Służalczy desperat - tak o nas myślą na Zachodzie
W Wielkiej Brytanii i Irlandii nie ma żadnych emigrantów z Polski. Są tylko polscy ekspaci, zwani z z obca ekspatriantami. Niestety nikt ich tak nie nazywa, ponieważ są z Polski. Oba terminy, choć znaczą to samo, to jednak na tak zwanych Wyspach stworzyły wyraźny podział w dziedzinie jakiegokolwiek emigrowania, na emigrantów równych i równiejszych - pisze Piotr Czerwiński w Wirtualnej Polsce.
23.05.2011 | aktual.: 23.05.2011 10:07
Dzień Dobry Państwu albo dobry wieczór. Od czasu, kiedy przyłączono Polskę do Unii, w naszych mediach odmieniono słowa "emigracja" i "emigrant" przez wszystkie formy i przypadki, a i mnie się udzieliło ich nadużywanie, jeśli mam być szczery. Na szczęście straciłem kontakt z polskimi mediami, a dla odmiany zacząłem śledzić media lokalne i to pozwoliło mi dokonać bardzo ważnego odkrycia z zakresu semantyki: Europejczycy z Zachodu Europy, którzy wyjechali za granicę, są nazywani "ekspatami", od słowa "expatriate”, czyli ekspatriant, przesiedleniec, osoba mieszkająca na stałe za granicą. Europejczycy ze Wschodu Europy, a także Afrykanie, Azjaci i wszyscy inni, którzy nie należą do klanu, i udali się na Zachód Europy, noszą miano "emigrantów".
Mimo, że oba słowa znaczą praktycznie to samo, a jeszcze bardziej to samo przyświeca wszystkim wyżej wymienionym, opuszczającym swoje rodzinne strony, to jednak w przesiedleńczej terminologii unijnej rysuje się wyraźna i sztywna granica, między lepszymi i gorszymi. Niestety mam wrażenie, że ci, którzy ją stworzyli i uważają się tym samym za lepszych, pokazują przez to, że samo uzurpowanie sobie klasy naprawdę jej nie gwarantuje.
Sprawa pozornie wygląda błaho, ale kole w oczy, kiedy się jej dobrze przyjrzeć. Najbrutalniej kole w Wielkiej Brytanii, gdzie nadęty "expat" jest terminem oznaczającym wytwornego światowca, który opuścił Królestwo, by zakosztować świata, znaleźć inną pracę i zamieszkać w innym kraju, natomiast pejoratywnie nacechowany "emigrant" oznacza służalczego desperata, na przykład z Polski, który opuścił Polskę, by... zakosztować świata, znaleźć inną pracę i zamieszkać w innym kraju.
Na przykładzie setek napotkanych emigrantów (ekspatów, przesiedleńców, pomyleńców, niepotrzebne skreślić), mogę śmiało stwierdzić, że niezależnie od kierunku, z którego przybyli, a także stacji końcowej, na której się zatrzymali, w większości przypadków obowiązuje ich ta sama reguła i ten sam scenariusz. O ile ktoś nie jest Eltonem Johnem i nie jedzie do Nicei kupić sobie pałacu z widokiem na morze, reszta jedzie tam w poszukiwaniu nowego życia. Zaciągają kredyty mieszkaniowe, łapią się za byle jakie prace, do czego zresztą zmusza ich obowiązkowa nieznajomość żadnego obcego języka. Kupują rudery w na lazurowym wybrzeżu albo w Hiszpanii, które usiłują przerobić na "bed and breakfast" i zmagając się z miejscową biurokracją, która jest niepojęta nawet dla tubylców, usiłują wiązać koniec z końcem, wciąż wierząc, że to jest właśnie ich wymarzone nowe życie. Ale uchowaj Boże - w żadnym wypadku emigracja! Przecież emigranci to te przybłędy ze Wschodniej Europy, które zasiedlają rudery, biorą byle jakie prace i
próbują wiązać koniec z końcem... i tak dalej...?
Nie mam wyjścia: amatorskie zapędy językoznawcze kazały mi wypuścić się w głąb tego absurdu. Co w takim razie, oprócz narodowości, decyduje o tym, kto jest emigrantem, a kto ekspatem? Wyobrażam sobie, że przynajmniej w teorii ekspat, ten gatunkowo lepszy, przywozi ze sobą oszczędności bądź pożyczoną gotówkę, za którą kupuje mieszkanie lub dom, zaś pracę znajduje sobie we własnym zawodzie, przy czym by było odpowiednio snobistycznie, musi być to zawód wyszukany i koniecznie wymagający wyższego wykształcenia, czyli przynajmniej prawa jazdy na wózek widłowy. Co jednak stanie się, kiedy ekspat straci tę pracę albo nigdy jej nie znajdzie i będzie musiał zatrudnić się jako kelner w knajpie dla innych ekspatów? Obawiam się, że chyba już nie będzie ekspatem pełną gębą i zakwalifikuje się do quasi-ekspatów, albo ekspo-emigrantów, co brzmi naprawdę złowieszczo, ale trzeba przecież spojrzeć prawdzie w oczy.
