"Siedzieliśmy i płakaliśmy". Zawodowi rodzice opowiadają o trudzie swojej pracy
Garstka osób, która porzuciła swoją pracę, by pomagać samotnym i potrzebującym dzieciakom, jest wytykana, obrażana i pomawiana. Na każdym kroku spotyka trudności, jednak rodzice zawodowi nie kryją dumy. Reporterowi Wirtualnej Polski udało porozmawiać się o trudach i radościach płynących ze stworzenia pogotowia rodzinnego.
Cisza, spokój. W oddali słychać samochody na obwodnicy lub lądujące samoloty na lotnisku w Balicach. Stoję na obrzeżach Krakowa przed jednym z domów, który z zewnątrz absolutnie niczym się nie wyróżnia. Dwupiętrowy, z dużym ogródkiem i niezależnym garażem. Po działce biega pies, który siłą charakteru chciałby bronić domostwa, niczym owczarek niemiecki, choć to zwykły kundelek.
Dzwonię. Po kilku chwilach otwiera uśmiechnięta od ucha do ucha pani Marta, z równie szczęśliwym dzieckiem. To Mikołaj, 18-miesięczny chłopiec, który swoim żywiołowym charakterem, zmęczyłby całą drużynę piłkarską.
Czas na oficjalne zapoznanie się, kawę i ciastko. Nawet nie zdążyłem się przygotować do rozmowy, a Mikołaj już siedział na moich kolanach. Próbował razem ze mną coś napisać.
- xxxxxxxxxxxxxxxuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuyyyyyyyijjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjjj (pisownia oryginalna) – napisał szczerze z uśmiechem na ustach i przybił mi „piątkę”.
W tym jest naprawdę dobry. Wszystko, co jego zdaniem zrobił dobrze, musiał podkreślić gwałtownym podaniem rączki.
Tak rozpocząłem swoją przygodę z rodziną zawodową, a dokładniej z pogotowiem rodzinnym.
Ale na początek trochę teorii. Rodzina zawodowa, czy też pogotowie rodzinne, to instytucja pozwalająca dzieciom niechcianym, porzuconym lub z trudną sytuacją w domu biologicznych rodziców, być w troskliwych rękach osób, które podjęły się tego szalenie trudnego zadania.
Maluchy są w takich domach kilka miesięcy - od chwili umieszczenia dziecka w pogotowiu do momentu wydania postanowienia sądu o jego dalszych losach. Dzięki pogotowiom dzieci nie czekają na rozstrzygnięcia sądu w placówkach opiekuńczo-wychowawczych.
Spotkałem się przynajmniej z kilkudziesięcioma komentarzami, że to praca prosta, łatwa i przyjemna. A ludzie pracujący w ten sposób dorobili się majątku na cudzych dzieciach. To najczęstszy argument przeciwko tej instytucji.
Jednak jak trudna jest praca w pogotowiu rodzinnym, przekonałem się odwiedzając pokój przygotowany dla podopiecznych. Na ścianach kilkanaście czarno-białych fotografii. W rogu każdej ilustracji imiona oraz czas pobytu. Pośrodku zegar, który odlicza godziny do przywieszenia kolejnego, pełnego emocji obrazka. Zdjęcia lądują tutaj co kilka miesięcy. Dokładnie wtedy, gdy dzieci trafiają do rodziców biologicznych lub adopcyjnych.
- To były nasze pierwsze dzieci, pięć lat temu – pokazuje pani Marta na górny lewy róg. – Od razu trafiły nam się bliźniaki. Były u nas krótko, ale do teraz pamiętamy, jak musieliśmy je oddawać. To było bardzo trudne. Siedzieliśmy i płakaliśmy. Cały czas byliśmy w kontakcie z panią z ośrodka adopcyjnego – dodaje.
- Nie ma sytuacji, kiedy oddajemy dziecko bez emocji. Zawsze płaczemy. Czasami trochę więcej, czasami trochę mniej, ale emocje są niesłychane. Jednak biorąc dzieci, wiemy, że jesteśmy w ich życiu tylko przystankiem. Chcemy, by ten przystanek był jak najlepszy – mówi pani Marta ze wzruszeniem.
Potężne obciążenie emocjonalne oraz fakt, że pani Marta zrezygnowała z dobrego stanowiska w Instytucie Farmacji, by stworzyć pogotowie rodzinne, ma być argumentem, że nie zrobiła tego dla pieniędzy.
- My wszystko już mieliśmy. Mąż pracuje na lotnisku, ja siedziałam 8 godzin na etacie. Mogłam mieć spokojną pracę aż do emerytury. Ale spotkałam kolegę, który powiedział nam o rodzinach zawodowych. Zgłosiłam nas do MOPS, przeszliśmy szkolenie pod obserwacją specjalistów. Tam uczyliśmy się m.in. o trudnych sytuacjach. Taka nauka w postaci teatrzyku – wspomina „zawodowa mama”.
- Po kilkumiesięcznym szkoleniu, zdaliśmy egzamin. Odbyły się rozmowy z psychologiem. Otrzymaliśmy pozytywną opinię – dodaje.
W tym momencie rozmowę przerywa podopieczny Mikołaj. Wszystko wskazuje na to, że jest głodny. Karmienie jest ceremonią, ponieważ maluch ma gastrostomię i pokarm podawany jest dojelitowo za pomocą strzykawki. Trzeba zmiksować jedzenie i powoli wstrzykiwać w specjalny otwór znajdujący się w brzuchu. Tym razem jednak udało się „zaczarować” chłopaka.
