Spadochroniarze na listach wyborczych. Rozgrywka polityczna czy przepis na sukces?
Partie widzą w nich swoją szansę. Spadochroniarze, czyli politycy rzuceni przez partię-matkę do obcego sobie okręgu wyborczego, coraz odważniej szturmują listy wyborcze. Władze partyjne stawiają na kandydatów spoza regionu, często plasując ich na pierwszych miejscach list wyborczych. Czy taka strategia się opłaca?
Spadochroniarzy na swoich listach mają wszystkie partie, i te z lewa, i te z prawa. Czasami decyzje władz partyjnych wywołują sporo kontrowersji. Jak chociażby ta, że Anna Krupka, znana dotychczas jako „aniołek Kaczyńskiego”, wystartuje z pierwszego miejsca na liście PiS w Kielcach. Zmierzy się między innymi z Grzegorzem Schetyną i Piotrem „Liroyem” Marcem. Jedynie ten ostatni jest rodowitym kielczaninem. Krupka, dotychczas radna z Mazowsza, zapytana przez dziennikarza TVN, czy ma jakieś związki z Kielcami odpowiadała wymijająco, że polityka ocenia się po pracy i jej efektach. Schetyna, od lat silnie związany z Wrocławiem, mówił z kolei, że jeszcze przyjdzie czas na komentarze. Dr hab. Rafał Chwedoruk przekonuje jednak, że przesunięcie Schetyny na Kielecczyznę wygląda na polityczne zesłanie.
W okręgu kieleckim do zgarnięcia jest 16 mandatów, więc nawet startujący z ostatniego miejsca krakowianin Zbigniew Ziobro ma szansę znaleźć się w poselskich ławach. Kielce to od dawna dla PiS poligon doświadczalny. W 2011 roku lokomotywami wyborczymi partii byli tu Beata Kempa i agent Tomek, oboje z Dolnego Śląska.
Trend umieszczania na świętokrzyskich listach PiS-u kandydatów spoza regionu rozpoczął w 2007 roku Przemysław Gosiewski. Uzyskał wówczas najlepszy wynik w tym okręgu. - Przemysław Gosiewski pochodził z Pomorza, został przez PiS świadomie wysłany do okręgu kieleckiego, gdzie wówczas od lat dominowały PSL i SLD. Jego działania spowodowały znaczącą zmianę układu sił w tym regionie, zaczął wygrywać PiS. Przykład Gosiewskiego pokazuje, że sprawny polityk, który szybko zakorzeni się na danym terenie, może łatwo pokonać wszelkie bariery. Jak się chce, to można – komentuje dr hab. Rafał Chwedoruk z UW.
Także Łódź będzie mieć swojego spadochroniarza. Profesor Piotr Gliński, znany dotychczas jako kandydat PiS-u na premiera technicznego, będzie „jedynką” w okręgu łódzkim. Gliński od lat związany jest z Warszawą, a regionalne gazety wskazują, że jedynym związkiem profesora z regionem może być jego brat, Robert Gliński – reżyser z łódzkiej filmówki.
W Krakowie na pierwszych miejscach list, mamy prawdziwy szturm kandydatów spoza regionu. Listę Platformy Obywatelskiej w stolicy Małopolski otworzyć ma wiceminister spraw zagranicznych Rafał Trzaskowski, a wspólną listę SLD i Twojego Ruchu Kazimiera Szczuka. Oboje z Warszawy. Spekulowano także, że z Krakowa wystartuje marszałek Sejmu Małgorzata Kidawa-Błońska. W rozmowach z dziennikarzami podkreślała wówczas, że jest gotowa na zmiany. „Skoro chcemy te wybory wygrać, a mogę być przydatna na listach w innym miejscu niż Warszawa, to ja to wyzwanie z przyjemnością przyjmuję na siebie” mówiła w rozmowie z PAP. Po korektach na listach PO, Kidawa-Błońska wystartuje jednak jako „jedynka” z okręgu podwarszawskiego.
