Sprawa Rity Gorgonowej skłóciła Polskę. Ewa Ilić: nie wierzę w winę matki
W nocy z 30 na 31 grudnia 1931 roku w willi inżyniera Henryka Zaremby w Brzuchowicach pod Lwowem została zamordowana jego siedemnastoletnia córka Lusia. O morderstwo oskarżono opiekunkę jego dzieci i kochankę Ritę Gorgon. Po procesie poszlakowym, który odbywał się w 1933 roku w Krakowie, została ona uznana winną i skazana na osiem lat więzienia. Był to najgłośniejszy proces II Rzeczypospolitej, skłócił Polskę i podzielił rodziny. Od tamtej pory trwa spór, czy Gorgonowa była sprawczynią zabójstwa, czy tylko kozłem ofiarnym. - Ja w jej winę nie wierzę - mówi dziś jej córka Ewa Ilić, która od kilkudziesięciu lat poszukuje matki.
12.01.2016 | aktual.: 14.01.2016 14:36
Dlaczego Kropelka?
- Tak mnie nazwała matka w więzieniu. Nie wiem, dlaczego. Może jak byłam mała, to ta Kropelka do mnie pasowała? Ale teraz? Mam 83 lata i nie używam tego imienia.
A imię dostała pani podobno na cześć adwokatów, którzy bronili mamy w 1932 i 1933 roku. Ewa to akronim od ich nazwisk?
- Tak. Mamy bronili: Mieczysław Ettinger, Józef Woźniakowski i Maurycy Axer.
Pamięta ich pani? Czytałem, że się panią opiekowali, gdy mama była w więzieniu.
- Pamiętam tylko sierociniec u zakonnic we Lwowie. Ciągle ktoś tam przynosił dla mnie bombonierki i inne słodycze. Siostry wywoływały mnie wtedy z sali i gdzieś prowadziły. Siedzieli tam obcy ludzie, którzy uważnie mnie oglądali. Może to byli ci adwokaci?
A mamę pani pamięta?
- Wiem, że od urodzenia byłam z nią w więzieniu, ale tego nie pamiętam. Jak miałam roczek, przeniesiono mnie z więzienia do sierocińca prowadzonego przez lwowski zakon Sióstr Urszulanek. Trafiłam tam za sprawą Ireny Krzywickiej, dziennikarki "Wiadomości Literackich", która broniła matki w gazecie. Ona też załatwiła mi fałszywą metrykę urodzenia, by nikt mnie nie piętnował za to, że urodziłam się w więzieniu.
Wiele lat później przeczytałam jej teksty. Traktowałam ją jak kogoś bliskiego, jak opiekunkę. Po wojnie mieszkała we Francji. Odnalazłam ją, napisałam list i podziękowałam.
Jak oglądam zdjęcia w przedwojennych gazetach, to coś sobie przypominam. Bardzo niewiele. To w zasadzie jedno wspomnienie. Jestem już starsza, jadę z zakonnicami pociągiem, wysiadamy w jakimś obcym mieście, prowadzą mnie korytarzami do jakiegoś pomieszczenia. Mama siedzi na żelaznym łóżku i jest bardzo smutna. Cela jest chyba pojedyncza, bo nie widzę innych więźniarek. To wszystko.
Pamiętam też, że po powrocie do Lwowa wysyłam jej swoje rysunki: domek, drzewo, słońce.
Wtedy cały czas żyję nadzieją, że ona mnie tu znajdzie i zabierze z sobą.
Kiedy pani sobie uzmysławia, że mama siedzi w więzieniu za zamordowanie małoletniej Lusi Zarembianki?
- Że jestem córką Gorgonowej, zdaję sobie sprawę dość szybko. Jeszcze jako małe dziecko. Myślę, że ja to wszystko musiałam przeżywać razem z nią, bo ona była w ciąży. I od dziecka wiem, że matka tego zrobić nie mogła.
Skąd ta pewność?
- Bo jaki mogła mieć interes, żeby zamordować Lusię? Przecież doszła do porozumienia z Zarembą. On miał się po Nowym Roku wyprowadzić do Lwowa ze swoimi dziećmi - Lusią i Stasiem. Mieli już nawet wynajęte tam mieszkanie. Mama ze swoją córką Romusią, którą miała z Zarembą, miała zostać w willi w Brzuchowicach pod Lwowem. Tylko że w nocy ktoś Lusię zamordował.
