SPD - Sojusz Prawicy Demokratycznej
Jarosławowi Kaczyńskiemu udało się to, na czym od lat łamali sobie zęby solidarnościowi politycy - stworzył prawicową odmianę Sojuszu Lewicy Demokratycznej.
16.02.2006 | aktual.: 16.02.2006 15:51
Tajemnicą sukcesów postkomunistów było połączenie ideowej wielobarwności z silnym przywództwem politycznym. Tam każdy znał miejsce w szeregu. Ale szereg ów mienił się kolorami tęczy: byli dawni PZPR-owcy grający na sentymentach sierot po PRL. Byli "liberałowie" puszczający oko do centrowego elektoratu i "Gazety Wyborczej". Był beton nęcący utrwalaczy władzy ludowej, ale i feministki broniące przed państwem wyznaniowym. Byli nauczyciele z ZNP i związkowcy z OPZZ, ale też elastyczni technokraci w rodzaju Marka Borowskiego. A kiedy trzeba było powalczyć o głosy, znajdowało się nawet miejsce dla socjalnych radykałów z PPS w rodzaju Piotra Ikonowicza. Ten jednak miał tę wadę, że już w Sejmie zwykle urywał się ze smyczy.
SLD przypominał wędkarza stosującego różne przynęty i łowiącego rozmaitymi metodami. Ale połów wędrował do jednego kosza. Wędkę trzymała wąska grupa partyjnych liderów, przynętą były rozmaite frakcje, odłamy i nurty, które w gruncie rzeczy nie odgrywały samodzielnej roli. Postkomuniści charakteryzowali się bowiem iście konserwatywnym poczuciem hierarchii, które zagubili dopiero w XXI wieku. SLD był monolitycznym kolosem z jednym centrum decyzyjnym, którego linii nikt nie kwestionował. Tę spoistość można było utrzymać nie tylko ze względu na korzenie postkomunistów ("centralizm demokratyczny" mieli w genach), ale i letniość poglądów rozmaitych środowisk. A czasem wręcz ich brak. Na krótką metę przynosiło to efekty, ale gdy ostatnio Sojusz popadł w kryzys, spod pękniętej skorupy monolitu wychynęła ideowa pustka.
Kaczyński, brat Balcerowicza
Prawica próbowała stworzyć podobną maszynerię po swojej stronie sceny politycznej. Bez większych rezultatów. Najbliżej ideału był Marian Krzaklewski ze swoim AWS - zlepkiem wszelkich możliwych i niemożliwych środowisk. O klęsce tej formacji zdecydowała kiepska jakość liderów oraz nadmierna ideowość poszczególnych grup. Narodowi katolicy nijak nie mogli porozumieć się z liberałami.
Teraz na naszych oczach w prawicowy SLD przeistacza się PiS. Przez długie lata środowisko Jarosława Kaczyńskiego było monotematyczne i przez to bardzo wyraziste. Idée fixe braci stanowiło uzupełnienie ekonomicznego przełomu roku 1989 przełomem politycznym. Uzupełnienie - mówiąc symbolicznie - Balcerowicza Kaczyńskim. Stąd antykomunizm, program przyspieszenia, lustracja. Z upływem lat dobijały do tego nowe kwestie będące owocem pesymistycznych diagnoz - walka z korupcją oraz przestępczością. W lapidarnym skrócie cel, do którego dąży PiS, to wzmocnienie państwa. Osłabionego - zdaniem braci Kaczyńskich - nie tylko wielkimi przemianami historycznymi oraz moralnym kryzysem elit, ale też defensywną filozofią twórców III RP.
Co ma wspólnego cel Kaczyńskich z budowaniem lustrzanego odbicia SLD? Sporo. PiS bowiem będący w istocie partią jednego celu uznał, że jego osiągnięcie uświęca środki. Kaczyński z grubsza myślał mniej więcej tak: żeby naprawić państwo, trzeba rządzić. Żeby rządzić, trzeba mieć silną partię. Żeby mieć silną partię, trzeba dorobić jednonogiemu stworowi, jakim był PiS, kolejne nogi. Jakie? To mało ważne, bo najważniejsze jest osiągnięcie podstawowego celu.
