Start prawyborów w USA. "Najdziwniejsze i najważniejsze wybory od lat"
• Prawybory w Iowa inaugurują sezon wyłaniania kandydatów na prezydenta obu głównych partii w USA
• Ekscentryczny miliarder Donald Trump jest zdecydowanym faworytem do nominacji Republikanów
• Po stronie Demokratów nie bez szans jest socjalista i polityk polskiego pochodzenia, Bernie Sanders
• Wybór outsiderów może mieć potencjalnie ogromne konsekwencje dla Polski
31.01.2016 | aktual.: 09.02.2016 13:31
Jeszcze nigdy tak wiele nie zależało od tak niewielu - w ten sposób można by podsumować poniedziałkowe prawybory w stanie Iowa, które oficjalnie zainaugurują proces wybierania kandydatów, którzy wystartują w wyborach prezydenckich w listopadzie tego roku. Prawybory w tym niewielkim, rolniczym i realnie mało ważnym stanie są zaledwie jednymi z 50, które odbędą się w tym roku. Weźmie w nich udział nie więcej niż kilkaset tysięcy wyborców, którzy spotkają się w 99 lokalach w całym stanie, by debatować o polityce i oddać swój głos.
A jednak mimo tak skromnych liczb i prowincjonalnych okoliczności, prawybory w Iowa będą mieć nieproporcjonalnie duży wpływ na to, kto zostanie prezydentem największego mocarstwa na świecie. "Kto wygrywa w Iowa, ten wygra nominację" - brzmi jedna ze zwyczajowych zasad dotyczących amerykańskiej polityki. Nie zawsze się to sprawdza, ale w tym roku szanse na potwierdzenie zasady są duże. Tymczasem - jeśli potwierdzą się wyniki sondaży - werdykt mieszkańców rolniczego stanu będzie wstrząsający. Republikańskim kandydatem będzie miliarder, celebryta i mistrz autopromocji Donald Trump. Niewykluczone, że jego rywalem będzie syn polskiego Żyda, samozwańczy socjalista Bernie Sanders.
- To najdziwniejsze wybory w USA od bardzo dawna, być może nigdy tak osobliwych nie było. Ameryka oraz cały świat stoją przed szeregiem kryzysów i wyzwań, wkraczają w niepewną erę. Tymczasem rzeczywiście wiele wskazuje na to, że stanie się to, na myśl o czym niemal wszyscy się tylko uśmiechali z politowaniem. Dziś nominacja Trumpa to absolutnie realny scenariusz - mówi WP Michał Baranowski, dyrektor amerykańskiego think tanku German Marshall Fund w Warszawie. - Skończył się czas, kiedy można się było z niego tylko śmiać - dodaje.
Trump, potentat na rynku nieruchomości i były gospodarz reality show, w kampanii zasłynął skrajnymi wypowiedziami i pomysłami, dzięki którym zyskał łatkę "quasi-faszysty" (debata na temat tego, czy Trump w istocie jest faszystą, przewinęła się przez niemal wszystkie główne media w Stanach). Zapowiedział, że zmusi Meksyk do sfinansowania budowy muru na granicy. Chciał deportować 11 milionów nielegalnych imigrantów. Zaproponował całkowity zakaz wjazdu do USA dla muzułmanów, a także zgłosił projekt spisu wszystkich wyznawców islamu w Ameryce. Na dodatek, nie jeden raz wyrażał podziw dla stylu rządzenia Władimira Putina. Mimo to, tłumy go uwielbiają i niemal od początku startu swojej kampanii cieszy się niesłabnącym poparciem. Dlaczego? Jest po prostu najbardziej wyrazistym przedstawicielem sił "antysystemowych". A amerykański system polityczny przeżywa właśnie okres buntu przeciwko elitom i establishmentowi.
"Trump potrafił wykorzystać wściekłość i frustrację wielu Amerykanów w sposób, w który nikt dotąd tego zrobić nie zdołał" - tłumaczy Ron Bonjean, były strateg kampanii Republikanów na łamach portalu "Politico". "Wszystko, czego chcą partyjne elity, twardy elektorat partii instynktownie odrzuca. Trump ma tak wysokie notowania właśnie z powodu antypatii establishmentu" - dodaje.
To samo w dużej mierze dotyczy republikańskiego kandydata numer dwa, urodzonego w Kanadzie potomka kubańskich uchodźców, Teda Cruza. Pomysły Cruza na imigrację czy politykę zagraniczną są tylko nieznacznie bardziej stonowane od Trumpa, głównie w retoryce. Podobnie jak Trump, jest skłócony z większością partii, którą uważa za zbyt umiarkowaną. Tak samo jak kontrowersyjny miliarder, nie stroni też od bombastycznej retoryki. Zapowiedział m.in. masowe naloty dywanowe na miasta kontrolowane przez Państwo Islamskie w Syrii i Iraku.
