jej młodszy syn Sandżaj Gandhi.

Oficjalnie do poddania się wazektomii byli zobligowani tylko mężczyźni z co najmniej dwójką dzieci, w praktyce do pójścia pod nóż zmuszani byli też młodzi kawalerowie, dysydenci polityczni i ubodzy wieśniacy.

W związku z tym, delikatnie mówiąc, kontrowersyjnym programem sterylizacyjnym na nieżyjących już Indirę i Sanjaya Gandhich wciąż wylewane są wiadra pomyj. Cel co prawda został osiągnięty, bo według szacunków tylko w ciągu 20 lat (do 1996 roku) dzięki kolejnym programom kontroli urodzeń udało się zmniejszyć liczbę ludności Indii o co najmniej 170 milionów, ale czy uświęcił środki?

Choć dziś współczynnik dzietności w (jak na razie) drugim najbardziej zaludnionym państwie świata wynosi 2,6 (a w niektórych stanach nawet 1,7 - czyli tyle co w Danii i Holandii), widmo przeludnienia wciąż majaczy przed oczami polityków. Do walki z nim stają więc ponownie uzbrojeni w skalpele i populistyczne hasła, którymi zdobywają sojuszników. Tym razem są nimi miliony ubogich kobiet z prowincji.

Pierwszy miliard

Gdy w maju 2000 roku populacja Indii przekroczyła miliard, biurokraci w poszczególnych stanach znów zakasali rękawy - nie tylko swoich koszul i garniturów, ale i lekarskich kitlów.

Sięgnęli też do kieszeni: w zamian za dobrowolne poddanie się sterylizacji ochotnikom oferowali domy, połacie ziemi, studnie, od biedy kredyty na preferencyjnych warunkach. - Im szybciej poddasz się operacji, tym szybciej otrzymasz gratyfikację - przekonywała w 2001 roku w rozmowie z "New York Timesem" Debabrata Kantha, kierująca programem kontroli urodzeń w dystrykcie Karimnagar (stan Andhra Pradesh). I dodawała, że w całym regionie zapanowała istna sterylizacyjna gorączka złota.

Na jej efekty nie trzeba było długo czekać: podczas gdy w innych stanach statystyczna hinduska rodziła czworo-pięcioro dzieci, w Andhra Pradesh współczynnik dzietności pod koniec 2001 roku wynosił 2,1 - czyli na poziomie gwarantującym zastępowalność pokoleń. Tym samym Andhra Pradesh dołączył do zaszczytnego grona indyjskich stanów, którym udało się skutecznie wyhamować rozpędzoną machinę reprodukcji. Wcześniej dokonały tego jedynie władze Kerali (pod koniec lat 80.) i Tamil Nadu (w połowie lat 90.) - z tą różnicą, że ich orężem nie były skalpele, tylko wiedza: podręczniki, ulotki edukacyjne, bezpłatne środki antykoncepcyjne, a polem bitwy nie sale operacyjne w rządowych szpitalach, tylko szkoły i gabinety lekarskie w ośrodkach służby zdrowia.

Władze większości stanów, zwłaszcza tych najuboższych, drepcą jednak ścieżką wytyczoną przez biurokratów z Andhra Pradesh. Kampanie promujące model rodziny 2+1 (ewentualnie 2+2) uzupełniają z jednej strony dystrybucją darmowych prezerwatyw, z drugiej - obowiązującymi od połowy lat 90. restrykcjami wobec rodzin posiadających więcej niż dwoje dzieci (m.in. ograniczeniem dostępu do bezpłatnej opieki medycznej i edukacji oraz możliwości kariery w instytucjach państwowych) i zachęcaniem ubogich kobiet, by poddały się sterylizacji. O ile jednak jeszcze dekadę temu decyzja o operacji, a właściwie gratyfikacja za nią, rzeczywiście mogła odczarować zaklęte (czy też przeklęte) losy tych, którzy się na nią zdecydowali, o tyle dziś pozwala jedynie zapełnić puste brzuchy rodziny na tydzień, góra dwa. Podwiązane jajowody są bowiem wyceniane średnio na 23 dolary, nasieniowody nieco więcej, bo 32 dolary.

Jak wyjaśnia dr Faruk Chan z Sonhouli: - To może być nawet bardzo mała kwota, ale dla tych ludzi wystarczająco duża, by zdecydowali się poświęcić swoje prawa reprodukcyjne.