I PiS zaczął pęcznieć. Na samym początku PiS tworzyli tylko ludzie Kaczyńskiego, czyli dawnego Porozumienia Centrum. Słynący z nieufności lider zrobił jednak miejsce dla narodowych katolików z ZChN (Marek Jurek, Marian Piłka) oraz gospodarczych liberałów w rodzaju Kazimierza Ujazdowskiego, Wiesława Walendziaka.
Obecnego premiera Kazimierza Marcinkiewicza zaliczyć można do obu tych grup. Ale to był dopiero początek. W kampanii wyborczej i zaraz po niej ekspansja PiS znacznie się wzmogła.
Niegdyś Jarosław Kaczyński był wrogiem Radia Maryja, które oskarżał o - delikatnie mówiąc - prorosyjskość. Ale lider PiS wykalkulował, że jego postzetchaenowskie skrzydełko jest zbyt wątłe, by przyciągnąć do jego partii katolickich wyborców. Bez oporów usadowił się zatem w mediach ojca Rydzyka, ofiarowując mu w zamian antygejowskie hasła i wstęp na polityczne salony, a przy okazji wypompowując Lidze Polskich Rodzin elektorat, który - mogło się wydawać - należał jej się jak psu kość.
Z drugiej strony Kaczyński wzmacniał też skrzydełko liberalne, wyciągając posłów z PO, dekorując je barwnym piórem Zyty Gilowskiej i stawiając na czele rządu Marcinkiewicza mającego dobre układy z biznesem. Ekspansja PiS podąża w jeszcze jedną stronę. Już w trakcie wyborów partia braci Kaczyńskich bezapelacyjnie wygrała na wsi. Teraz chce umocnić tam swoją pozycję. Do Kaczyńskiego już garną się secesjoniści z PSL, ale niewykluczone, że uda mu się zgarnąć łup znacznie obfitszy. Słabnący z miesiąca na miesiąc ludowcy mogą wkrótce stać się po prostu wiejską odnogą PiS.
Nieomylny prezes
Kaczyńskiemu sprzyjał oczywiście wynik wyborów, który wystraszył słabsze partie stojące na drodze jego ekspansji. Ale też PiS za pomocą rozmaitych ustępstw stara się przekonać wyborców wiejskich czy katolickich, że jest ich partią. Becikowe czy biopaliwa może nie spełnią pokładanych w nich nadziei, ale na pewno pomagają PiS stać się potęgą na miarę dawnego SLD. To się opłaca. Wydaje się, że Kaczyński zmienił nieco swe plany. Budowę IV Rzeczpospolitej przełożył na czasy po zbudowaniu potężnego PiS. Ze średniej partii chadeckiej uczynił już dziś formację wielonurtową. Ale - by funkcjonowała równie sprawnie jak SLD - musiał wyposażyć ją w silne przywództwo. Inaczej nie byłby prawicowym Sojuszem, tylko kolejnym AWS.
U postkomunistów o dyscyplinę było łatwo - wyssali ją z mlekiem partyjnych instruktorów. Prawica jednak zawsze cieszyła się słuszną opinią orientacji warcholskiej. Tam pan na zagrodzie (czyli w małej partyjce) równał się wojewodzie (czyli szefowi większej partyjki). Tymczasem w PiS jak dotąd nie ma śladu sarmackiej fanfaronady. Dlaczego? W środowisku najbliższym Kaczyńskiemu - wśród ludzi dawnego PC - dogmat o nieomylności prezesa nie jest kwestionowany. Im dalej od Kaczyńskiego, tym wiara w jego moc jest mniejsza, ale okoliczności nakazują głęboko ukryć ten sceptycyzm. Lider PiS zawdzięcza swą mocną pozycję dwóm efektownym zwycięstwom wyborczym, których nikt się przecież nie spodziewał. Sam prezes jest czczony jak bóstwo, które zapewnia dostatnie życie.
