HistoriaSpecial Air Service - kulisy powstania pierwszej w historii jednostki specjalnej

Special Air Service - kulisy powstania pierwszej w historii jednostki specjalnej

Gdy instruktorzy żegnali młodego Davida Stirlinga, ocenili go bardzo surowo: "nieodpowiedzialny, przeciętny żołnierz". Nie wiedzieli, że mają przed sobą człowieka, który rok później stworzy jedną z najważniejszych jednostek specjalnych w historii - Special Air Service, lub po prostu: SAS - pisze Michał Staniul w artykule dla WP.PL.

Special Air Service - kulisy powstania pierwszej w historii jednostki specjalnej
Źródło zdjęć: © Wikimedia Commons/Imperial War Museums | kpt. Keating

Pod wieloma względami, David Stirling nie nadawał się na żołnierza. Urodzony w arystokratycznej rodzinie, wykształcony w Cambridge i Paryżu (studiował tam sztukę), dwumetrowy Szkot był typem niepokornego indywidualisty. Koszarowe życie śmiertelnie go nudziło, wojskowa dyscyplina sfrustrowała, a czekanie na powtarzalne rozkazy od przełożonych, których często nazywał "skostniałymi odchodami", doprowadzało do wściekłości. - Stirling, ten karabin jest brudny. Na jego końcu musi stać jakiś cholerny klaun - strofował go pewnego razu niezadowolony podoficer. - Tak jest, sierżancie. Ale nie z mojej strony - miał odpowiedzieć młody rekrut.

Gdy 1940 roku kończył szkolenie w Pirbright, instruktorzy wystawili mu nieszczególnie przychylną opinię: "nieodpowiedzialny i przeciętny żołnierz". Nie przypuszczali - i trudno ich raczej za to winić - że ten nieco zarozumiały, rozrywkowy panicz (ojcem Stirlinga był generałem brygady, a matką odległa potomkini Karola II Stuarta) stworzy wkrótce jednostkę, która zrewolucjonizuje myślenie o nowoczesnych metodach walki. Special Air Service, bo tak ją nazwano, stanie się też w przyszłości wzorem dla wielu innych formacji, wliczając Delta Force, KSK i GROM.

Nim jednak SAS mógł po raz pierwszy zasiać strach w sercach niemieckich żołnierzy, musiał powstać w umysłach kilku wpływowych ludzi. Jednym z nich był Winston Churchill.

Gorzka pigułka

Ucieczka spod Dunkierki na przełomie maja i czerwca 1940 roku stanowiła bolesny cios dla dumy brytyjskich dowódców. Nie tylko stracili ponad 50 tysięcy ludzi (w tym 40 tys. wziętych do niewoli) oraz tony sprzętu, ale pozwolili, by wojenny front przesunął się niebezpiecznie blisko ich kraju. Niemieckie siły stały 34 km od brytyjskiego wybrzeża; od Wielkiej Brytanii dzieliła je zaledwie Cieśnina Kaletańska.

Na szczęście dla Brytyjczyków, Hitler ostatecznie nie zdecydował się na desant. Nie umniejszało to wszakże rozmiarów porażki. Część brytyjskich oficerów zwątpiła, by III Rzeszę dało pokonać się tradycyjnymi sposobami.

David Stirling w Afryce Północnej w czasie II wojny światowej fot. Wikimedia Commons/Imperial War Museums

Urodzony w Johannesburgu, Dudley Clarke od najmłodszych lat słyszał o wyczynach burskich partyzantów, którzy, podzieliwszy się na niewielkie, mobilne oddziały zwane komandami, przez długi czas sprawiali ogromne kłopoty prawie 250 tysiącom brytyjskich żołnierzy w Afryce Południowej. Podobną taktykę, już jako oficer, ujrzał w 1936 roku w Palestynie, gdzie arabscy fedaini nękali jego kompanów ciągłymi atakami podjazdowymi. Przyglądając się wojskom ewakuowanym z Dunkierki, podpułkownik Clarke uznał, że Brytyjczycy powinni sięgnąć po podobne środki. W czerwcu 1940 roku przedstawił swój pomysł nowemu dowódcy British Army, generałowi Johnowi Dillowi. Po chwili idea dotarła do Churchilla.

