PolskaSłowik: Małgorzato Gersdorf, masz prawo zachować milczenie [OPINIA]

Słowik: Małgorzato Gersdorf, masz prawo zachować milczenie [OPINIA]

Wśród tłumu przekonanych o winie bądź niewinności byłej prezes Sądu Najwyższego należę do garstki tych, którzy nie mają zdania i uważają, że wyrokować w Polsce powinny sądy, a nie media. Ale wiem jedno: prof. Gersdorf powinna milczeć, a nie wypowiadać się publicznie. I powinna to zrobić przede wszystkim dla siebie samej.

Na zdjęciu Małgorzata Gersdorf
Na zdjęciu Małgorzata Gersdorf
Źródło zdjęć: © PAP | Leszek Szymański
Patryk Słowik

Czy Małgorzata Gersdorf odpowiada za nieudzielenie pomocy motocykliście, który zginął na drodze S8? Nie mam pojęcia. Intuicyjnie wydaje mi się, że w aspekcie karnym byłoby niezmiernie trudno przypisać jej winę. Była pasażerką auta, obok którego rozbił się motocykl. Nikt poza nią samą nie wie, czy mogła dostrzec umierającego człowieka. Dostępne nagranie pozostawia zaś szereg wątpliwości, na co najlepszym dowodem jest to, że specjaliści od ruchu drogowego różnią się w opiniach.

W trudniejszym położeniu procesowym na pewno może być Bohdan Zdziennicki, kierowca auta, którym jechała była pierwsza prezes Sądu Najwyższego. Tyle że media już Zdziennickiego, bądź co bądź byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego, zredukowały do "męża Małgorzaty Gersdorf".

Nie ma w zwyczaju kłamać

Profesor Gersdorf skupia na sobie całą uwagę medialną. Sama też - choć powinno jej zależeć na tym, by mówiono teraz o niej możliwie najmniej - robi wiele, by dziennikarze oraz widzowie, czytelnicy i słuchacze cały czas o niej mówili.

Najpierw stwierdziła, że z samochodu, którym jechała, nie sposób było zauważyć wpadającego w bariery motocyklistę. Media opublikowały film, który to tłumaczenie podważył.

Następnie prof. Gersdorf stwierdziła, że jest wraz z mężem oraz przyjaciółką, która towarzyszyła w podróży, szykanowana. Powód? Samochód Zdziennickiego został zatrzymany przez policję do oględzin, więc Gersdorf musiała pojechać na zeznania "taksówką jakąś". I oburzyła się na dopytywanie dziennikarskie, wskazując, że "przecież my nie mamy w zwyczaju kłamać".

Mówiąc najprościej: potraktowano Małgorzatę Gersdorf jak zwyczajnego obywatela – ani lepiej, ani gorzej. I to się, zdaniem sędzi, nie godzi.

A że w wypadku zginął człowiek? O tym szykanowana prof. Gersdorf raczej nie myśli.

Dwa spojrzenia

Trwa właśnie ogólnonarodowy spór o to, czy Małgorzatę Gersdorf należy wsadzić do więzienia na długie lata, czy nie. Spór to, rzecz jasna, idiotyczny, bo ani opublikowane nagranie niczego nie przesądza, ani do więzienia nie będą wsadzali dziennikarze, politycy oraz użytkownicy Twittera, którzy mają swoje zdanie i się z nim zgadzają.

Oczywiste jest, że gdyby samochodem nie jechała Małgorzata Gersdorf, tragiczny w skutkach wypadek nie budziłby nawet 5 proc. tego zainteresowania, które budzi obecnie.

Oczywiste też dla mnie jest, że można nie przesądzać o odpowiedzialności byłej pierwszej prezes SN za ewentualne nieudzielenie pomocy, a zarazem można negatywnie oceniać jej wypowiedzi. Nie trzeba przecież bezwzględnie stać za kimś murem ani nie trzeba chcieć widzieć go za murem więziennym.

Jak wybrano prezes

Gdy słuchałem Małgorzaty Gersdorf skarżącej się na szykany w postaci konieczności jazdy taksówką jakąś, zacząłem się zastanawiać, gdzie byśmy dziś byli, gdyby Gersdorf -  skądinąd znakomita prawniczka - nigdy nie została pierwszym prezesem SN. A tym samym nie stała się, wraz ze swoimi wszelkimi przywarami, ostatnią nadzieją obrońców demokracji. I zostałby tą ostatnią nadzieją, dajmy na to, sędzia Stanisław Zabłocki, były prezes Izby Karnej SN, który w każdej swej wypowiedzi publicznej mówił rozsądnie, z klasą, a zarazem nie dzielił włosa na czworo. Dobro nazywał dobrem, a zło – złem.

