HistoriaSłynni mordercy PRL

Słynni mordercy PRL

Po dokonaniu morderstwa sprawcy nakazali będącym w autobusie świadkom zbrodni przysięgać na różaniec i krzyż, że zachowają milczenie. Inni mordercy przed dokonaniem brutalnych zabójstw, zorganizowali przerażający rytuał zaprzysiężenia zemsty, przy świecach i w obecności świętego obrazu. Sprawców obu zbrodni z czasów PRL łączy jedno - zostali schwytani i skazani na karę śmierci.

Słynni mordercy PRL
Źródło zdjęć: © PAP | Spalony dom rodziny Lipów

Polska Ludowa była państwem policyjnym i z pewnością dlatego dość łatwo można było ująć sprawców przestępstw, w tym morderstw i rabunków na wielką skalę. Jednak nie zawsze się to udawało. Niekiedy kwestionowano oficjalne wyjaśnienia spraw groźnych przestępstw oraz winę osądzonych, co wynikało ze zrozumiałej nieufności do komunistycznych władz, które mogły mieć powody, by nie dopuścić do ujawnienia prawdy i nie skazać prawdziwych sprawców. Choćby by nie ujawnić bezsilności organów ścigania. Pewne sprawy pozostaną najpewniej na zawsze tajemnicą.

Młotek Paramonowa

Dzisiaj gangsterzy piszą książki i udzielają wywiadów, nie są jednak bohaterami ulicznych piosenek. Ostatnim chyba, którego spotkało to wyróżnienie, był Jerzy Paramonow. Starsze pokolenie mieszkańców Warszawy pamięta tę postać, młodszemu przypomniał ją, sięgając do miejskiej legendy, zespół Vavamuffin:

_Osobno ręka, osobno głowa To jest robota Paramonowa Dajcie mi młotek Paramonowa Ja będę zabijał, będę zabijał, będę mordował A w stogu siana koło Wschodniego Spał Paramonow ze swym kolegą Bo Paramonow zabił sierżanta By z naszej władzy zrobić palanta. _

"Paramonow" znalazł się na debiutanckiej płycie zespołu wydanej w 2005 r. Mijało wówczas pół wieku od zbrodni, procesu i wykonania wyroku śmierci na Paramonowie.

Latem 1955 r. 24-letni Paramonow, drobny przestępca, mający już za sobą odsiadkę w więzieniu, zaatakował w Warszawie łomem (nie młotkiem, jak śpiewano) i ciężko ranił milicjanta, zabierając mu pistolet. Następnie wraz z kompanem Stanisławem Gaszczyńskim dokonywał w sklepach i restauracjach napadów rabunkowych. Trwało to jednak krótko. Został zatrzymany we wrześniu 1955 r., gdy biesiadował w taksówce wraz ze swoim szwagrem i z prostytutką. Zbiegł z radiowozu i zabił milicjanta. Ukrywał się w Warszawie, lecz po 10 dniach został aresztowany. Proces odbył się błyskawicznie. Paramonow został skazany na śmierć. Wyrok wykonano w listopadzie 1955 r.

Cała Warszawa chodzi w żałobie Bo Paramonow leży już w grobie.

Swoista popularność Paramonowa brała się z niechęci społeczeństwa do milicji czasów stalinowskich.

Warszawa w kwiatach Mentownia w strachu Bo znowu gliniarz poszedł do piachu.

- śpiewał zespół Apteka w "Balladzie o Paramonowie".

Cyjanek przy łóżku

Po pięciu latach od śmierci Teresy Tarwid, Sąd Najwyższy w 1960 r. uniewinnił jej męża, prof. Kazimierza Tarwida, skazanego wcześniej na 15 lat więzienia, a w drugim procesie na dożywocie, za zabójstwo. Dramat rozegrał się w mieszkaniu Tarwidów w Warszawie w styczniu 1955 r.