Brytyjski premier z miejsca zapalił się do propozycji Clarke'a. Na jego polecenie, jeszcze w tym samym miesiącu zaczęto poszukiwać ochotników. Chociaż duża część dowództwa uważała partyzanckie metody walki za "bandytyzm", w ciągu dwóch tygodni uzbierano 180 śmiałków. Po krótkim przygotowaniu, nowo powstałe 11th Commando wyruszyło pod rozkazami Clarke'a na pierwszy desant we Francji. Sukces operacji sprawił, że Churchill zarządził utworzenie kolejnych oddziałów tego typu.

Setki młodych mężczyzn z różnych gałęzi brytyjskich sił zbrojnych zaczęły zgłaszać swą gotowość do przejścia katorżniczych treningów w kilku odpowiednio przygotowanych ośrodkach. Pod koniec kursu tym, którzy wytrzymali, wręczano zielony beret i charakterystyczny nóż bojowy Fairbairn-Sykes - symbole komandosów. Do Commando numer 8 trafił utalentowany narciarz i alpinista, 25-letni żołnierz Gwardii Szkockiej, David Stirling.

Srogi zawód

W lutym 1941 roku trzy bataliony komandosów (7., 8. i 11.) skierowano do Egiptu. Jednym z nowych "braci" Stirlinga był Randolph Churchill, syn Winstona. W Afryce żołnierze usłyszeli, że będą działać pod dowództwem charyzmatycznego podpułkownika Roberta Laycocka; nazwano ich Layforce. "Siódemka" została szybko wysłana do Libii, a "jedenastka" na Kretę, skąd ruszyła do Syrii. Stirling i jego koledzy mieli czekać na swoją szansę. Ta jednak nie nadeszła.

Akcje przeprowadzone przez 7. i 11. batalion okazały się katastrofami. Straty były tak duże, że Brytyjczykom brakowało wyszkolonych ludzi do uzupełnienia szeregów. Zrozumiawszy taktykę komandosów, siły Osi wzmocniły obronę wybrzeży, przez co desanty stały się jeszcze trudniejsze. Licząc 200 ludzi, Commando nie były też do końca "małymi i mobilnymi" jednostkami, o których myślał Dudley Clarke. W czerwcu na stacjonujących w Egipcie żołnierzy spadła druzgocąca wiadomość: Layforce miała zostać rozwiązana, a ich czekał powrót do macierzystych oddziałów.

Robert Laycock rozmawia z komandosami przed inwazją na Normandię. Fotografia wykonana między 31 maja a 2 czerwca 1944 r. fot. Wikimedia Commons/Imperial War Museums

Świadomość zmarnowanych miesięcy była bolesna, ale David Stirling nie załamywał rąk. Razem z pomysłowym oficerem Gwardii Walijskiej, Jockiem Lewesem, postanowili udoskonalić formułę komand. Zyskawszy dostęp do spadochronów i zebrawszy grupkę ochotników, zaczęli przygotowywać się do skoków. Pierwsza próba skończyła się fatalnie: wyskakując z leciwego Vickersa, używanego wcześniej do transportu poczty, Stirling uszkodził swój spadochron. Dwumetrowy Szkot uderzył w ziemię z taką siłą, że na kilka godzin stracił wzrok. Gdy przewieziono go do szpitala w Kairze z urazem kręgosłupa, los komandosów zdawał się przesądzony. Ale nie na długo.

Leżąc w szpitalnym łóżku, Stirling rozpisywał dokładne plany dotyczące nowej jednostki: spadochronowej, podzielonej na pięcioosobowe oddziały i sformowanej według bardzo wymagającego klucza. Zamiast atakować od strony wybrzeża, tak jak Commando, jego formacja desantowałaby się z powietrza kilkadziesiąt mil za liniami wroga, po czym, niezauważona, uderzałaby na niego od tyłu, najlepiej w nocy. "W ten sposób w pełni wykorzystalibyśmy element zaskoczenia" - pisał.