W domu była wtedy tylko pani mama - Gorgonowa, ojciec Lusi - Henryk Zaremba, czternastoletni brat Lusi - Staś i czteroletnia Romusia. Nikt z zewnątrz tego zrobić nie mógł, więc, kto zabił Lusię?
- Na pewno wiedział to Zaremba. Ale co mu zależało pogrążyć mamę, żeby ratować własną rodzinę. To wszystko jest bardzo skomplikowane. Przez całe życie o tym myślę i żyję tym. Dziś zamknęłam kiosk na rynku, nie poszłam do pracy, żeby z panem rozmawiać, bo nie wierzę w winę mamy.
Pan wie, że Zaremba się wyparł mojego ojcostwa? W ogóle go nie znałam.
Nigdy pani nie odwiedził w sierocińcu?
- Nigdy.
Ciężko było się z tym pogodzić?
- Jak mi było ciężko, to myślałam o matce, że ona jeszcze bardziej cierpiała niż ja. Całą ciążę ze mną przesiedziała w więzieniu. Może wtedy się już zahartowałam.
Coś jeszcze pani ze Lwowa pamięta?
- Nasz dom dziecka był przy ulicy Kadeckiej, przy której była szkoła kadetów. Jak Rosjanie w 1939 roku wkraczali do miasta, to kadeci uciekli. Zakonnice przebrały się wtedy w cywilne ciuchy, zdjęły dzieciom święte medaliki z piersi i zaprowadziły do piwnicy, gdzie od rana do wieczora modliliśmy się o ocalenie. Wtedy straciłam ostatnią pamiątkę po mamie - złoty medalik z Matką Boską Ostrobramską, który zawsze nosiłam na szyi. Siostry mówiły, że bolszewicy będą wyrywać języki, jak znajdą kogoś, kto w Boga wierzy. Nie dość, że nie wyrwali, to jeszcze dali nam dobrze zjeść.
Gorzej było z Niemcami. Gdy wkroczyli, kazali nam się z sierocińca wynosić. Zrobili tam sobie koszary, a nas podczas snu wywieźli do bursy we Lwowie. Pamiętam naszą ostatnią kolację. Była mamałyga z resztek magazynowych. Pływały w niej czarne wołki zbożowe. To był czas strasznego głodu. Dzieciaki umierały, bo nie mieliśmy co jeść, taka bieda była. Pamiętam, że dyrektor ogłaszał nam na przykład, że zdobył na kolację tylko trzy marchewki, więc będziemy musieli się nimi sprawiedliwie podzielić.
Rita Gorgon wyszła z więzienia 3 września 1939 roku. Czy próbowała nawiązać z panią kontakt?
- Może mnie szukała. Jak mnie miała znaleźć? Wojna przecież była. Nas najpierw przeniesiono do tej bursy, a potem, jak był już ten straszny głód, to zapakowano na ciężarówkę, wręczono po bochenku chleba i wywieziono do Tarnowa do zakonnic - zakonu służebniczek. Nazywali nas tam lwowiankami, a ja najdłużej ze wszystkich miałam lwowski akcent. Trafiłam tam z 20 innymi dziewczętami. To one przywiozły ze sobą historię córki Gorgonowej i jak się ze mną kłóciły, to wyzywały mnie od "Gorgonich". Biłam się z nimi w obronie matki. Od najmłodszych lat miałam bowiem we krwi, że jest ona niewinna. Zakonnice uważały, że jestem dzieckiem krnąbrnym, zamykały w piwnicy i kazały się modlić: "Zdrowaś Maryjo", różańce, godzinki. Byłam za słaba, by długo klęczeć, więc zasypiałam.
Gdy pojawiła się okazja, szybko się mnie pozbyły. Trafiłam na wieś do Zgłobic pod Tarnowem do trzech kobiet. Do tej starszej miałam mówić ciociu, a młodsza, była lekko ułomna. Mieszkała tam też ich matka - stara i schorowana. Miała Parkinsona i cały czas się trzęsła. Miałam wtedy jakieś 11 lat i robiłam za tanią siłę roboczą: młóciłam, mełłam, nosiłam na plecach drewno z lasu. Spałam na strychu w sianie. Bardzo biednie tam było. Do szkoły mnie nie wysyłały, bo byłam do roboty, a nie do nauki. Nawet książki nie wolno mi było wziąć do ręki.
