Sonderkommando - więźniowie zmuszeni do współpracy przy Holokauście
• Niemcy zmuszali najsilniejszych więźniów obozów koncentracyjnych do udziału w ludobójstwie
• Sonderkommando miało zacierać ślady po zbrodniach, wykonywało najgorsze zadania
• Grupy były regularnie mordowane, Niemcy chcieli pozbyć się świadków
• W Auschwitz-Birkenau Sonderkommando zorganizowało bunt, w których zabiło niemieckich strażników
30.12.2015 01:40
Mężczyźni wlekli nagie ciała z komory gazowej do dołu zionącego żarem i odorem topionego tłuszczu. Nagle jeden z nich stanął, apatycznie wlepiając się w przestrzeń przed sobą. Dostrzegł to SS-Hauptscharführer Otto Moll. - Ty parszywy Żydzie! Dlaczego nie pracujesz, psie? Ruszaj się! - wrzasnął i przyłożył mu pejczem.
"Nawet wtedy mężczyzna nie drgnął, jakby nic nie mogło go już zranić" - wspominał po latach ocalały z Zagłady Szlomo Venezia. "Moim zdaniem kompletnie oszalał, duchem nie należał już do tego świata. Sprawiał wrażenie kogoś, kto nie odczuwa już ani bólu, ani strachu" - opowiadał. Rozjuszony oficer wyciągnął pistolet i strzelił do więźnia. Raz, drugi, ale bez skutku. Mężczyzna stał dalej, choć broczył krwią. Moll wyciągnął broń większego kalibru i ta wreszcie zwaliła chłopaka z nóg. Nie wszyscy psychicznie wytrzymywali "robotę" w Sonderkommando.
Silni i zdrowi
Mieli być silni i zdrowi. To były jedyne kryteria doboru mężczyzn do Sonderkommando - "specjalnej drużyny roboczej". Ta nic nie mówiąca nazwa skrywała straszną prawdę, do której po wojnie nie chciało się przyznać wielu byłych więźniów niemieckich obozów zagłady. Prawdę o przymusowym współuczestnictwie ofiar w zbrodni ludobójstwa.
Niemcy powołali do życia obozowe Sonderkommanda, gdy Zagłada ruszyła pełną parą. Potrzebne były ręce do pracy, zdolne obsłużyć mozolny proces przerabiania żywych ludzi na suchy popiół. Wybrani nie wiedzieli, co będą robić. Po prostu prowadzono ich na miejsce wykonywania nowej pracy. Pierwszą reakcją był szok i odrętwienie. "Zabrałem się do roboty dopiero wtedy, kiedy poczułem na plecach ciężkie uderzenie kijem. Pojąłem, że nie mam innego wyjścia, ani możliwości odwrotu. Musiałem się pogodzić z całą taką sytuacją. Nie wolno tego źle interpretować. Po prostu nie było innego wyjścia. Taki był mój los" - wspominał jeden z członków "specjalnej drużyny roboczej", któremu kazano wyciągać ciała z komory gazowej.
To tylko prysznic, nie ma się czego bać
Sonderkommando brało udział we wszystkich etapach obozowego ludobójstwa. Pierwszym było przygotowanie ofiar na śmierć. Więźniowie prowadzili do rozbieralni przeznaczonych do zagazowania. Tam pilnowali, by ci posłusznie zdjęli ubrania. Uspokajali dopiero co przybyłych więźniów, którzy najczęściej nie wiedzieli, że za pół godziny zginą. Niewielu dałoby się spokojnie wprowadzić do stylizowanych na prysznice komór gazowych, gdyby nie zapewnienia członków Sonderkommanda, że nic im nie grozi.
Ale nie zawsze wszystko szło gładko. Bywało, że ludzie odgadywali, iż za chwilę ich życie zniknie w oparach Cyklonu B. Tak było z tymi, którzy już jakiś czas żyli w obozie i wiedzieli, skąd wydostaje się słodkawy zapach, który czuć było w całym obozie. Tak jak grupa nastoletnich dzieci, o której pisał Zalmen Lewental. "Chłopcy spostrzegli dym z komina i zorientowali się, że prowadzą ich na śmierć" - relacjonował. "Ogarnęło ich przerażenie, w rozpaczy biegali po placu, wyrywając sobie włosy z głowy; szukali ratunku. Wielu chłopców szybko podbiegło do stojących w pobliżu Żydów z Sonderkommando, obejmowało ich za szyję, błagając o ratunek" - czytamy w zapiskach więźnia.
Kłębowisko ciał
15, góra 20 minut. Tyle umierali ludzie w komorach gazowych. Puszki z Cyklonem B wrzucali zawsze Niemcy - przynajmniej tego oszczędzono członkom "specjalnych drużyn roboczych". Krótko po tym, jak dłonie trutych nieszczęśników przestawały walić w ściany i szczelne stalowe drzwi, SS-mani otwierali komorę. Teraz zadaniem więźniów było wyciągnięcie ciał z cuchnącego gazem i ludzkimi wydzielinami pomieszczenia. A potem wywietrzenie i wyszorowanie go do czysta, by kolejni idący pod "prysznic" przypadkiem nie zorientowali się, że to ich ostatnia "kąpiel".
Sonderkommando obok maszyny do kruszenia kości w "KZ Janowski" fot. Wikimedia Commons
Więźniom Sonderkommando ukazywało się kłębowisko martwych ciał. "Tu leży ciało na innym ciele, tam jeden obejmuje drugiego i siedzą przy ścianie. Tu wystaje tylko część pleców, podczas gdy głowa i nogi tkwią między innymi zwłokami. Tam widać tylko rękę, noga sterczy w powietrzu, całe ciało stapia się z nagim morzem. Widzisz tylko część ciał zmarłych ludzi na powierzchni świata nagości" - relacjonował jeden z więźniów. Ciała zalegały warstwami, ponieważ co silniejsi wspinali się po plecach i głowach reszty, by w beznadziejnym wysiłku próbować uciec od obejmujących wszystkich śmiercionośnych oparów. Ale to było niemożliwe.
Czasem jednak zdarzał się cud. "Raz znaleźliśmy żywe niemowlę, które było zawinięte w poduszkę" - opowiadał Shlomo Venezia. Więźniowie zabrali dziecko do SS-Hauptscharführera Molla. Ten wziął niemowlę, rzucił je na ziemię na skraju dołu spaleniskowego, zmiażdżył wątłą szyjkę oficerskim butem, po czym kopnął maleństwo w ogień. "Na własne oczy widziałem, jak przydeptał to dziecko. Ruszało rączkami" - wspominał po latach więzień. Niestety, w Auschwitz i innych obozach na cuda nie było miejsca.
Ludzki "surowiec"
W ekonomii III Rzeszy zagazowani nie byli po prostu trupami. To był surowiec, który można było jeszcze wyzyskać. Gdy już wywleczono z komór gazowych ciała, do roboty zabierali się następni więźniowie. Uzbrojeni w lusterka "dentyści" zaglądali martwym nieszczęśnikom w usta w poszukiwaniu złotych zębów. Gdy je znaleźli, w ruch szły szczypce. Obok "stomatologów" uwijali się "fryzjerzy". Ścinali trupom włosy, które miały posłużyć niemieckim "nadludziom" do wypełniania materaców. Reszta członków Sonderkommanda zabierała pozostawione przez zagazowanych rzeczy prywatne, które potem sortowano w magazynach.
Teraz można było już przystąpić do palenia. Początkowo wystarczały doły spaleniskowe. Zwłoki przeciągano na paskach za nogi, albo wrzucano po kilka na lorę - wózek szynowy - i przewożono na skraj ogromnych dołów, które mogły pomieścić nawet 1,5 tys. ciał. Trupy układano na przemian z drewnianym opałem, dzięki czemu cyrkulacja powietrza nie pozwalała na wygaśnięcie ognistych kraterów. "Dno do dołów miało spadek, żeby tłuszcz ludzki, wytapiający się z ciał, mógł spływać do rogu, gdzie wkopano coś w rodzaju kadzi. Kiedy ogień zaczynał przygasać, trzeba było zaczerpnąć trochę tłuszczu z kadzi i dolać go do ognia, żeby podsycić płomienie" - opowiadał Venezia.
I choć doły płonęły dniami i nocami, to szybko okazało się, że nie są w stanie spopielić wystarczającej liczby ludzi. Wtedy powstały krematoria, w których "palaczami" - właśnie tak określali ich Niemcy w nomenklaturze obozowej - zostali członkowie Sonderkommando. Potem jednak ludzkiego "opału" było już tak wiele, że ogień płonął i w krematoryjnych piecach, i w dołach spaleniskowych.
To nie był jeszcze koniec. Nie wszystko się dopalało. Często zostawały jeszcze kości. Większe kawałki Sonderkommanda rozbijały drewnianymi klocami na krematoryjnych dziedzińcach. W niektórych obozach używano również mechanicznych kruszarek. Małe i niewyróżniające się odłamki, pomieszane z popiołem, stanowiły ostateczny produkt procesu zagłady, którego jednym z filarów była - znać w tym bestialską przemyślność oprawców - praca "komand specjalnych".
Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego
Dlaczego więźniowie brali w tym wszystkim udział? To pytanie cisnęło się na usta wielu, którzy po wojnie analizowali architekturę nazistowskiego systemu zagłady. Podstawowa odpowiedź jest prosta: bo nie mieli wyjścia. Nikt ich nie pytał o to, czy chcą iść do Sonderkommando. To nie oni wybierali, ale ich wybierano. Odmowa oznaczała śmierć. A przecież nikt nie chciał umierać.
Ci, którzy znieśli napięcie psychiczne związane z tą pracą, z czasem - przynajmniej do pewnego stopnia - uodparniali się. "To byli przeciętni, normalni, prości, skromni ludzie, którzy nauczyli się z biegiem czasu rutynowo wykonywać swoją pracę" - pisał, również o sobie, Lewental. "Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, to, co dzieje się wokół, już nie robi na nim wrażenia. Obojętnie przygląda się wszystkiemu, jakby chodziło o zupełnie zwykłą, codzienną pracę, podczas gdy likwiduje się dziesiątki tysięcy istnień ludzkich" - dodawał z gorzką refleksją.
Samobójstwa, których powodem był udział w "specjalnych drużynach roboczych", były nieliczne, choć zapewne wielu o nich myślało. Zdarzało się też, że pomysł odebrania sobie życia wybijali z głowy członkom Sonderkommando sami idący na śmierć. - Ty będziesz żył i musisz zdać relację całemu światu, co nam uczynili ci zbrodniarze - usłyszał Yehoshua Rosenblum od znajomego, który chwilę później spokojnie wszedł do komory gazowej.
Tę ostatnią prośbę wielu członków "komand specjalnych" wzięło sobie do serca. W obozowej glebie zakopywali puszki ze zwitkami papieru. Pisali na nich "bez znieczulenia" o tym, co robili i co widzieli. Odnajdywano je przypadkowo, nawet wiele lat po wojnie.
Więźniowie mieli też świadomość, że ścigają się z czasem w wyścigu, w którym szanse na dobiegnięcie do mety są znikome. Żyli na kredyt, a ich dni były policzone, bo Niemcy regularnie likwidowali załogi Sonderkommando. Byli przecież "Geheimnisträger" - naocznymi świadkami zbrodni. Informacja o kolejnej planowanej czystce stała się przyczyną buntu, który wybuchł wśród załóg krematoriów 7 października 1944 roku w Auschwitz-Birkenau.
"...bohaterskie zakończenie nędznego, ponurego życia"
Dochodziło wpół do drugiej po południu, gdy w krematorium IV na zaskoczonych SS-manów rzucili się więźniowie. Uzbrojeni w kamienie, siekiery, młotki i stalowe pręty zdołali zabić trzech z nich. Chwilę później obozem wstrząsnął potężny grzmot. Krematorium IV, dzięki przemyconym przez żydowskie więźniarki materiałom wybuchowym, wyleciało w powietrze. Było w tym zdarzeniu coś symbolicznego.
Eksplozja i czarny dym stały się sygnałem dla pracujących w krematorium II. Złapali nadzorującego ich znienawidzonego niemieckiego kapo i przycisnęli do ściany. Wybuchła kłótnia o to, kto ma go zabić. W końcu ktoś wbił Niemcowi nóż z taką siłą, że ostrze wyszło drugą stroną i zazgrzytało na krematoryjnym murze. Jeszcze żył i wrzeszczał, gdy więźniowie wpychali go do płonącego pieca. Taki sam los spotkał oniemiałego strażnika, który dał się rozbroić.
Bunt upadł tak szybko, jak się zaczął. Nie miał szans na zwycięstwo. Więźniowie postanowili drogo sprzedać swoją skórę, bo byli świadomi, że wkrótce część z nich pójdzie do gazu. Chodziło bardziej o godną śmierć, mniej o przeżycie. "Mieliśmy nadzieję, wierzyliśmy, że będzie to właśnie ten dzień, którego wyczekiwaliśmy z niecierpliwością, w którym masa zrozpaczonych ludzi, stojących na krawędzi grobu, podniesie sztandar i stanie z nami ramię w ramię do nierównej walki. Nie zadawalibyśmy sobie wtedy pytania, czy ta walka jest potrzebna, czy odzyskamy dzięki niej naszą wolność lub nasze życie. Byłaby to nasza największa szansa na bohaterskie zakończenie nędznego, ponurego życia" - napisał jeden z więźniów
Robert Jurszo dla Wirtualnej Polski
Podczas pisania korzystałem m.in. z następujących książek: "'...płakaliśmy bez łez...'. Relacje byłych więźniów żydowskiego Sonderkommando z Auschwitz" Gideona Greifa i "Sonderkommando. W piekle komór gazowych" Shlomo Venezii.