Stanisław Jan Majewski był jednym z najmłodszych żołnierzy Powstania Warszawskiego. "Każdy się bał"
Stanisław Jan Majewski miał zaledwie 15 lat, gdy walczył w Powstaniu Warszawskim. - Każdy się boi. Tyle że my wszyscy złożyliśmy przysięgę i mieliśmy poczucie, że jesteśmy żołnierzami - mówi Wirtualnej Polsce.
Dzwonię do pana Stanisława, by umówić się na wywiad:
- Chce pani rozmawiać o Powstaniu? Bo chyba zaszła jakaś pomyłka.
Zbita z tropu dopytuję: - Ale dlaczego? Przecież pan walczył.
- Ale nie jestem żadnym bohaterem. Wszyscy walczyliśmy, bo nie wyobrażaliśmy sobie innego rozwiązania. Tak musiało być.
Pan Stanisław jednak zgadza się na wywiad. Umawiamy się w jego mieszkaniu na Żoliborzu. Mieszka tam razem z żoną, która także walczyła w Powstaniu Warszawskim.
Gdy zaczęła się wojna, miał pan 10 lat. Jak dorasta się w czasie wojny?
Od września 1939 r. miałem się zająć modelarstwem. To było moje wielkie marzenie i w zamian za dobre stopnie w szkole ojciec obiecał, że mnie zapisze na takie zajęcia. Tyle że w połowie sierpnia dostał już powołanie do wojska. 1 września zamiast szkoły zaczęła się wojna i musiałem zapomnieć na jakiś czas o modelarstwie. Początkowo nie było szkoły, a gdy się już zaczęła, zauważyłem, że nie wrócili moi koledzy Żydzi.
Miał pan świadomość, co się z nimi stało?
Nie. Wielu kolegów znikało z różnych względów. Dopiero dużo później usłyszeliśmy o prześladowaniach, wywózkach.
Pan Stanisław prosi o chwilę przerwy i wychodzi do drugiego pokoju. Wraca z dwoma albumami. W środku czarno-białe zdjęcia. – To jest zdjęcie mojej klasy ze szkoły powszechnej. Tych kolegów Żydów już nigdy nie widziałem – pokazuje mi kolejne osoby.
Kiedy trafił pan do Szarych Szeregów?
Cały czas marzyłem, by dostać się do jakiegoś oddziału. Nie wiedziałem, że także organizacje harcerskie i państwo podziemne poprzez swoje komórki cywilne wyszukiwały młodzież. Jakoś w 1943 r. przyszedł do mnie kolega Miecio Barbulant i pyta: chciałbyś działać w Szarych Szeregach? To było oczywiste, że chciałem. Zaprowadził mnie do drużynowego. Przedstawiłem się nazwiskiem, a on na to: "Iwo jestem". Byłem jeszcze "zielony" i nie wiedziałem, że nie używa się nazwisk. Szybko złożyłem przyrzeczenie i od tej chwili stałem się harcerzem Szarych Szeregów Chorągwi Warszawskiej, Hufiec Śródmieście. Byłem w najmłodszej grupie, tzw. "Zawiszaków".
Czym się pan tam zajmował?
Przy ul. Polnej 10 był sklepik ze sprzętem sportowym. Okazało się, że to przykrywka i urzędował tam nasz drużynowy "Mirek". Do tej pory nie poznałem jego nazwiska. Wyznaczał nam zadania. W mieszkaniu moich rodziców mieliśmy zbiórki, ponieważ było tam drugie wyjście, od kuchni. W razie nalotu Niemców mogliśmy uciec. Wszyscy przestrzegali zalecenia, że w drodze na zbiórkę należy zabrać książki szkolne, by w razie wpadki wytłumaczyć, że idzie się uczyć z kolegą. Uczyliśmy się terenoznawstwa i zasad maskowania się w terenie.
Jak rodzice zareagowali na pana zaangażowanie w działalność Szarych Szeregów?
Ojcu musiałem powiedzieć prawdę. Zbiórki były w naszym mieszkaniu. Szybko by się zorientował, co się dzieje. Miał tylko jedno zastrzeżenie: żeby w głupi sposób nie narażać rodziny. Żadnych gazetek pod poduszką. Pokazał mi w piwnicy skrytkę w rurze od żelaznego pieca, żebym tam trzymał takie rzeczy.
A mama?
Udawała, że nic nie wie, choć ojciec wszystko jej powiedział. Dzięki temu, gdy zaczynała się zbiórka w naszym mieszkaniu, zabierała mojego młodszego brata do kuchni, by nam nie przeszkadzał. Gdy ojciec został powołany, zostałem głową rodziny i nie byłem już pilnowany jak dziecko. Mama wiedziała, że mam obowiązki.
Jak to się stało, że jako 15 latek walczył pan w Powstaniu? Najmłodsza grupa Szarych Szeregów nie była przewidziana do udziału w walkach.