Inny przypadek dotoczyć może ekspata, który owszem, zatrudnił się w swoim zawodzie, ale dużo poniżej kwalifikacji, ponieważ nie znał dość dobrze miejscowego języka. Ech, ci ekspaci, którzy wyjeżdżają bez języka, prawda? Wysiadają w tej Barcelonie i dziwią się, że przecież u Almodovara były napisy, a tu wszystko po hiszpańsku. Mam wrażenie, że ekspat bez języka to już nie ten sam ekspat. Powinien się poważnie zastanowić: być może jest już jedną nogą emigrantem, a tego byłoby za wiele. Co by na to powiedziała ciotka i chłopaki z lokalnego pubu. Obciach, moi państwo. W jeszcze gorszej sytuacji z pewnością znajdzie się ekspat, który stracił pracę, niech będzie że w tej Barcelonie, i musiał przejść na zasiłek. To skandal! Przecież jak wiadomo, na zasiłkach siedzą wyłącznie emigranci. Wyobrażam sobie, że to musi być poważne zniesławienie dla takiego ekspata i z całą pewnością nie obejdzie się bez szram w zakresie jego równowagi psychicznej.
Szczyt wszystkiego musi zapewne mieć miejsce, kiedy ekspat słyszy, że miejscowi mają już dosyć ekspatów w swoim mieście. Barbarzyńcy! Twierdzą, na przykład w takiej Barcelonie, że ekspat zabiera im pracę, a także oczywiście, że na pewno siedzi na zasiłku, przez co oczywiście zabiera im pracę, choć to nie ma logicznego sensu, ale tubylcy przecież nigdy nie byli zbyt lotni. Prócz tego powiedzą mu, że jego zagraniczne doświadczenie w ogóle się nie liczy i będą mu codziennie zadawali pytanie, kiedy wybiera się do domu. A w ogóle, to w naszej okolicy jest zdecydowanie za dużo ekspatów. Ekspat z pewnością będzie bardzo wzburzony i doprawdy, jestem w stanie go zrozumieć. Gdybym był ekspatem, miałbym podobnie. Niestety, jako emigrant, mam naprawdę zupełnie inne dylematy.
W zasadzie warto też zauważyć, że ekspaci emigrują z krajów, z których nigdy masowo się nie emigrowało, a które zawsze były dla odmiany obiektem zmasowanego najazdu ekspatów, zwanych przez to emigrantami. Stąd zapewne podział w nazewnictwie i poczucie wyższości, które tak brutalnie zaniża mój szacunek do ludzi stosujących praktyki tego typu. Poniekąd sami jesteśmy sobie winni, kultywując filozofię "emigrowania”, która jest praktycznie obca w wielu krajach Europy.
W "starszej” unii właściwie jedynym wyjątkiem jest Irlandia, gdzie martyrologia emigracyjna jest jeszcze potężniejsza niż nad Wisłą. Irlandczycy, podobnie jak my, wciąż używają słowa "emigracja” i w świetle wszystkiego, co napisałem powyżej, naprawdę powinni to sobie poważnie przemyśleć. Na szczęście pilnie podpatrują sąsiadów, więc i w tutejszej telewizji można usłyszeć, że tysiące irlandzkich emigrantów, które udały się do Australii, stały się nagle tysiącami irlandzkich ekspatów. No cóż ja mogę powiedzieć. Tak trzymać, chłopaki!
Wielu Polaków ma na dodatek masochistyczną tendencję do postrzegania Wysp Brytyjskich jako "krainy, która nas przygarnęła” i której należy z tego powodu całować stopy, stawiając się w pozycji sierotki Marysi, której podarowano papierek po cukierku. Ale nie powinienem się w zasadzie tego czepiać. Z pewnością dla kogoś, kogo horyzonty myślowe nie są szersze od drzwi remizy, wyzbycie się kompleksów jest trudnym zadaniem. Szkoda tylko, że taka postawa zaniża normę całej społeczności, bo tak między nami mówiąc, dożyliśmy wspaniałych czasów, kiedy każdy może pojechać dokąd mu się podoba. I to naprawdę piękne, że z tego korzystamy, i że oficjalnie nikt tu nikomu nie robi żadnej łaski. I wiecie co? Myślę, że zrozumienie tego prostego prawa wyznacza prawdziwą różnicę między emigrantem z Polski, który szuka pracy w Londynie, a ekspatem z Londynu, który za pracą trafił do Barcelony. Bo oprócz tego, nie ma między nami żadnej różnicy.
A tak w ogóle, skoro my mamy "emigrację”, to jak nazwać zaszczytne przemieszczanie się w przestrzeni kolegów ekspatów? Proponuję inne magiczne słowo: ekspiacja.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński