Sprawa Grudnia 1970 - dalszy ciąg procesu
B. sekretarz ekonomiczny komitetu wojewódzkiego PZPR w Szczecinie Stanisław Rychlik powiedział na procesie w sprawie Grudnia'70, że lokalne władze partii "poświęciły" gmach KW, usuwając z niego wojsko, by nie prowokować większych walk, takich jak w Gdańsku czy Gdyni.
Przekonywał przy tym, że w jego mieście zginęło wtedy 16 przypadkowych osób, bo wojsko ani milicja nie strzelały wprost do ludzi, a wiele osób zostało trafionych rykoszetami. Manifestujący twierdzili wówczas, że zastrzelono 30 strajkujących. Ta kontrowersja stała się wtedy powodem zerwania rozmów przedstawicieli partii i uczestników robotniczego protestu.
72-letni dziś Rychlik zeznawał w poniedziałek przed Sądem Okręgowym w Warszawie jako świadek na procesie b. ministra obrony gen. Wojciecha Jaruzelskiego, byłego wicepremiera PRL Stanisława Kociołka, gen. Tadeusza Tuczapskiego oraz innych dowódców wojskowych, oskarżonych o "sprawstwo kierownicze" masakry robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970 r.
Świadek opowiadał, jak już po masakrze robotników w Gdyni 17 grudnia także w Szczecinie stoczniowcy ze stoczni remontowej i ze stoczni im. Adolfa Warskiego wyszli na ulice. Zanim jednak to się stało, do szczecińskiego budynku KW PZPR wkroczyło wojsko.
"W gronie sekretariatu PZPR uznaliśmy, że wojsko powinno opuścić gmach. Nasz pierwszy sekretarz zadzwonił wtedy do pana generała Jaruzelskiego, ale on mu odpowiedział, że w tej sprawie jest niekompetentny. Dopiero po konsultacji z premierem Józefem Cyrankiewiczem przekazał, że jest zgoda na opuszczenie gmachu przez wojsko" - powiedział.
Robotnicy podeszli w końcu pod komitet, z którego pracownicy uciekali tylnym wyjściem. Jeden z sekretarzy, mając odciętą drogę ucieczki, salwował się skokiem z okna, w wyniku czego złamał nogę. Komitet został obrzucony kamieniami i podpalony. Członkowie komitetu zostali przerzuceni do chronionej kordonem mundurowych Komendy Wojewódzkiej MO w Szczecinie, na którą jednak także napierał tłum.
Rychlik mówił, że demonstranci wlewali do piwnic komendy benzynę, chcieli też staranować drzwi wejściowe szalupą. Wówczas zapadła decyzja o tym, by użyć broni. Świadek podkreślał, że "nie prowadzono ognia bezpośrednio do ludzi, a śmiertelne ofiary były wynikiem rykoszetów".
Pytany potem przez prokuratora Bogdana Szegdę, czemu PZPR postanowiła "oddać" budynek protestującym, w żaden sposób go nie broniąc, Rychlik wyjaśniał, że rozważali wówczas "różne alternatywy". Wiedząc, że w Gdyni strzelano do manifestujących, uznali, że opuszczenie budynku będzie najlepszym rozwiązaniem. "Czy pozwolenie na niszczenie budynku w opinii społecznej nie mogło oznaczać niszczenia wizerunku władzy?" - dociekał prokurator. "A gdyby zginęli ludzie, to władza nie straciłaby autorytetu?" - brzmiała odpowiedź świadka.
Ludzie jednak zginęli, ale manifestujący i przedstawiciele władz przedstawiali - według Rychlika - rozbieżne dane. Świadek zeznał, że powołano go w skład komisji, która miała rozmawiać ze strajkującymi. Doszło do spotkania, na którym przedstawiciele robotników podawali, że zabito 30 osób. Rychlik miał im wtedy odpowiedzieć, że z posiadanych przez niego informacji wynika, iż w Szczecinie zginęło 13 osób - "w większości przypadkowych, które nawet nie były robotnikami, a nie pracowały".
"Ja mówiłem, że każda osoba zabita to jest tragedia, ale trzeba pamiętać w jakich okolicznościach oni zginęli. A zginęli w wyniku przypadkowych rykoszetów w trakcie obrony komendy wojewódzkiej MO, w trakcie atakowania więzienia i w trakcie rabunku sklepów. Zginęła na przykład nieszczęśliwie jedna młoda dziewczyna, która mieszkała blisko komendy MO, także jeden żołnierz popełnił samobójstwo w okolicach stoczni. Strajkujący zaprotestowali na te moje dane i rozmowy zawieszono" - opowiadał Rychlik. Dodał, że już po wydarzeniach w Szczecinie liczba ofiar wzrosła w tym mieście do 16 - trzy osoby zmarły w szpitalach.
Według oficjalnych danych, na całym Wybrzeżu w grudniu 1970 r., podczas tłumienia przez milicję i wojsko robotniczych protestów przeciw drastycznym podwyżkom cen, zginęły 44 osoby. W PRL nikogo nie pociągnięto za to do odpowiedzialności. Wszystkim oskarżonym w warszawskim procesie grozi dożywocie. Odpowiadają z wolnej stopy. Żaden nie przyznaje się do zarzucanych czynów.(iza)