Sikorski uprawia politykę marchewki - z marnym skutkiem
Wizyta ministrów spraw zagranicznych Niemiec i Polski, Guido Westerwelle i Radosława Sikorskiego, na Białorusi to kontynuacja polityki marchewki, którą Unia Europejska od 2008 r. próbuje nęcić Aleksandra Łukaszenkę. Jak na razie z dość marnymi skutkami.
03.11.2010 20:00
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
To nie pierwsze i zapewne nie ostatnie spotkanie europejskich dyplomatów z białoruskim prezydentem jeszcze niedawno nazywanym „ostatnim dyktatorem Europy”. Problem w tym, że jak na razie, niewiele z tych wizyt wynika.
I tym razem, oprócz kurtuazyjnej obietnicy białoruskiego prezydenta, że zbliżające się wybory zostaną przeprowadzone uczciwie (co niczego nie oznacza, bowiem wszystkie dotychczasowe były -zdaniem oficjalnego Mińska - zgodne z demokratycznymi procedurami), nie doczekaliśmy się żadnych konkretnych ustępstw na rzecz demokratyzacji systemu władzy. - Jak by to banalnie nie zabrzmiało, jesteśmy zainteresowani Europą - powiedział Łukaszenka. Rzeczywiście, banalne. Znajomy dziennikarz jednej z prołukaszenkowskich gazet nazwał wczorajszą wizytę „politycznym show”. Niczym ponadto.
Decydując się na poluzowanie śruby, Łukaszenka teoretycznie niewiele ryzykuje – jego wyborcze zwycięstwo jest niemal pewne. Jednak bez "cudów nad urną" białoruski prezydent musiałby zadowolić się niższym niż zazwyczaj poparciem. Być może nawet potrzebna byłaby druga tura wyborów prezydenckich z kolejną kampanią, podczas której trzeba by udostępnić czas antenowy rywalowi. Na takie „demokratyczne perwersje” przyzwyczajony do bezwarunkowego poparcia tłumów Baćka nie jest gotowy.
Łukaszenka to trudny przeciwnik. Może i myli klasyków literatury oraz popełnia błędy językowe, jednak obdarzony jest silnym instynktem władzy, dzięki któremu rządzi twardą ręką od szesnastu lat, pozbywając się politycznych konkurentów. Umiejętnie rozgrywanie kart na arenie międzynarodowej - kokietowanie to Rosji, to Europy - zapewniły mu kredyty i tanie surowce energetyczne. A kiedy okazało się, że Kreml powiedział mu „niet”, białoruski prezydent poszukał sobie nowych przyjaciół: Chiny i Wenezuelę.
Ambicje Sikorskiego
Ambicją Sikorskiego jest wprowadzenie Łukaszenki na europejskie salony, po - rzecz jasne - uprzednim wystrojeniu go w demokratyczne szaty. Wydawało się, że ta polityka poniosła klęskę - w 2009 r. białoruskie władze, po krótkotrwałej odwilży, przywróciły stary porządek. Ataki na niezależną prasę i zalążki społeczeństwa obywatelskiego, próby ocenzurowania internetu, a także wykonywanie wyroków śmierci pokazały dobitnie, że białoruski prezydent nie jest gotów nawet na niewielkie ustępstwa, choć - jeśli zajdzie taka potrzeba - potrafi obiecać złote góry. W sierpniu 2008 r. kwieciście gratulując Rosji zwycięstwa w wojnie z Gruzją, zapowiedział rychłe uznanie państwowości Abchazji i Osetii Południowej. Nie doszło do tego do dziś.
W czasie wyborów parlamentarnych we wrześniu 2008 r. europejscy dyplomaci dwoili się i troili, żeby zapewnić przedstawicielom opozycji chociaż symboliczną obecność w Izbie Reprezentantów (nieoficjalnie mówiło się nawet o ustalanych kwotach, co miało niewiele wspólnego z postulowaną w Brukseli potrzebą demokratyzacji). Nie przyniosło to efektów.
Teraz, zapewne, również nie przyniesie, jakby się minister Sikorski nie starał.
Katarzyna Kwiatkowska specjalnie dla Wirtualnej Polski