I będzie tak czczony, dopóki nie przestanie odnosić sukcesów. Do tych łatwo się przyzwyczaić. Wie to dobrze każda kobieta, która sprawiła sobie lepsze kosmetyki od tych, których poprzednio używała. Powrót do asortymentu z niższej półki jest bardzo bolesnym przeżyciem. Póki zatem Kaczyński zapewnia kosmetyki lepszej jakości, może liczyć na lojalność nawet tych, którzy za nim nie przepadają (a na prawicy imię ich Milion). Gdy przyjdą porażki, będzie mu trudniej. Zresztą już raz - w latach 90. - jego formacja posypała się, gdy skończyły się jej złote czasy. Tym razem jednak Kaczyński próbuje zbudować konstrukcję znacznie trwalszą. Raz - bardziej demokratyczną niż PC, bo komitet polityczny PiS nie jest tylko dodatkiem do prezesa. Dwa - bardziej bezwzględną wobec wewnętrznej opozycji. Tolerowane nie są nawet sensowne przecież głosy posła Mężydły o ustawie medialnej.
Kaczyńskiemu sprzyja upływ czasu. Wydaje się, że w drodze ewolucji naturalnej prawicowe środowiska tracą rozbudowaną ponad miarę ideowość, zastępując ją wyrachowaną socjotechniką podlaną sosikiem z wyrachowanego populizmu. I to też szkoła postkomunistów. Poglądy liczą się mniej niż kiedyś, ważniejszy stał się sukces.
Ewolucji tej sprzyja to, że najwięksi prawicowi radykałowie zostali wypchnięci na margines sceny politycznej, a stamtąd ich ostrzegawcze okrzyki o zdradzie i Targowicy będą słabo słyszalne.
A zatem PiS podobnie jak SLD łowi różne ryby na różne przynęty. Ma coś dla liberałów i antykomunistów, narodowych katolików i związkowców. I ma silny ośrodek decyzyjny, który powoduje, że ta różnobarwna paleta nie zamienia się w wieżę Babel. Czy zatem nie różni się niczym od SLD? Wszak stał się maszynką do zdobywania władzy, stosuje podobną socjotechnikę, jest podobnym monolitem, podobnie walczy o zagarnięcie jak największego terenu. Z okazji stu dni rządu Marcinkiewicza liderzy PO Jan Rokita i Donald Tusk mówili nawet, że PiS zależy wyłącznie na władzy dla władzy. A to również była cecha postkomunistów, którzy chętnie sprawowali władzę, ale trudne reformy zostawiali następcom.
Team America ostrzega
Między PiS a SLD zachodzi jednak istotna różnica. Kaczyński ma główny, wskazany wcześniej cel. Jest nim owo wzmocnienie państwa, nad którym pracują dwa resorty: MSWiA (to przez konflikt o to kluczowe ministerstwo nie doszło, niestety, do powstania koalicji z PO) oraz sprawiedliwości. Do tego dochodzą jeszcze służby specjalne. W innych sprawach poglądy Jarosława Kaczyńskiego są jeśli nie letnie, to przynajmniej drugoplanowe. Co daje mu swobodę manewru, ale zarazem niesie zagrożenia.
Może być bowiem tak, że aby dotrzeć do wymarzonego celu, Jarosław Kaczyński i PiS niczym wielbłąd będą nakładać na swe barki coraz to nowe zobowiązania. Tu się dogadają z Samoobroną, ówdzie z LPR, to uchwalą ustawę o NBP, kiedy indziej usadowią koszmarnych ludzi w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Takich zgniłych kompromisów stabilizacyjnych będzie przybywać. Najtęższy wielbłąd może paść pod tym ciężarem. Co gorsza, budżet również.
Można teraz w Polsce obejrzeć na DVD film "Team America". To doskonała i prześmieszna satyra kukiełkowa (!) na amerykańska popkulturę, amerykańskiego ducha i amerykańską politykę. O dziwo, w filmie bardziej obrywają lewaccy kapitulanci niż prawicowi imperialiści. Dziełko opowiada o przygodach kukiełkowych superherosów zwących się Policją Świata, którzy nieustannie ratują ów świat przed terrorystami. Tyle że przy okazji akcji w Paryżu rozwalają pół miasta, a w Egipcie puszczają z dymem nie tylko złoczyńców, ale i piramidy oraz Sfinksa. I nie bardzo rozumieją, dlaczego tubylcy nie okazują im wdzięczności.
Kaczyński stoi przed podobnym niebezpieczeństwem jak Policja Świata (zresztą - na mniejszą skalę - chce chyba odgrywać podobną rolę). Zajęty wzmacnianiem państwa i - mówiąc kolokwialnie - robieniem potrzebnego zresztą porządku może nie zauważyć spustoszeń, które czyni przy okazji.