Po powrocie do domu Kazimierz Tarwid znalazł swoją dużo młodszą, 26-letnią żonę nieżywą. Zmarła z powodu otrucia cyjankiem potasu. Tę truciznę przyniosła sama Teresa Tarwid, pracownik Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, na prośbę męża. W Zakładzie Ekologii Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie pracował, zabrakło bowiem cyjanku do przygotowania tzw. zatruwaczek potrzebnych przy łowieniu owadów.

Przypadkowe otrucie się cyjankiem wydawało się nieprawdopodobne. Podobnie jak samobójstwo matki dwojga malutkich dzieci i katoliczki. Matka prof. Tarwida zeznawała w sądzie, że krytycznego dnia Teresa Tarwid była pełna energii i życia. Natomiast matka zmarłej utrzymywała, że tamtego dnia jej zięć był dziwnie podniecony.

Kontrastowały z tym spostrzeżenia osób, które znalazły się w mieszkaniu Tarwidów zaraz po śmierci Teresy Tarwid. Jej mąż był zdumiewająco spokojny.

Śledztwo w sprawie prof. Tarwida umorzono w 1955 r., lecz następnie je wznowiono. W 1957 r. Kazimierz Tarwid został skazany na 15 lat więzienia, a po uchyleniu wyroku przez Sąd Najwyższy i przekazaniu sprawy do ponownego rozpoznania został ponownie osądzony. Tym razem wyrok był bardziej surowy: dożywocie. Jednak po dwóch latach w 1960 r. Sąd Najwyższy ostatecznie uniewinnił Tarwida i nakazał wypuszczenie go z więzienia. Niewątpliwie wziął pod uwagę zasadę, że wszelkie wątpliwości rozstrzygać należy na korzyść oskarżonego. Nie odrzucił też wersji samobójstwa Teresy Tarwid, a nawet uznał ją za możliwą. Prawdopodobnym powodem miały być plotki o romansach jej męża. Kilka lat później prof. Tarwid napisał pracę naukową wraz z kobietą, z którą według plotek miał łączyć go romans za życia żony.

Zabójstwo posła

Rzadko się zdarzało, by ofiarą zbrodni padła osoba z PRL-owskiego establishmentu. Były jednak takie przypadki. Jan Gerhard, poseł, redaktor naczelny tygodnika "Forum", publicysta i pisarz, został zasztyletowany w sierpniu 1971 r. w swoim mieszkaniu w Warszawie. Zostało ono splądrowane, jednak zabójcy pozostawili wiele cennych rzeczy. Zdemaskowały ich skradzione i zrealizowane czeki podróżne.

Jedną z hipotez w śledztwie była zemsta. Badano "trop ukraiński". Jan Gerhard zaraz po wojnie, jako oficer Wojska Polskiego, brał udział w walkach z UPA. Inna hipoteza zakładała, że został zamordowany przez rywala albo partnera kobiety, która miała z nim romans.

Mordercami okazali się 25-letni student Politechniki Warszawskiej Zygmunt Garbacki, narzeczony córki Gerharda, oraz namówiony przez niego Marian Wojtasik, karany drobny przestępca. Zabójstwo niedoszłego teścia Garbacki tłumaczył jego rzekomo niechętną postawą wobec perspektywy małżeństwa córki, co nie było prawdą.

Obaj zostali w 1972 r. skazani na karę śmierci. Wyrok wykonano w 1973 r.

Morderca elegant

Historia Władysława Mazurkiewicza należy nie tylko do pitavalu PRL, ale także do czasów okupacji niemieckiej. Wówczas to niedoszły absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego zaczął zajmować się handlem dolarami i złotem. Jednego ze swoich kontrahentów zabił, drugiego o mało nie otruł. Pieniądze były potrzebne Mazurkiewiczowi na luksusowe życie oraz gry hazardowe. Po wojnie dokonał co najmniej trzech morderstw. Truciznę zamienił na pistolet. Ofiary mordował strzałem w tył głowy. O schwytaniu Mazurkiewicza w 1955 r. zadecydował przypadek. Jedna z jego ofiar, postrzelona w głowę, przeżyła. W ten sposób natrafiono na mordercę, eleganckiego szarmanckiego mężczyznę "Pięknego Władzia", zajmującego się transakcjami dotyczącymi waluty i luksusowych rzeczy, wydawałoby się człowieka poza wszelkimi podejrzeniami. W jego garażu pod warstwą betonu znaleziono ciała dwóch sióstr ze znanej, bogatej krakowskiej rodziny. Zabił je, tak jak wcześniej ich brata, z chęci zysku i przejęcia majątku. Taki też był motyw jego romansu z
jedną z sióstr.

"Mazurkiewicz był szpiclem i prowokatorem UB i świadkowie bali się otworzyć mordę na procesie. Wszyscy wiedzieli, że pan Władzio jest mordercą, ale wszyscy myśleli, że wykonuje wyroki swych mocodawców z UB" - twierdził Marek Hłasko w "Pięknych dwudziestoletnich". Mazurkiewicz zapewne sugerował, że ma znajomości i protektorów we władzach. Był zresztą ekspertem sądowym w zakresie motoryzacji, miał z tego tytułu kontakty z milicją. Wątpliwe jednak, czy - jak twierdził Hłasko - wszyscy wiedzieli, że zabija rzekomo na ich polecenie.

Akt oskarżenia mówił o sześciu morderstwach i dwóch usiłowaniach zabicia, ale ofiar Mazurkiewicza mogło być nawet 30. Władysław Mazurkiewicz został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano w 1957 r.

Wiejska wendeta

W listopadzie 1969 r., w spalonym domu rodziny Lipów w Rzepinie, odkryto zmasakrowane siekierami i innymi narzędziami ciała pięciu osób, w tym ponad 80-letniej staruszki i nastolatki. Po dokonaniu zbrodni dom został obrabowany. Mordercami okazali się sąsiedzi: Józef Zakrzewski oraz jego synowie - Czesław i Adam. Przed dokonaniem mordu odbył się przerażający rytuał zaprzysiężenia zemsty, przy świecach i w obecności świętego obrazu. Powodem morderstwa było to, że Zakrzewscy uchylali się od płacenia podatków oraz obowiązkowych dostaw produktów rolnych, które miał wyegzekwować jeden z Lipów - Mieczysław, będący sołtysem. Zakrzewscy czuli się przez niego nękani.

W 1971 r. Józef i Czesław Zakrzewscy, których obciążało zamordowanie wcześniej trzech innych osób, zostali skazani na karę śmierci (wyrok wykonano), a Adam na 25 lat więzienia. Podczas odsiadywania wyroku popełnił samobójstwo.

Wśród nocnej ciszy

W nocy 25 grudnia 1976 r. będąca w ciąży Krystyna Łukaszek wracała, wraz z mężem Stanisławem i nastoletnim bratem Mieczysławem Kalitą, z pasterki z kościoła w Połańcu do domu w Zrębinie.

Nigdy tam nie doszli. Najpierw samochód jednego ze sprawców zbrodni potrącił Mieczysława Kalitę, łamiąc mu nogę. Zaraz potem pojawił się autobus z ludźmi ze Zrębina, którzy byli na pasterce. Wysiedli z niego Jan Sojda, jego zięciowie: Józef Adaś oraz Stanisław Kulpiński. Sojda i Adaś pobili śmiertelnie, używając kluczy samochodowych, Krystynę i Stanisława Łukaszków. Sojda nakazał upozorowanie wypadku drogowego, więc ciała zostały przejechane. Pod kołami zginął Mieczysław Kalita. Po dokonaniu zbrodni Jan Sojda nakazał będącym w autobusie świadkom zbrodni przysięgać na różaniec i krzyż, że zachowają milczenie. Wręczał także pieniądze.

Impulsem do dokonania zbrodni było to, że siostra Jana Sojdy została oskarżona - co uznał za zniewagę - o kradzież z wesela Łukaszków wędliny i wódki. Inny motyw zemsty sięgał daleko w przeszłość.

Zaraz po wojnie Jan Roj, dziadek Krystyny i Mieczysława pomógł odnaleźć i ująć Jana Sojdę, który miał odbyć wyrok za gwałt.

Podczas procesu, który trwał w latach 1978-1979, świadkowie odmawiali zeznań lub też je odwoływali, byli także karani za fałszywe zeznania. Byli zastraszani przez rodziny morderców, usiłowano ich też przekupić.

Jan Sojda i Józef Adaś zostali skazani na karę śmierci (wyrok wykonano), Jan Socha na 25 lat więzienia, podobnie jak Stanisław Kulpiński. Reportaż o zbrodni napisał Wiesław Łuka, a Roman Bratny książkę "Wśród nocnej ciszy".

Wampir z Zagłębia

W latach 1964-1970 na terenie Zagłębia Dąbrowskiego, głównie w Będzinie, Czeladzi i Sosnowcu, ofiarą mordercy padło kilkanaście kobiet. Ofiary otrzymywały śmiertelne ciosy tępym narzędziem w tył głowy. Ich ciała były obnażone, jednak morderca nie odbywał stosunku seksualnego z nieprzytomnymi lub martwymi kobietami. Jedną z zamordowanych była bliska krewna I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka. Miało to zintensyfikować działania śledcze.

Nie przyniosło rezultatów wyznaczenie w 1968 r. wysokiej nagrody - miliona złotych - za pomoc w ujęciu sprawcy mordu. Dopiero w 1972 r. został zatrzymany Zdzisław Marchwicki. Podobno miał wówczas powiedzieć: "nareszcie", co uznano za przyznanie się do zbrodni. Na to, że właśnie on był mordercą, wskazywał opracowany przez specjalistów profil psychologiczny. Jednak amerykański ekspert po zapoznaniu się ze sprawą zbrodni wykluczył, by ich sprawcą był Marchwicki.

Sam Marchwicki raz przyznawał się do winy (także w pamiętniku pisanym w celi), choć nie potrafił podać szczegółów zbrodni, raz zaprzeczał temu, że zabijał kobiety. Przed sądem mówił: "zrobiono ze mnie ofiarę" oraz "z tego, co tu mówiliście, wynika, że stałem się mordercą". Marchwicki został skazany na śmierć i powieszony w 1977 r. Wątpliwości znalazły wyraz w filmie TVP z cyklu "Paragraf 148". Na podstawie zbrodni popełnionych na kobietach w Zagłębiu Dąbrowskim powstał film "Anna i Wampir".

Przed bankiem Pod Orłami

22 grudnia 1964 r. dokonano zuchwałego rabunku w centrum Warszawy. Łupem napastników padło ponad 1,3 mln zł przewożonych z pobliskiego Centralnego Domu Towarowego do siedziby oddziału NBP w banku Pod Orłami przy ulicy Jasnej. Gdy samochód, w którym znajdowali się dwaj konwojenci i kasjerka, zajechał przed bank, przestępcy zabili jednego z konwojentów, drugiego ciężko ranili i zabrali worek z pieniędzmi. Po analizie łusek okazało się, że z pistoletu użytego pod bankiem strzelano podczas napadu na kasjerkę sklepu obuwniczego "Chełmek" w 1957 r. Inny pistolet, który mieli sprawcy napadu na Jasnej, został użyty podczas napadu na pocztę, w wyniku którego zginął strażnik. Sprawców nigdy nie wykryto. Istnieje niezweryfikowana pogłoska, że byli nimi oficerowie SB, których zidentyfikowano, lecz w trosce o autorytet instytucji nie postawiono ich przed sądem, ale potajemnie zlikwidowano. Pewną przesłanką uprawdopodabniającą taką hipotezę było to, że sprawcy napadów w sposób pewny posługiwali się bronią.

Gdyby zostali ujęci, z pewnością zapadłyby wyroki śmierci. W 1989 r. sprawa napadu pod bankiem na Jasnej się przedawniła, a od roku 1988 nie wykonywano kary śmierci. W 1998 r. została ona zniesiona.

Tomasz Stańczyk, Historia do Rzeczy

Źródło artykułu:Historia Do Rzeczy
historiamorderstwokara śmierci
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)