Dziś niemal nikt już nie pamięta, jak w 2014 r. wyglądał wybór pierwszego prezesa SN.

9 stycznia 2014 r. zmarł ówczesny pierwszy prezes Stanisław Dąbrowski.

Trzeba więc było wybrać następcę. Procedura wyboru wyglądała tak, że sami sędziowie powinni wskazać co najmniej dwoje kandydatów, a ostatecznego wyboru dokonywał prezydent. Wtedy był nim Bronisław Komorowski.

Na sądowej giełdzie nazwisk pojawiło się nazwisko prof. Lecha Paprzyckiego, uznanego karnisty. Ale Paprzycki budził też wiele wątpliwości - niektórzy zarzucali mu zbyt podeszły wiek (w chwili wyboru miałby 67 lat), inni - przynależność w czasach PRL do Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego.

Szukano więc konkurenta. Pierwszym wyborem dla wielu był prof. Piotr Hofmański. On jednak nie chciał. Kilka miesięcy później został wybrany na stanowisko sędziego Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze.

Nadziei upatrywano też w Stanisławie Zabłockim. Zabłocki w czasach PRL-u był uznanym adwokatem, a w 1990 r. reprezentował rotmistrza Witolda Pileckiego w procesie rewizyjnym.

Zabłocki jednak, odkąd trafił do Sądu Najwyższego (w 1991 r.), chciał przede wszystkim orzekać, a nie zarządzać. Gdyby został pierwszym prezesem, ciężko byłoby pozostać przede wszystkim sędzią.

I tak - wraz z odpadaniem kolejnych kandydatur - wymyślono, że konkurentką prof. Paprzyckiego może być prof. Małgorzata Gersdorf. Miała ładną kartę, spore doświadczenie, była szanowana i doceniana na Uniwersytecie Warszawskim, a - jakkolwiek by to nie brzmiało - przede wszystkim jest kobietą.

– Przypuszczaliśmy, że prezydent Komorowski, mając do wyboru kobietę i mężczyznę, wybierze kobietę. Nie pomyliliśmy się – mówił mi w 2018 r., gdy przygotowywałem tekst do "Dziennika Gazety Prawnej", jeden z sędziów SN.

Rzucona w bój

Małgorzata Gersdorf, gdy obejmowała fotel pierwszego prezesa SN, nie mogła spodziewać się, co ją czeka już w najbliższych miesiącach.

A czekało ją dojście Prawa i Sprawiedliwości do władzy i miarowe, krok po kroku, podporządkowywanie sobie przez władzę polityczną władzy sądowniczej.

Profesor Gersdorf, w pierwszej kolejności naukowiec, stanęła na froncie walki w pierwszym rzędzie. I wypadała, mówmy wprost, kiepsko. W znacznej mierze to efekt tego, że Gersdorf nigdy nie lubiła i nigdy nie rozumiała mediów.

A to one przecież kształtowały obraz poszczególnych osób i całych instytucji. Profesor nie miała żadnego wyczucia tego, co wypada w mediach powiedzieć, a czego mówić nie należy. Uważała też, że nie musi nic tłumaczyć, a wynika to z samego faktu bycia profesorem i sędzią.

Uważała, że najdrobniejsza wątpliwość co do jej intencji czy prawidłowości postępowania jest już atakiem na nią.

Zarazem nie rozumiała, dlaczego media - a za nimi ludzie - się czepiają.

Obiektywnie zaś powodów do co najmniej stawiania pytań, a niekiedy ostrych ocen było sporo.

Napięta sytuacja polityczna oraz śledzenie każdego jednego ruchu, gestu i słowa prof. Małgorzaty Gersdorf nie służyły prawniczce.

Dotkliwym zderzeniem z rzeczywistością była reakcja społeczna na słowa pierwszej prezes, że sędziowie mało zarabiają i "za 10 tys. zł dobrze żyć można tylko na prowincji".

Mało kto wie, ale słowa te wywołały ogromne niezadowolenie w samym Sądzie Najwyższym. Pracuje w nim bowiem ogrom osób niebędących sędziami, bez których SN nie mógłby funkcjonować. I osoby te, zarabiające przecież znacznie poniżej wspomnianych 10 tys. zł miesięcznie, poczuły się przez swoją przełożoną obrażone.

Nieprzemyślane słowa prof. Gersdorf zaczęli szybko wykorzystywać politycy Zjednoczonej Prawicy. Cytowali pierwszą prezes i pokazywali oderwanie mitycznej sędziowskiej kasty od społeczeństwa.

Sama Gersdorf przeprosiła za swą wypowiedź, ale dopiero po kilku miesiącach.