Reżim statystyk

Na zmniejszenie liczby sterylizacji nie wpłynęło zarzucenie przez rząd w Nowym Delhi określania rocznych celów w 1996 roku ani nawet ogłoszona na londyńskim szczycie planowania rodziny w 2012 roku "zmiana paradygmatów", czyli odejście od zabiegów (w przypadku kobiet - nieodwracalnie okaleczających) na rzecz promocji i dystrybucji środków antykoncepcyjnych. Przeciwnie, odkąd kontrola procederu, określanego szumnie polityką planowania rodziny, pozostaje w gestii władz stanowych, skala zjawiska drastycznie rośnie.

Według ustaleń organizacji Human Rights Watch, która przeprowadziła wywiady z pięćdziesięcioma pracownikami służby zdrowia, rokrocznie ustalane przez nie cele stały się niemal świętością. Ci, którzy nie są w stanie złożyć odpowiedniej ofiary bożkowi statystyki, muszą ponieść konsekwencje. - Każdy z nas musi przyprowadzić pięć kobiet na operację w ciągu roku. W przeciwnym razie grożą nam obcięciem pensji albo ich zamrożeniem - wyjaśnia jeden z przepytanych przez HRW medyków. Inny dodaje, że od przełożonych notorycznie słyszy: "Idź i przyprowadź jakąś kobietę na zabieg, skąd ją weźmiesz, to nie nasza sprawa. (…) Skoro nie jesteś w stanie ściągnąć choć jednej kobiety miesięcznie, to znaczy, że nie wykonujesz swojej pracy dobrze". - Pod koniec roku (fiskalnego) jesteśmy rozliczani z tego, ile sterylizacji przeprowadziliśmy - mówi z kolei dr Raszid z kliniki w Sonhoula w rozmowie z Bloombergiem. - Jeśli nie zrealizowaliśmy celu, dostajemy naganę. Rząd nie przyjmuje żadnych wymówek - dodaje.

Dr Sikdar z ministerstwa zdrowia i dobrobytu rodziny kategorycznie tym doniesieniom zaprzecza: - Nie ma żadnej presji. Ludzie są wolni, mogą robić, co chcą. I zapewnia, że sterylizacje to tylko jedna z wielu dróg. Dodajmy: najszersza, najmocniej oświetlona, najchętniej doradzana. Ale już wcale nie najlepiej oznakowana, bo przyparci do muru (albo skuszeni możliwością dorobienia 75 rupii, czyli 1,2 dolara od "brzucha") medycy uciekają się do metod rodem z podręcznika dla członków piramid finansowych: osaczają swoje ofiary, roztaczają przed nimi wizję korzyści, milczą o ryzyku powikłań. - Żeby wyrobić normę, sterylizowane są bardzo młode kobiety, 20-, 22-, 24-, 25-latki. (…) Po kilku latach od operacji przybierają na wadze i jest im coraz ciężej pracować. Ale przełożeni zabraniają nam informować je o tym - wyjaśnia jeden z medyków.

Gehenna pacjentek

Pozostając przy liczbach: władze w Nowym Delhi mają się czym poszczycić, bo z ostatniego spisu powszechnego z 2008 roku wynika, że 54 proc. mieszkańców kraju korzysta z antykoncepcji (według ONZ nieco mniej, bo 49 proc.). To pocieszające, biorąc pod uwagę fakt, że na początku lat 70. odsetek ten wynosił zaledwie 13 proc. I jednocześnie zatrważające, bo trzy na cztery pary wybrały metodę najbardziej promowaną przez władze, czyli właśnie sterylizację kobiety. Odsetek zabiegów wazektomii jest znikomy: z podwiązanymi nasieniowodami żyje mniej niż 1 proc. mężczyzn. Zdaniem Punam Muttredży, dyrektor wykonawczej Population Foundation of India, to kwestia kulturowa i społeczna. - Hinduscy mężczyźni myślą, że ich męskość na tym ucierpi, że staną się słabi. To mit, ale rząd nie zrobił nic, by go obalić - wyjaśnia w rozmowie z Al-Dżazirą. Podobnego zdania jest Kerry McBroom z Human Rights Law Netwok, organizacji, której prawnicy reprezentują ofiary spartaczonych zabiegów w procesach z władzami. Tych z kolei nie ma zbyt
wiele, bo rząd woli szybko zamieść sprawę pod dywan i wypłacić odszkodowanie: tylko w latach 2009-2012, według resortu zdrowia i dobrobytu rodziny, wypłacono je rodzinom prawie 570 pacjentek. Nie inaczej będzie teraz, gdy światowe media wciąż komentują sprawę śmierci co najmniej 14 kobiet, które zmarły w wyniku powikłań po masowej sterylizacji, przeprowadzonej przez dr. R. K. Guptę. Lekarz, rocznie wykonujący (tak jak większość parających się tym chirurgów w Indiach) około 13 tysięcy zabiegów, w ciągu zaledwie pięciu godzin zdołał zoperować 83 kobiety. Nie udało mu się jednak pobić rekordu: dwa lata temu za kratki trafiło trzech mężczyzn ze stanu Bihar, którzy w niespełna dwie godziny zoperowali 53 pacjentki.