Gdy tylko stanął na nogi, Stirling dokuśtykał ze swymi pomysłami do kairskiej siedziby Sił Bliskowschodnich. Zapoznawszy się z argumentami młodego żołnierza, dowódca frontu, generał Claude Auchinleck, niemal natychmiast awansował go na kapitana. Zgodził się również, by spadochroniarze podlegali bezpośrednio pod główne dowództwo, z pominięciem całego łańcucha "skostniałych odchodów" - oficerów średniego szczebla. Wybrawszy ponad 60 ludzi, przede wszystkim weteranów Layforce, Stirling przeniósł się do obozu w Kabrit nad Nilem. Tam narodził się "Oddział L" - Special Air Service Brigade.

Drużyna do zadań specjalnych

Pierwsze tygodnie istnienia SAS mijały głównie na morderczych przygotowaniach. Obsługa broni, walka wręcz, skoki ze spadochronem i długie marsze - czasem nawet do 100 mil w pełnym rynsztunku. "W Commando wybierano ochotników, po czym robiono wszystko, by podciągnąć ich do odpowiedniego poziomu. Oddział L z kolei od razu odsyłał tych, którzy nie spełniali standardów", wspominał Stirling. Mimo trudnych warunków, komandosi nie rezygnowali. W dużej mierze było to zasługą charakteru dowódcy. "Mówił z tobą, a nie do ciebie, i zazwyczaj wydawał rozkazy w bardzo uprzejmy sposób. Jego charyzma była obezwładniająca, poszlibyśmy za nim wszędzie" - pisał po wojnie Johny Cooper, jeden z pierwszych SAS-owców.

Oprócz treningów, żołnierze poświęcali wiele energii majsterkowaniu. Najbardziej kreatywny z nich, Jock Lewes, skonstruował ważący niecałe pół kilograma ładunek wybuchowy ("Lewes bomb"), który był wystarczająco mocny, by uszkodzić kadłub myśliwca.

W połowie listopada 1941 roku SAS był gotowy na pierwszą misję. Ludzie Stirlinga mieli zaatakować niemieckie lotniska na północnym-wschodzie Libii, podczas gdy brytyjska 8 Armia uderzyłaby na wojska Osi oblegające strategiczny Tobruk. Chociaż Operacja Crusader zakończyła się kilka tygodni później sukcesem, nocny desant spadochroniarzy - głównie z powodu fatalnych warunków pogodowych - przebiegł bardzo źle. Połowa jednostki zginęła lub trafiła do niewoli, a krytycy idei Stirlinga zacierali ręce. Ale lekcja nie poszła na marne.

Ćwiczenia ochotników z SAS, przygotowujące do skoków ze spadochronem w egipskim Kabricie fot. Wikimedia Commons/Imperial War Museums

Widząc, jak niebezpieczne mogą być skoki spadochronowe, szkocki kapitan postanowił położyć większy nacisk na transport przy użyciu specjalnie dostosowanych wozów terenowych. Efekt był doskonały: podczas kolejnej akcji, w grudniu, SAS zniszczył 61 niemieckich samolotów czekających na trzech libijskich lotniskach. Nie odniósł przy tym żadnych strat. Następne uderzenie dorzuciło do tej puli 27 maszyn. Tym razem jednak nie obyło się bez poświęceń. Wracając do bazy, oddział dowodzony przez Jocka Lewesa został zauważony przez pilota samotnego Messerschmitta. Mimo szaleńczej ucieczki, walijskiemu żołnierzowi nie udało się uratować.

"Major Widmo"

Śmierć przyjaciela - i potencjalnego następcy - głęboko dotknęła awansowanego niedawno Stirlinga. W ciągu kolejnych miesięcy SAS stał się prawdziwym postrachem w Afryce Północnej. Ludzie "Majora Widmo", jak zaczęli nazywać Szkota niemieccy i włoscy żołnierze, uderzali regularnie: czasem po cichu podkładali "bomby Lewesa" pod skrzydła myśliwców, a innym razem z impetem wjeżdżali na pasy startowe i ostrzeliwali maszyny z zamontowanych na jeepach karabinów Vickers K. W ciągu nieco ponad roku od pierwszej misji, liczący około 100 komandosów Special Air Service miał na "liczniku" prawie 330 wrogich samolotów, setki pojazdów kołowych i wiele składów paliwa. "Dowództwo nie mogło uwierzyć, że niszczymy ich tak wiele. Byliśmy skuteczniejsi od najlepszej eskadry", wspominał Stirling.