Do kłopotliwej sytuacji doszło także 19 września 2017 r. Wówczas pierwsza prezes SN pojawiła się w Pałacu Prezydenckim na zaprzysiężeniu sędziego Trybunału Konstytucyjnego Justyna Piskorskiego. Sęk w tym, że prof. Piskorski zajął miejsce, które zdaniem Gersdorf zostało niewłaściwie obsadzone. Szybko rządowe media podchwyciły narrację, że nawet Małgorzata Gersdorf nie kwestionuje obsady Trybunału Konstytucyjnego i nie zgadza się z twierdzeniami o "dublerach".

Rzecznik prasowy SN musiał wystosować oświadczenie.

"W imieniu Pani Profesor Małgorzaty Gersdorf proszę o przyjęcie zapewnienia, że w trudnym okresie stresów i przepracowania każdemu z nas zdarzają się kroki podjęte bezrefleksyjnie, z przeoczeniem specyficznych uwarunkowań, które powinny być brane pod uwagę w działalności publicznej Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego" - wskazał ówczesny rzecznik Michał Laskowski.

Oświadczenie, najdelikatniej mówiąc, nie zostało odebrane najlepiej.

A gdy tylko sprawa przycichła, Małgorzata Gersdorf postanowiła po raz kolejny wystawić na próbę wszystkich broniących niezależnego Sądu Najwyższego.

W Radiu ZET stwierdziła, że nie uczestniczyła w tzw. łańcuchu światła, czyli spotkaniu obrońców niezależności SN. Dopytywana dodała, że świeczkę przed gmachem SN trzymała jedynie dlatego, że było ciemno.

Dla porównania sędzia Stanisław Zabłocki na pytanie, czy uczestniczył w "łańcuchu światła", odpowiedział na łamach DGP: "Tak. Obecność uważałem za powinność każdego sędziego. Spotkanie to miało z założenia – i chwała organizatorom, że udało im się ten cel zrealizować – całkowicie apolityczny charakter. Chodziło przy tym o uświadomienie milionom ludzi, jak ważna jest niezależność sądów i niezawisłość sędziowska. To »światełko« ukazało jak na dłoni, jak kapitalnie różnią się wiece partyjne od spotkania obywatelsko-sędziowskiego. Jak różni się język polityki od języka prawa. Można bez krzyków, bez ataków, bez inwektyw. Było spokojnie, godnie i pięknie".

Zadowolony pan Zbyszek

Czy to się komuś podoba, czy nie, największym fanem wypowiedzi medialnych Małgorzaty Gersdorf był i jest Zbigniew Ziobro. Kiedyś – gdy Gersdorf stwierdziła, że nie wykona wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego zobowiązującego ją do ujawnienia wydatków z kart służbowych w Sądzie Najwyższym – nawet zwołał konferencję prasową w pełni poświęconą słowom pierwszej prezes. A Gersdorf dzień później wykonała wyrok, co wywołało wrażenie, że przestraszyła się ministra.

Ziobro wraz ze swymi kompanami od lat umiejętnie wmawiają ludziom, że polskie sądy i ogólnie wymiar sprawiedliwości są tak oderwane od rzeczywistości, jak oderwani są pojedynczy "pałacowi" sędziowie znajdujący się na świeczniku. W efekcie wielu obywateli ma w swej głowie obraz nie ciężko harującego sędziego, któremu naprawdę zależy na sprawnie funkcjonującym państwie, lecz Małgorzaty Gersdorf, dla której 10 tys. zł to bardzo mało, a jazda taksówką jakąś urasta do rangi szykany.

I tak się zastanawiam, czy bylibyśmy dziś w innym miejscu, gdyby pierwszym prezesem Sądu Najwyższego, a zarazem ostatnią nadzieją demokracji, był np. Stanisław Zabłocki - człowiek, który zawsze potrafił odnaleźć się w sytuacji i jest świetnym mówcą (gdy Gersdorf zachorowała i to właśnie Zabłocki oceniał w Senacie jeden z demolujących praworządność projektów PiS, przemówienie powszechnie zostało uznane za wybitne; przyznawali to nawet politycy Zjednoczonej Prawicy).

Wydaje się, że nie - że bylibyśmy w tym samym miejscu, w którym jesteśmy. Zapewne rządzący i tak użyliby pałki, której użyli, przy niewielkim oporze społecznym.

Mimo wszystko mam pewien żal do losu, że politykom tak łatwo przyszło zohydzanie kluczowych postaci polskiego wymiaru sprawiedliwości.

I przykro się robi, bo naprawdę można krytycznie podchodzić do zmian w sądownictwie, a jednocześnie nie bronić beznadziejnych tekstów o szykanach z powodu jazdy taksówką czy oderwania od tego, jak wygląda zwyczajne polskie życie.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
małgorzata gersdorfwypadekpolicja
Wybrane dla Ciebie