Skracanie - zły obyczaj
Budżetowe cięcia albo przyśpieszone wybory - to ultimatum liderów SLD. Skracanie kadencji Sejmu jest niedobrym zwyczajem i powinno pozostać metodą przechowywaną na czarną godzinę, a przecież ona nie nadeszła - komentuje w "Gazecie Wyborczej" Ewa Milewicz.
Gdyby wybory, jak zapowiada szef klubu SLD Krzysztof Janik, odbyły się 3 maja, wtedy pierwszy Sejm następnej kadencji zebrałby się - zgodnie z konstytucją - najpóźniej 18 maja. Gdyby udało się zmontować sprawnie koalicję rządzącą, to nowy rząd zostałby powołany przez Sejm najwcześniej miesiąc po wyborach, a więc na początku czerwca. Gdyby jednak partie tworzące koalicję były kłótliwe lub gdyby zupełnie do siebie nie pasowały, to montowanie koalicji trwałoby znacznie dłużej - argumentuje publicystka "GW".
To, że przyszły rząd nie powstanie błyskawicznie, jest prawdopodobne ze względu na stan finansów publicznych. Każdy, kto przyjdzie po wicepremierze Hausnerze, będzie musiał też ciąć wydatki. To znacznie utrudni montowanie koalicji. Spór o zakres cięć może się przeciągnąć, a wraz z nim - powoływanie rządu. Praktycznie więc rozwiązanie Sejmu oznacza kilkumiesięczną przerwę prac i Sejmu, i rządu. Jednocześnie projekty ustaw nie przechodzą z jednego Sejmu do następnego. Praca w sejmowych komisjach i na posiedzeniach plenarnych zaczyna się od nowa - pisze Milewicz. (PAP)