Na szczęście wypatrzył mnie we wsi dyrektor miejscowej szkoły. Dał mi kurtkę i kazał przychodzić na lekcję. Od razu poszłam do trzeciej klasy. Dobrze się uczyłam. Tam ukończyłam podstawówkę. Potem dyrektor załatwił mi po wyzwoleniu zawodówkę z internatem w Częstochowie. Uczyłam się trzy dni, a trzy dni pracowałam w fabryce bawełnianej. Zdobyłam zawód prządki. Od tej pory sama się utrzymuje.
Po wojnie zgłosiłam się do Czerwonego Krzyża. Dałam ogłoszenie, że szukam matki.
A ojca? Mieszka przecież z pani siostrą Romusią w Warszawie. Wie pani o tym?
- Jak byłam w szkole pielęgniarskiej, wezwała mnie do siebie dyrektorka szkoły i zapytała, dlaczego nie skarżę Zaremby o alimenty. "On powinien na ciebie płacić" - powiedziała.
Skąd miałam to wiedzieć? Byłam sierotą, którą nie miał kto pokierować. Wcześniej go nie szukałam, bo był dla mnie nikim, skoro tak ze mną postąpił. Po rozmowie z dyrektorką postanowiłam go jednak odnaleźć. Chciałam spojrzeć mu w twarz i zapytać, dlaczego się mnie wyparł. Ale było za późno. Dowiedziałam się tylko, że leży ciężko chory w szpitalu. Wkrótce zaś umarł.
Wie pan, że jestem do niego podobna? Odziedziczyłam jego rysy twarzy.
Jest jeszcze siostra. I to ona mnie znajduje. Pewnego dnia dostaję telegram: "Ciebie odnalazłam. Matki szukam bezskutecznie. Twoja siostra Roma". Nie wiem, jak ona mnie odnalazła, ale bardzo się ucieszyłam. Mam wreszcie siostrę, mam rodzinę. Jesteśmy przecież rodzonymi siostrami z jednej matki i z jednego Zaremby. Pracowałam wtedy jako podręczna dentystki w ośrodku zdrowia w Pieszycach koło Dzierżoniowa. Niewiele myśląc, złapałam za tobołek i pojechałam do Warszawy. To było w połowie lat pięćdziesiątych, zaraz po śmierci Zaremby.
Mieszkała na Nowolipiu ze szwagrem. Otwieram drzwi. Patrzymy na siebie. Ona jest niższa i czarna, ja - wysoka i blond. Ona ma oczy ojca, ja - matki. Ale obie podobne trochę do siebie. Jest wielka radość. Mamy siebie. Zamieszkuję z nimi, kochamy się, jak siostry.
Romusia ma zmienione imię. To Zaremba je zmienił, żeby izolować córkę od matki i żeby odciąć ją od sprawy. Romusia jest dla mnie dobra. Na początku, bo potem się pogarsza. Ja bronię matki, ona broni Zaremby. Rośnie niechęć. Jej do mnie, moja do niej. Wyszło na to, że ja jestem córką Gorgonowej, ona - tylko Zaremby.
Przestajemy ze sobą rozmawiać. Przestajemy się kontaktować. Zrywamy ze sobą. Wyjeżdżam wtedy z Warszawy na Wybrzeże. Chce znaleźć pracę, ale taką z mieszkaniem. Nad morzem jest mnóstwo ośrodków wypoczynkowych, gdzie dają pracę i zakwaterowanie. Trafiłam do ośrodka Funduszu Wczasów Pracowniczych w Pobierowie. Potem prowadziłam wojskowe kasyno w Rogowie. Stamtąd trafiłam do Trzebiatowa. Wzięłam tutaj sklep w ajencję i od tamtej pory zajmuję się handlem.
Poskarżyłam się naczelnikowi miasta, że nie mam gdzie mieszkać, i dał mi mieszkanie. Malutka izba, nawet okien tam nie było, tylko świetliki w dachu. Ale moje własne, mój pierwszy własny kąt.
Szuka pani jeszcze mamy?
- Nigdzie już nie piszę. Bo wszędzie, gdzie napiszę, nic nie wiedzą. Są lata siedemdziesiąte. Przypuszczam, że mama już nie żyje. Gdyby żyła, na pewno by mnie znalazła.
Pod koniec lat siedemdziesiątych wchodzi na ekrany film Janusza Majewskiego "Sprawa Gorgonowej". Pani mamę gra tam Ewa Dałkowska. Reżyser odtwarza w filmie nie tylko zabójstwo w willi inżyniera Zaremby w Brzuchowicach w nocy z 30 na 31 grudnia 1931 roku, ale także proces w tej sprawie. Nie przesądza jednak o winie Gorgonowej. Podobał się pani ten film?
- Siedziałam w kinie i płakałam. Nikt na szczęście nie wiedział dlaczego i kim jestem. Bolało mnie, że wszystko znów zostaje rozgrzebane. Znowu wszystko wróciło, ludzie zaczęli się mną interesować.
Edmund Żurek przyjechał do Trzebiatowa z bukietem kwiatów. To dziennikarz, który od lat siedemdziesiątych bada, co się stało z mamą po wyjściu z więzienia. Opowiedziałam mu moją historię. O mamie więcej wiedział niż ja.
Co się z nią stało?
- Po wyjściu z więzienia mieszkała w Warszawie. Odnalazła willę Zaremby na Żoliborzu. Poszła tam, żeby spotkać się z Romusią, ale nie wpuścili jej nawet do domu. Romusia uciekła przed nią.
Redaktor Żurek twierdził, że mama zginęła w Powstaniu Warszawskiem, ale ja w to nie wierzę. W gazetach czytałam, że ona partyzantom z Armii Krajowej pomagała i że była ich łączniczką. Dużo było sprzecznych informacji. Ktoś twierdził, że mieszkała w Krasnymstawie. Ktoś ją widział w Opolu. Miała mieć tam swój kiosk albo wyjechać do Jugosławii. Redaktor Żurek pojechał nawet do Jugosławii szukać jej śladów, ale niczego nie znalazł.
Już tyle lat minęło i żadnej pewnej informacji o niej. Tym bardziej teraz nie ma szans, by pojawiły się o niej nowe informacje. Całe życie poświeciłam na jej odnalezienie.
Teraz chce tylko doprowadzić do procesu rehabilitacyjnego, żeby sąd uniewinnił matkę, bo ja wiem, że jest ona niewinna. Wiem to na sto procent, więc trzeba ten proces przeprowadzić. Cały czas córkę męczyłam, żeby tym się zajęła. Z początku nie chciała, potem nie mogła znaleźć adwokata.
Rok temu zapaliło się dla mnie światełko w tunelu. Córka znalazła w Szczecinie Michała Olechnowicza, adwokata, który obiecał nam pomóc. Podpisałam mu pełnomocnictwo i czekam, mając nadzieję, że nie umrę. On zbiera teraz dowody i jak zbierze, to wystąpi do sądu.
Widzi pan, to jest taka sprawa, że i następne pokolenia będą się nią interesowały. To jak ciekawy kryminał. Gdy opowiadałam swoje życie znajomej, to ona się za głowę złapała. "Niech się wszystkie seriale telewizyjne schowają" - mówiła. "Jakby ktoś nakręcił o pani życiu, to dopiero byłby hit".
Jak ten adwokat zaczął zajmować się wznowieniem procesu, to znowu o sprawie mamy zrobiło się głośno. I znowu się zaczęło. Ciągle ktoś przyjeżdża do Trzebiatowa i chce, żebym opowiadała o mamie. Ja już się nie chcę nigdzie pokazywać, chcę od tego odpocząć. Wie pan, ja przeżywam każdą taką rozmowę. Denerwuję się, spać potem nie mogę, chudnę.
To dlaczego się pani na nie godzi?
- Bo chodzi o obronę mojej matki. Nie chcę, by ktokolwiek mówił o niej "morderczyni". Zależy mi, żeby dziennikarze pisali o procesie rehabilitacyjnym, który jest przygotowywany, i o tym, że ją bardzo skrzywdzono.
Poganiam wciąż Ritę, moją córkę, by sprawę przyśpieszyć, bo to idzie bardzo wolno. Teraz czekamy na opinie od biegłego lekarza sądowego, tylko że on się ociąga. Dla mnie ta sprawa się zakończy, gdy mama zostanie uniewinniona. Wtedy nikt nie będzie mógł już jej nazywać morderczynią.
To co pani wtedy będzie robiła?
- Wciąż szukam grobu matki. Mam nadzieję, że go odnajdę, bo chciałabym być przy niej pochowana. Nawet z córką się dziwiłyśmy, że do tej pory nikt się nie odezwał. Przecież tyle artykułów było. I nic.
Może czas się też przed śmiercią pojednać z siostrą?
- To już nie da rady, bo ona jest cały Zaremba. Ja go nienawidzę za to, co mi zrobił, a ona go kocha, bo ją wychowywał i walczył o nią. Nigdy się już nie porozumiemy.
Rozmawiał: Cezary Łazarewicz