O pomstę do nieba wołają też warunki, w jakich przeprowadzane są sterylizacje. Brakuje klimatyzacji, czystych prześcieradeł, rękawiczek, butów ochronnych, maseczek, igieł do pobierania krwi, nawet łóżek, bo na przykład w małym ośrodku obliczonym na sześć pacjentek jednorazowo gnieździ się ich około setki. Środki przeciwbólowe są, ale ostro reglamentowane - dostają je tylko te z leżących po operacji na podłodze kobiet, które rokują najgorzej. Jest też woda, ale nie bieżąca, tylko w miseczkach, w których myje się (czy też raczej: opłukuje) skalpel przed otworzeniem następnej pacjentki. Najwięcej jest natomiast brudu i rdzy, nawet na narzędziach chirurgicznych.

Dwoma słowami, jak podsumowuje to dr Abhidżit Das, dyrektor Centrum na rzecz Zdrowia i Sprawiedliwości Społecznej, tzw. obozy sterylizacyjne, gdzie przeprowadza się hurtem zabiegi, to raczej obozy bydlęce. Z kolei Drvika Biswas, aktywistka, która odwiedziła "pacjentki" po wspomnianym już masowym zabiegu w 2012 roku, wspomina: - Po operacji wszystkie 53 kobiety płakały z bólu. Chociaż desperacko potrzebowały medycznej opieki, nikt nie przyszedł, by się nimi zająć.

Gehenna tych pacjentek, które wychodzą spod skalpela bez większych powikłań, nie kończy się wraz z opuszczeniem murów prowizorycznego szpitala. Przyjmując przepisane antybiotyki, po raz kolejny lądują na karuzeli życia i śmierci, bo według WHO nawet co piąty produkowany i sprzedawany w Indiach lek może być wadliwy albo podrabiany (same władze twierdzą, że to zjawisko marginalne, dotyczy zaledwie 0,3 proc. farmaceutyków). Pierwszy z brzegu przykład to wspominane już ofiary sterylizacji przeprowadzonej przez dr Guptę. Coraz bardziej prawdopodobne jest, że przyczyną ich śmierci był nie tyle sam niechlujnie wykonany zabieg, co przyjmowany przez nie później antybiotyk Ciprofloxacin produkowany przez małą firmę farmaceutyczną Mahawar Pharma. Jak się okazało, zawierał on fosforan cynku, wykorzystywany do produkcji trutek na szczury.

"Wielkość rodziny przestaje być sprawą prywatną"

Po listopadowej tragedii tradycyjnie posypały się żale i ubolewania nad niewyobrażalną tragedią, posypali też głowy popiołem decydenci na czele z premierem Narendrą Modim, który zapowiedział gruntowną reformę systemu opieki zdrowia. Już dziś można jednak obstawiać w ciemno, że nawet jeśli zostanie on wywrócony do góry nogami, w kwestii sterylizacji kobiet w Indiach niewiele się zmieni, bo rząd w Nowym Delhi uparcie stara się łagodzić objawy, daleki jest zaś od zlokalizowania głównych ognisk stanu zapalnego hinduskiego społeczeństwa: nierówności społecznych (także płciowych), analfabetyzm, braku stałego dostępu do opieki medycznej (nie tylko doraźnej, gotowej przeprowadzić szybką sterylizację) i edukacji całych rzesz dzieci i kobiet.

Do tego czasu wciąż aktualne będą słowa urzędnika ze stanu Chattisgarh, który w 10. rocznicę konferencji kairskiej z 1994 roku (władze Indii zapewniły na niej, że Sansad - parlament - zadba o ograniczenie liczby sterylizacji i jednocześnie rozwój systemu oświaty i służby zdrowia) stwierdził: - Nie możemy czekać w nieskończoność. Droga, która wytyczyła deklaracja kairska jest długa, a podążając nią będziemy mieć kolejny miliard (ludzi). Tak, to jest przymus. Ale w społeczeństwie liczącym ponad miliard ludzi wielkość rodziny przestaje być sprawą prywatną.

Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski

Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Zobacz również wideo: "Wioska wózków inwalidzkich" w Indiach.
Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (111)