- Zbombardujemy ich, aż pochłonie ich otchłań. Nie wiem, czy piasek może świecić w nocy, ale niedługo się o tym przekonamy - odgrażał się Cruz, co niektórzy komentatorzy zinterpretowali jako zapowiedź użycia broni nuklearnej przeciw terrorystom. Według części konserwatywnych komentatorów, perspektywa nominacji dla Cruza jest jeszcze bardziej prawdopodobna.
- Takie wypowiedzi pokazują po prostu zastraszający brak kompetencji i wiedzy. W dużej mierze i Cruz, i Trump są reprezentantami nurtu, który od dawna nie był w Ameryce poważnie obecny: nurtu populistyczno-izolacjonistycznego, nurtu w kierunku wycofania się USA ze swojego zaangażowania na świecie i odejścia od obecnego systemu sojuszy - mówi Baranowski. - Z polskiej perspektywy to dla nas bardzo niepokojące, bo to dla naszych interesów kwestia wręcz egzystencjalna. Stracilibyśmy głównego sojusznika, przynajmniej jeśli chodzi o bezpieczeństwo - dodaje.
Dopiero na trzecim miejscu, ze stratą ponad 20 punktów procentowych, w sondażach plasuje się senator z Florydy Marco Rubio, największa nadzieja partyjnego "mainstreamu" i zwolennik tradycyjnie zaangażowanego podejścia do roli USA na świecie. Teoretycznie, Rubio ma wszystko, czego potrzebuje. Jest młody, energiczny i lubiany przez dużą część wyborców - zarówno centrowych, jak i tych bardziej konserwatywnych. W pojedynku z Hilary Clinton to właśnie on miałby największe szanse na wygraną w wyborach. Mimo to, perspektywy przed nim nie są najlepsze. O ile w Iowa przewaga Trumpa nad resztą stawki wynosi jedynie kilka punktów procentowych (6 pkt. nad Cruzem, ale aż 18 nad Rubio), to w kolejnych czterech miejscach prawyborów, przewodzi już bardzo wyraźnie, z dwucyfrową przewagą. Nawet na Florydzie, miejscu urodzenia Rubio (podobnie jak Cruz, Rubio też jest potomkiem uciekinierów z Kuby), senator ma do Trumpa olbrzymią stratę. Jeśli miliarder wygra wszystkie te wyścigi, złapie taki wiatr w żagle, że może się okazać
siłą nie do powstrzymania.
Teoretycznie, nominacja dla reprezentanta skrajnego skrzydła partii Republikańskiej powinna zwiększać szansę kandydata Demokratów. Tak jednak być nie musi. Po pierwsze, liderka wyścigu na lewicy, była pierwsza dama i sekretarz stanu Hilary Clinton nie cieszy się dobrą opinią wśród większości wyborców, a sondaże dają jej w hipotetycznym starciu z Trumpem jedynie trzy punkty przewagi. Po drugie, nominacja dla Clinton nie jest tak pewna, jak się wydawała. Mimo że Clinton była przez długi czas uważana za jedynego realnego kandydata do zdobycia nominacji, teraz nieoczekiwanie zagraża jej inny polityczny outsider i reprezentant skrajnego skrzydła w partii.
To syn polskiego imigranta, socjalista Bernie Sanders. Sanders to również kandydat anty-establishmentu. W swojej retoryce i planach nie jest tak skrajny jak Trump, ale sama łatka socjalisty (którą senator z Vermont sam sobie przypiął) oraz otwarte zapowiedzi podnoszenia podatków, czy wprowadzenia powszechnej służby zdrowia to anatema nie tylko dla republikańskiej prawicy, ale też dla dużej części wyborców centrowych. Choć Sanders skupia się na kwestiach gospodarczych i wewnętrznych, jego prezydentura byłaby prawdopodobnie znacznie mniej zaangażowana w politykę zagraniczną. Według lokalnych sondaży, w Iowa Sanders nie jest faworytem, ale jego strata do Clinton mieści się w granicach błędu statystycznego. Niemal pewne jest jednak, że wygra kolejne starcie, w New Hampshire.
- Takich wyborów nie widzieliśmy od dawna. Są bardzo dziwne, bo przedstawiciele skrajnych skrzydeł po obu stronach są bardzo popularni, ale jednocześnie są bardzo ważne, bo jesteśmy w kluczowym momencie historycznym, w którym stawiane jest pytanie o wizję przywództwa Stanów Zjednoczonych na świecie. Te wizje są dramatycznie różne, a dla nas będzie to miało ogromne znaczenie. Pozostaje wierzyć w rozsądek amerykańskich wyborców - podsumowuje Baranowski.
**Zobacz również: Trump chce zakazać muzułmanom wjazdu do Ameryki
**