Kilka dni przed wybuchem Powstania w palce u nogi wdała mi się infekcja. Nie mogłem wychodzić z domu. Umówiłem się z Mieciem, że wpadnę do niego, gdy będę już "na chodzie". Akurat 1 sierpnia już było lepiej. Poszedłem do Miecia ok. 16:00. "Zawiszacy" nie mieli informacji o dacie wybuchu Powstania, dlatego nie byłem świadomy, co się zaraz wydarzy. Wyszedłem z domu i zaraz usłyszałem strzały, potem dwa wybuchy. Po drodze widziałem mężczyzn wyskakujących na ulicę w opaskach na ramionach. Już wiedziałem, że Powstanie ruszyło. Znowu padłu strzały i wskoczyłem do pobliskiej bramy. Wpadłem na jakiegoś sierżanta. Zameldowałem się i poprosiłem o przyjęcie do oddziału. Dowódcy uznali, że bardzo przyda się moja znajomość terenu, przejść i przekazali pod opiekę dowódcy plutonu z ulicy Mokotowskiej, porucznika Stanisława Kuźmińskiego "Skobiga". Byłem strzelcem w plutonie porucznika Kuźmińskiego, a praktycznie pełniłem rolę łącznika dowódcy kompanii.
Dowódcy nie zdawali sobie sprawy, że jest pan tak młody?
Byłem dość wyrośnięty. Przekonałem ich też chyba moimi opowieściami o znajomości broni.
Zostając żołnierzem miał pan zaledwie 15 lat. Bał się pan o siebie, rodzinę?
Gdy słyszy się gwizd spadającej bomby, zbliżającego się pocisku, to każdy się boi. Tyle że my wszyscy złożyliśmy przysięgę i mieliśmy poczucie, że jesteśmy żołnierzami. Gdybym wycofał się z walki, okryłbym wstydem siebie i swoją rodzinę. Takie miałem wówczas przekonanie.
Gdy do pana pierwszy raz zadzwoniłam, wspomniał pan, że ma kłopoty ze słuchem. To od urazu z czasu Postania?
Zna pani piosenkę "Ta ostatnia niedziela"? W czasie Powstania był moment, że pomyślałem, iż ta niedziela może być moją ostatnią. Nasz dowódca "Zaremba" stracił rękę. 27 sierpnia, w niedzielę przenosiliśmy go do innego szpitala. Musiałem pójść jeszcze z meldunkiem do dowódcy. Wracając usłyszałem ludzi mówiących: "ryk krowy". Chodziło o dźwięk, jaki wydawały moździerze salwowe przy wystrzale. Zdążyłem wskoczyć do bramy. Nagle walnąłem o posadzkę. Pył był wszędzie. Nie miałem czym oddychać. Spadały na mnie kawałki cegieł. Udało mi się wyjść na zewnątrz. Jakaś kobieta mnie zaczepiła. Widziałem, że rusza ustami, ale nic nie słyszałem. Wtedy bardzo się przestraszyłem, że już zawsze będę głuchy. Wtedy nie mógłbym pełnić służby.
Był pan ranny, a myślał tylko o służbie.
Do tego stopnia, że nie zwracałem uwagi na ludzi, których mijałem. Machali rękami, coś do mnie mówili, ale ich nie rozumiałem. Okazało się, że całe Śródmieście było pod ostrzałem, a ja głuchy nic nie słyszałem. Dopiero po drżeniu ziemi można się zorientować, że coś się zbliża. Gdy dotarłem do dowództwa, krzyknąłem: "Panie poruczniku, strzelec 'Stach' melduje wykonanie zadania". Wszyscy wybuchnęli śmiechem, bo cały byłem umazany białym i czerwonym pyłem. Wyglądałem dość osobliwie.
W mieszkaniu pana Stanisława jest dużo pamiątek związanych z Powstaniem Warszawskim. Proporczyk jego batalionu, liczne publikacje. Ale nigdzie nie ma orderów ani odznaczeń, jakie otrzymał za walkę o wolną ojczyznę. – Trzymam je w drugim pokoju – mówi. Gdy chcemy mu zrobić zdjęcie z odznaczeniami, zgadza się i dodaje skromnie: - Zaraz koledzy z Powstania będą ze mnie żartować, że tak się chwalę. A przecież każdy z nas robił po prostu to, co było trzeba. A że są za to odznaczenia? Każdy z nas je ma. Niczym się tu nie wyróżniam.
Wielu kolegów stracił pan w czasie Powstania?
Zginął Miecio. Mojego kolegę przygniotła ciężka żelazna szafa, którą przewrócił podmuch bomby. O innych nie wiedziałem. Ze względów bezpieczeństwa każdy z nas miał minimum wiedzy o innych. Niemcy mieli swoje sposoby, by wydobyć informacje, gdy kogoś schwytali. Nie tylko biciem. Podobno mieli też chemiczne środki, które wstrzykiwali i przez utratą przytomności człowiek mówił wszystko, wbrew swojej woli. Pamiętam, jak szedłem z Hożej na Wspólną. Podwórze w bramie było usiane ciałami. Widziałem młoda dziewczynę. Może w moim wieku. Chyba była moją znajomą. Zwłoki leżały częściowo na klatce schodowej, a częściowo na zewnątrz. Granatnik uderzył w to miejsce.
