Sławomir Sierakowski: Kaczyński chce zapłacić Niemcom, a nie skasować ich
Jak nie wiesz, co powiedzieć, to powiedz "Niemcy". To wciąż działa w polskiej polityce, a przynajmniej prezes by tak chciał, skoro spuścił ze smyczy Arkadiusza Mularczyka i media pisowskie, żeby nagle przypomnieli sobie i Niemcom, że są nam winni pieniądze za zrujnowany kraj. To w sumie całkiem sprytna zagrywka, bo nie pozbawiona racjonalnego argumentu.
Domagający się reparacji mówią: "zrujnowaliście nam kraj i nigdy nie zapłaciliście żadnego odszkodowania". Druga strona odpowiada: "żądanie reparacji nie ma uzasadnienia w prawie międzynarodowym i polsko-niemieckich traktatach. Polska zrzekła się reparacji w 1953 roku pod wpływem Związku Radzieckiego". Ale to nie brzmi zbyt przekonująco.
Argument, że komunistyczna Polska w apogeum stalinizmu zrezygnowała z czegoś pod wpływem Związku Radzieckiego, to nie jest zbyt mocny argument. Nie wiadomo, dlaczego musimy się tak święcie tego trzymać po upadku komunizmu i odzyskaniu suwerenności. Odzyskaniem suwerenności byłoby też odrzucenie zobowiązań na nas wymuszonych. Nie ma się co oszukiwać, że takie ustalenia międzynarodowe, nawet jeśli zachowana została ciągłość prawna między PRL a III RP, nie muszą być wcale traktowane z całkowitą powagą. Tyle że prawo międzynarodowe jak to prawo jest ślepe na sprawiedliwość. Przepis to przepis.
Jarosław Kaczyński wcale nie chce reparacji
Przeciwko domaganiu się reparacji są jednak równie mocne argumenty. Niemcy były naszym największym adwokatem w procesie wstąpienia do Unii Europejskiej. Dzięki temu jesteśmy jej częścią i zyskaliśmy na tym ogromnie (Niemcy też, choć nie była to dla nich tak fundamentalna zmiana jak dla nas). Dostajemy rocznie 14 miliardów euro z budżetu unijnego. Naszą akcesję można traktować w pewnym sensie jako zadośćuczynienie za Jałtę. I fundusze europejskie (idące w ogromnej mierze na odbudowę kraju z komunistycznej kiepszczyzny), na które Niemcy składają się w największym stopniu, można potraktować jako rodzaj odszkodowania za zadawnione krzywdy.
Ale nie to jest najważniejsze, bo Jarosław Kaczyński wcale nie chce reparacji. Tylko frajer w to uwierzy. Gdyby prezesowi na tym zależało, to nie zabierałby się do tego tak, że jeden poseł z drugim z piątego rzędu w parlamencie zaczął na twitterze żądać odszkodowania, a drugi rzucił to w jakimś wywiadzie. Takich spraw nie załatwia się tak prostacko i przeciwskutecznie. Gdyby Kaczyński chciał reparacji to dawno rozpocząłby w ciszy poważne przygotowania, wynajmując najlepszych prawników i rozmawiając jak najbardziej spokojnie i w zaciszu gabinetów z Niemcami. Nie wiadomo, czy coś by ugrał. Ale jeśli nie reparacje, to chociaż wciąż silną pozycję w przyszłym budżecie. Coś by z tego mógł mieć ten kraj. Zamiast tego ma puste słowa i kolejne międzynarodowe kompromitacje, na które już nie da się patrzeć. Znowu bez powodu antagonizujemy naszego najbliższego sojusznika i głównego partnera handlowego. Zamiast zyskać, tracimy. Taka to jest polityka zagraniczna PiS od samego początku.
To po co całe to zamieszanie? Jest przygotowaniem do poważniejszej gry. Prezes spuszcza swoich zabijaków na Niemcy, żeby przygotować przejęcie niezależnych mediów. Jak pamiętamy, Duda nie był w stanie znieść kolejnego upokorzenia i zawetował dwie ustawy o sądach. Tych wet miało nie być i nie byłoby, gdyby zrealizowano kosmetyczne zmiany, o jakie poprosił Duda w ultimatum. Ale Duda nawet tego nie dostał i nie wytrzymał. Nasza konstytucja zadziałała. Napisana tak, żeby uniknąć za wszelką cenę (jest nią trochę nieczytelny podział prerogatyw między rządem, prezydentem i parlamentem) zbyt wielkiej koncentracji władzy w jednych rękach, nie dopuściła do całkowitego i permanentnego podporządkowania prezydenta rządowi.
Prezydent z pięcioletnią kadencją i wetem ma jednak na tyle silne karty, że jest w stanie się postawić. Kaczyński nie może Dudy po prostu zignorować, bo ten może mu wszystko wetować. I tak zaczęły się dla PiS-u kłopoty. Kaczyński chce, żeby Duda wrócił na swoje miejsce, więc ogłosił "przyspieszenie", żeby wywrzeć na nim presję, wykorzystać przewagę psychologiczną, że ma do czynienia bądź co bądź z miękkim charakterem. Przyspieszenie pokazać ma, że nic się nie stało, że Kaczyński dalej ma pełnię władzy w Polsce. Jeśli nie może uderzyć Dudy, to trzeba uderzyć kogoś innego. Będą to najpewniej media.
Uderzenie w niemieckie media
A w jakie media najłatwiej uderzyć propagandowo? W niemieckie oczywiście. Przed wyborami samorządowymi przydałoby się zneutralizować prasę lokalną, a na tym rynku silny jest niemiecki koncern Polska Press, który należy do Verlagsgruppe Passau. Gdyby wprowadzić limit wkładu zagranicznego, to rząd zmusiłby Niemców do sprzedaży regionalnej prasy, którą PiS wykorzystałby przed wyborami lokalnymi. Jaki polski duży kapitał byłby w stanie odkupić od Niemców prasę? Tylko państwowy albo powiązany z państwem. Kaczyński Niemcom chce więc zapłacić, a nie dostać od nich reparacje. Podobne zakusy może mieć na media Axela Springera, który posiada znienawidzony "Newsweek" i onet.pl.
Oczywiście PiS najchętniej kupiłby za pieniądze z państwowych spółek TVN i zemścił się na niezależnych dziennikarzach z TVN24 i "Faktów" krytycznych wobec dyktatorskich poczynań Kaczyńskiego. Protesty nawet dwutysięczne go nie mogły przestraszyć, bo co to jest wobec siedmiu czy ośmiu milionów, które wybierały Dudę lub PiS. Ale te setki tysięcy media pokazały milionom i to jest problem dla PiS-u. Tego się PiS już mógł przestraszyć, a z pewnością przestraszył się Duda.
Niech pisowski lud żyje teraz okładkami, na których pisowscy dziennikarze pokazują mu miliardy, które Niemcy powinni mu w zębach przynieść. Wszystko jest po to, żeby lud mógł głośniej żądać oddania mediów w polskie ręce. Oto i cała perfidna zagadka. Prezes Niemcom chce dać pieniądze, a nie zabrać. A "ciemny lud" niech myśli, że jest odwrotnie.
Sławomir Sierakowski dla WP Opinii