- Trafianie na listy osób spoza danego regionu jest sprzeczne z zasadą związku wybieranego z wyborcami. Taka sytuacja nie powinna mieć miejsca – mówi dr hab. Piotr Borowiec, politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego. - Kandydaci powinni być w dużym stopniu zakorzenieni w danym środowisku, powinni znać jego problemy, powinni być blisko swoich wyborców. Trudno sądzić, żeby osoba, która pierwszy raz trafia do danego okręgu wyborczego, takie warunki spełniała. To może działać na niekorzyść partii politycznych – dodaje ekspert.
Animozje, podkradanie głosów i sabotaż
Istnieje przekonanie, że „krakusy warszawiaków nie lubią”, umieszczenie ich na „jedynkach” małopolskich list może więc być złym pomysłem. Przekonywał o tym w Radiu Kraków politolog Uniwersytetu Pedagogicznego Łukasz Stach. Ekspert mówił, że „przez spadochroniarzy może dojść w partii do animozji wewnętrznych, podkradania głosów i sabotowania kampanii". Wspominał także, że lokalni działacze partyjni odwracają się od takich kandydatów, z góry narzucanych im przez centralę.
Jego zdanie potwierdza dr hab. Piotr Borowiec, politolog UJ. - Umieszczanie na listach spadochroniarzy może stanowić diagnozę, że w partii nie najlepiej się dzieje – mówi ekspert w rozmowie z Wirtualną Polską. - Na Uniwersytecie Jagiellońskim prowadziliśmy badania nad strukturami partii politycznych. Jednoznacznie wynika z nich, że szeregowi członkowie partii odbierali spadochroniarzy zdecydowanie negatywnie. Widzieli w nich zagrożenie dla siebie. Wskazywali, że ich aktywność i zaangażowanie giną bezpowrotnie, a także, że nie mają żadnego wpływu na listy wyborcze – dodaje Borowiec.
- Obecność spadochroniarzy na listach na pewno nie uszczęśliwia działaczy z regionu. To oni potem, w dużej mierze, pracują na sukces danej osoby – potwierdza dr Bartłomiej Biskup, politolog Uniwersytetu Warszawskiego. - Taka sytuacja to także woda na młyn tych, którzy mówią, że tylko od liderów partii zależy kształt list, a wyborcy niewiele tu mają do powiedzenia. Mogą jedynie zagłosować lub nie na danego kandydata – dodaje Biskup.
Także Zjednoczona Lewica ma swoich „spadochroniarzy”. Oprócz Kazimiery Szczuki w Krakowie, w Gdyni „jedynką” będzie Leszek Miller. Szef SLD kojarzony jest z Łodzią, mieszka w Warszawie, powtarza jednak swoje spadochroniarstwo i drugi raz będzie startował z Gdyni. Sekretarz generalny SLD, były radny Wołomina i sejmiku mazowieckiego Krzysztof Gawkowski otworzy natomiast listę wyborczą w Bydgoszczy. Wieloletnia stołeczna radna Paulina Piechna-Więckiewicz wystartuje jako „jedynka” w okręgu siedleckim.
Przypadki politycznego spadochroniarstwa można by mnożyć i mnożyć. Co powoduje, że spadochroniarze łatwo znajdują miejsca na listach wyborczych?
- Spadochroniarze bardzo często pojawiają się na pierwszych miejscach list wyborczych. Są to decyzje podejmowane na szczeblu władz partyjnych. Często chodzi o to, żeby na najlepszych miejscach znaleźli się ci, którzy zdaniem centrali, powinni znaleźć się w parlamencie – przekonuje dr Grzegorz Balawajder, politolog Uniwersytetu Opolskiego. - Wysyła się ich więc w teren, daje „jedynkę” na liście i zakłada się, że twardy elektorat z góry założy, że pierwsza osoba na liście jest najlepsza i na nią zagłosuje – dodaje ekspert.
Politolog z Uniwersytetu Opolskiego wskazuje także, że taki zabieg może mieć również inne przyczyny. - Zjawisko umieszczania spadochroniarzy na listach może pokazywać, że w danej partii konieczne jest wzmocnienie struktur terenowych bardziej rozpoznawalną osobą – mówi dr Balawajder. - Ale z drugiej strony wiąże się to także z chęcią umieszczenia wszystkich na dobrych miejscach na listach. Partia ma tak wielu rozpoznawalnych polityków, że nie może ich wszystkich „zmieścić” na jednej liście, na przykład w Warszawie, dlatego próbuje ich rozdysponować na listach w różnych okręgach – dodaje ekspert.
- Były takie momenty w historii, kiedy spadochroniarze stanowili zagrożenie dla partii i jej struktur. Dzisiaj często są szansą, znane nazwiska wnoszą bowiem pewien kapitał do list wyborczych partii. Wyborcy chętnie na takie rozpoznawalne osoby oddają swój głos – mówi dr hab. Borowiec.
Spadochroniarz spadochroniarzowi nierówny
Politolodzy wskazują, że sukces lub porażka danego kandydata zależy głównie od jego charyzmy i rozpoznawalności. - Możemy wymienić całkiem sporo przykładów z historii, kiedy umieszczanie na listach osób niezwiązanych z danym regionem, przyniosło sukces. Ale były też sytuacje odwrotne, kiedy taki kandydat został odrzucony przez wyborców danego okręgu – mówi Borowiec.
– Z jednej strony, spadochroniarzami mogą być politycy bardzo znani, którzy mają służyć jako „lokomotywy wyborcze”. Znane nazwisko, nawet niezwiązane z regionem, ma przekonać wyborców do głosowania na daną partię – mówi WP dr Balawajder. - Są także takie przypadki, kiedy na pierwsze miejsca trafiają spadochroniarze zupełnie nieznani. Władze partyjne liczą na swój twardy elektorat, któremu wszystko jedno na kogo głosuje, ważny jest szyld partii. Ma to doprowadzić do sytuacji, kiedy pożądana przez lidera partii osoba, znajdzie się w strukturach sejmowych – dodaje politolog z Opola.
- Spadochroniarz na liście wyborczej może być i szansą, i zagrożeniem dla partii. To zależy od konkretnego przypadku. Znane nazwisko może pomóc partii. Ale z drugiej strony, kiedy taki spadochroniarz jest mało znany, może zrobić bardzo słaby wynik – potwierdza dr Biskup z UW. - Spadochroniarz spadochroniarzowi nierówny – przekonuje dr hab. Chwedoruk. - Wszystko zależy od partii i siły danego kandydata. Są tacy działacze, którzy poprzez znaną twarz, znane nazwisko mają służyć umocnieniu pozycji partii, zwłaszcza w terenie, gdzie dana partia ma problemy, gdzie spada jej poparcie – dodaje politolog z UW.
Z drugiej strony partie wystawiają na pierwszych miejscach mało znanych działaczy. - Takie umieszczanie spadochroniarzy na listach jest rozgrywką polityczną we władzach partii. Czasami wysyłanie mało rozpoznawalnego polityka do mniej znaczącego okręgu wyborczego ma być dla niego sprawdzianem, zanim dostanie miejsce na liście, która zagwarantuje mu obecność w ławach poselskich – przekonuje Chwedoruk.
Co na to wyborcy?
Politolodzy przekonują, że traktowanie spadochroniarzy przez wyborców zależy przede wszystkim od barw partii politycznych. - Jeśli ugrupowanie ma swój mocny, twardy elektorat, jak na przykład Prawo i Sprawiedliwość, to wyborcy tej partii są w stanie zaakceptować kandydata spoza regionu. Ufają ustaleniom władz krajowych, można więc przypuszczać, że w ciemno będą głosować na dane nazwisko – komentuje dr Balawajder.
- Traktowanie spadochroniarzy przez wyborców zależy od wielu czynników: od więzi społecznych, od barw danej partii, od regionu, z którego dany kandydat startuje. Mieszkańcy województw zachodnich są bardziej otwarci na takich kandydatów, dla nich przybycie kogoś z zewnątrz nie jest niczym szczególnym – mówi Chwedoruk.
Politolodzy przekonują, że należy pamiętać, że my sami, jako wyborcy, decydujemy o tym, na kogo zagłosować. Możemy nie kierować się sugestiami partii i nie zagłosować na kandydata spoza regionu. - To my decydujemy czy chcemy lokalnego polityka, czy znaną twarz, czy też spadochroniarza – przekonuje dr hab. Chwedoruk.
Amanda Siwek, Wirtualna Polska