W czasie Powstania organizowano wiele ślubów. Miał pan czas na dziewczyny?
Czasem chodziliśmy do sióstr przy ul. Hożej 53, który dziewczęta prowadziły kuchnię. Uczestniczyliśmy też w organizowanych tam mszach. Musze przyznać, trochę ze wstydem, to nie msze nas głównie interesowały. Ale siostry wszystkiego pilnowały i po mszy nas wyganiały. A żonę poznałem dopiero po Powstaniu. I tak już 50 lat ze sobą jesteśmy.
Były duże problemy z jedzeniem?
Na samym początku mój batalion zdobył zakład jajczarsko-mleczarki, więc mieliśmy zaopatrzenie. Dopiero w drugiej fazie Powstania było gorzej. Pamiętam zupę z jęczmienia, po której pluliśmy łupinami. Na szczęście w pobliżu była studnia, więc chociaż woda była. Pierwszy raz spróbowałem też wtedy wódki.
Koledzy z batalionu panu dali?
Jeden z sierżantów zabrał nas na wypad do sklepu, w którym mieli się zaopatrywać Niemcy. Mieliśmy sygnał, że jest tam jedzenie. Na pewno znaleźliśmy wódkę. "Żeby nam się wiodło" – wniósł toast sierżant. Wypiłem, jak wszyscy. Wróciłem na nasza placówkę i film mi się urwał. Ułożyli mnie na noszach z dala od oczu dowódcy, żebym mógł się przespać.
Co roku przy okazji 1 sierpnia wracają dyskusje nad sensem Powstania Warszawskiego. Gdyby pan od początku miał pan świadomość, jak się ono zakończy, to i tak by pan walczył?
Tak, oczywiście, choć to nie miało najmniejszego sensu, ale takie myśli przyszły później. Moje pokolenie było wychowywane w etosie powstań narodowych, walk Legionów i pierwszej wojny światowej. My nie wyobrażaliśmy sobie, że moglibyśmy nie wziąć udziału w walce. Wśród ludności cywilnej zdarzały się głosy niezadowolenia. W drugiej fazie Powstania zaczęły się pytania: "Po co to zrobiliście?", "Wszystko przez was". Cywile nie wiedzieli, co się dzieje. Byli zdezorientowani. Ciężko się żyło, więc ludzie zaczęli wyrażać swoje niezadowolenie.
Jak pan patrzy na współczesną młodzież, to ci 15-latkowie byliby gotowi do takiego zrywu?
Gdyby przyszła potrzeba, taka jak w 1939 r., to prawdopodobnie tak. Jednak w tej chwili młodzież jest trochę inaczej wychowywana. Przed wojną nas nikt nie indoktrynował miłością do ojczyzny. Nikt nie wmawiał, że należy ją kochać. Sami to rozumieliśmy. Dla nas miłość do ojczyzny, to było jak miłość do dziewczyny. Oczywista rzecz, o której się nie rozmawiało. Teraz zbyt dużo się o tym mówi. Wmawia się młodym ludziom potrzebę miłości do ojczyzny, a oni przyjmują to już ze znudzeniem.
Walczył pan o wolną ojczyznę. Jak się panu tutaj teraz żyje?
Kiedyś nie było takich podziałów. Gdy na uroczystościach 1 sierpnia pojawi się ktoś, kto się nie podoba, od razu są gwizdy, buczenie. Widzę Młodzież Wszechpolską i ONR - wygolone głowy, glany. Nie chciałbym, żeby taka młodzież krzewiła pamięć o Powstaniu Warszawskim. Ich zachowanie jest żenujące, po prostu chamskie. Mogłem mieć na temat Bartoszewskiego czy Komorowskiego takie czy inne zdanie, ale nie będę z tego powodu gwizdał. To ewidentnie młodzież niedouczona. To tak, jak z pojawiającymi się w ostatnich latach oskarżeniami wobec gen. Ścibor-Rylskiego. Ta "dobra zmiana" go wykończy.
Co roku 1 sierpnia spotyka się Pan z kolegami przed pomnikiem waszego Batalionu AK "Zaremba-Piorun". Ilu was będzie?
Kiedyś, gdy było nas jeszcze kilkudziesięciu, przychodziło sporo ludzi. Był kolega, który to nagłaśniał, ale już nie żyje. Ehhh, mam prawie 90 lat i co kogoś wspominam, ciągle muszę dodawać "nie żyje". W batalionie było nas 1200. Teraz na liście mam 22 osoby. Niektórzy mieszkają za granicą. "Na chodzie" jest około 10. Przyjdzie kilku z nas. Dlatego szukam ludzi, którzy będą tu przychodzić, gdy nas już nie będzie. To takie moje małe marzenie.
Akcja #SpełnijmyMarzeniePowstańca organizowana jest we współpracy z Muzeum Powtsania Warszawskiego. Podczas spotkania ze stanisławem Janem Majewskim wystąpią Warszawiaki – Trupa Teatralna.