We wrześniu 1942 roku generałowie mianowali Szkota podpułkownikiem i rozszerzyli jego jednostkę do 600 żołnierzy podzielonych na cztery szwadrony. Przeczuwając zbliżający się koniec kampanii w Afryce, dowódca zaczął tworzyć plany użycia SAS na Kaukazie. Chcąc dobrze przygotować swych żołnierzy, wysłał część z nich pod kierownictwem wykazującego się niezwykłą odwagą (i - co czasem przerażało Stirlinga - zamiłowaniem do zabijania) Blaira "Paddiego" Mayne'a na kurs narciarski do Libanu. Sam udał się do Tunezji. Tam, wydany przez lokalną ludność, 24 stycznia 1943 roku trafił do niemieckiej niewoli; schwytał go oddział stworzony specjalnie do polowania na "Majora Widmo". Chociaż udało mu się uciec przez pustynię, kolejna zdrada wepchnęła go w ręce Włochów.

"Brytyjczycy stracili niezwykle zdolnego dowódcę, jego jednostka zadała nam więcej strat niż jakakolwiek inna formacja tego rozmiaru", napisał krótko potem w liście do żony feldmarszałek Erwin Rommel. Resztę wojny Stirling spędził w specjalnym obozie jenieckim Oflag IV C w Colditz. Trafiali tam oficerowie, którzy uciekali wcześniej z innych więzień.

Blair

Blair "Paddy" Mayne na pustyni w okolicy egipskiego Kabritu, 1942 r. fot. Wikimedia Commons/Imperial War Museums

Mimo straty lidera, komandosi nie złożyli broni. Następcą pojmanego Szkota został "Paddy" Mayne, a w kwietniu 1943 roku pierwotną jednostkę przemianowano na Special Raiding Squadron i przeniesiono do Włoch. Wkrótce brytyjskie dowództwo postanowiło stworzyć jeszcze cztery bataliony SAS. Walcząc na Sycili oraz we Francji i Belgii, komandosi wsławili się wielotygodniowymi niekiedy działaniami na tyłach wroga. Oprócz akcji sabotażowych, zajmowali się zdobywaniem informacji wywiadowczych, odbijaniem jeńców i eliminowaniem określonych oficerów (jednym z wyznaczonych celów był Rommel - feldmarszałka "uratowało" to, że tuż przed wyruszeniem komandosów dostał się pod ogień alianckiego myśliwca i z ciężkimi ranami trafił do szpitala). Według historyka wojskowości Philipa Warnera, dwa tysiące SAS-owców zabiło w Europie 7733 żołnierzy Osi i pojmowało 4784 (nie licząc 18-tysięcznej dywizji, która po prostu oddała się w ich ręce). Zniszczyli lub przejęli też ponad 700 wozów (w tym 89 ciężarówek) oraz 29 lokomotyw, a do
tego wykoleili 33 pociągi i zniszczyli 164 tory kolejowe. Ale chociaż były to imponujące dokonania, wraz z końcem wojny brytyjskie dowództwo postanowiło rozwiązać SAS.

Funkcjonując na pograniczu tradycyjnych sił zbrojnych i tajnych służb, Special Air Service nie należał do żadnego z tych światów. W mniemaniu wielu starszych dowódców, komandosi byli zbyt niezależni i kosztowni. Często uważano ich także za niebezpiecznych i "mało brytyjskich". W 1946 roku, dostrzegając zagrożenie związane z działaniami Stalina, Londyn doszedł jednak do wniosku, że nie może zrezygnować z takiej broni. 1 stycznia 1947 roku do życia powołano istniejący do dzisiaj 21. Pułk SAS. Zimna wojna i gwałtowna dekolonizacja stały się gruntem, na którym miało wyrosnąć jeszcze wiele podobnych formacji.

Michał Staniul dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)