Zapatrzony w mój aparat i kabelek, którym wymachiwał mąż pani Marty, zjadł całą miskę łyżeczką. Rodzina nie mogła uwierzyć, że karmienie odbyło się tak bezproblemowo.
Wracamy do rozmowy. Dziecko na ramieniu pana Stanisława trawi kaszkę. Przez chwilę nie będzie bawił się moim komputerem, aparatem czy okularami. Leży spokojnie, z uśmiechem.
- Pierwszych dzieci uczyliśmy się na nowo. Mamy swoje dorosłe, które przychylnie patrzą na nasz pomysł. Jednak matka nie zapomina, tak samo jak nie zapomina się jazdy na rowerze – opowiada pani Marta.
I wspomina dzieci, które gościły w jej domu. - Bliźniaki były dziećmi samotnej matki. Nie miała warunków do życia. Mieszkała u sióstr. Po prostu sobie nie radziła. Decyzją sądu dzieci bezpośrednio ze szpitala trafiły do nas, a nie do biologicznej matki - dodaje pan Stanisław, mąż.
Małżeństwo w pogotowiu łącznie miało 17 dzieci. - Jedno dziecko urodziła studentka, która przyjechała do Krakowa. Bardzo inteligentna dziewczyna. Była przygotowana na oddanie od momentu potwierdzenia ciąży. Wiedziała, że dziecko trafi do adopcji. Przyszła, chciała pożegnać się z dzieckiem. Płakałyśmy obie. Żal mi było mamy i dziecka. To była śliczna dziewczynka, ale są takie sytuacje, których nie możemy zmienić – relacjonuje pani Marta. - Nie sądzę, że matka jest teraz szczęśliwa. Musi przejść swego rodzaju żałobę – uważa.
Mikołaj przetrawił obiad i wrócił do zabawy. - Jestem zakochana w Mikołaju. On wymaga szczególnej opieki, ale mnie to wzrusza. Mam do niego dużo więcej cierpliwości. Dzieci mają trochę pretensję, że pozwalamy mu na dużo więcej. Ale on, w przeciwieństwie do innych, nie może liczyć na szybką adopcję. Ludzie patrzą tylko w jego „papiery”, a nie serce. Jest już u nas rok, a my kochamy go coraz bardziej – tłumaczy Marta.
Choć małżeństwo jest bardzo zżyte z dzieckiem, nie może go zatrzymać. - Nasze biologiczne dzieci nie chcą, żebyśmy go adoptowali. Już nie jesteśmy w wieku, żeby zajmować się niemowlakiem, a w przyszłości obarczyć innych – wyjaśnia.
W tym momencie Mikołaj ponownie jest u mnie na kolanach i przytulając się, dzielnie patrzy, co notuję na komputerze, jakby wiedział, że właśnie zapisuję jego historię.
Chłopiec ma gastrostomię oraz FAS (alkoholowy zespół płodowy) wpisany w dokumentach, choć niepotwierdzony badaniami. To zamyka mu drogę do szybkiej adopcji.
- yyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyiuiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii (pisownia oryginalna) – znowu wspomniał o sobie maluch.
- Gdybym tylko mógł, zrobiłbym Mikołajowi najlepszą reklamę na świecie. To złote dziecko. Jest żywiołowe i pełne szczęścia. Takie są właśnie dzieci. Jest nawet zgłoszony do międzynarodowej adopcji, ale na razie cisza – mówi pan Stanisław.
- Gdyby nie nasz wiek, z pewnością sami byśmy go wzięli – potwierdza wspólnie małżeństwo. – Mamy warunki, mamy inne dzieci. Z wnukami Mikołajek bawi się znakomicie. W końcu są rówieśnikami. Gdyby ktoś spojrzał na to dziecko, a nie tylko przeczytał, to od razu znalazłby kochającą rodzinę – kończą.
18-miesięczny chłopiec faktycznie nie zdradza objawów, które wspominane są w dokumentach adopcyjnych. Nawet jedzenie, mimo blokady psychicznej, poszło mu dzisiaj fantastycznie. Na chwilę poszedł z panem Stanisławem na huśtawkę, a my wracamy do opowieści o pogotowiu rodzinnym.
- Dzieci do nas przyjeżdżają w przerwach kilkudniowych. W Krakowie brakuje rodzin zawodowych, dlatego czasami przyjmujemy ponad stan. To daje niesamowitą satysfakcję i cieszę się, że mogę ofiarować namiastkę kochającego domu – słyszę.
Chwilę później pani Marta opowiada historie kolejnych noworodków, które były pod opieką krakowskiego pogotowia rodzinnego i widnieją na "ścianie pamięci". Na prośbę małżeństwa, nie będę pisał szczegółów z życia rodziców biologicznych oraz podopiecznych. Ale zapewniam, że każde kolejne zdanie złamałoby serce nawet najtwardszej osoby.
Każde dziecko to pewnego rodzaju opowieść o tym, w jak trudnych i ekstremalnych sytuacjach znajdują się dzieci, rodzice biologiczni i kolejno wszyscy, którzy poznali historię choćby jednego, porzuconego dziecka.
- To jest trudna praca, ale praca. Rozstania są najgorsze, ale cieszę się, że zrezygnowałam z normalnego etatu i mogę pomagać. Jedni nas podziwiają, inni krytykują. Jak to ludzie. Ale nikt nigdy nie zapyta, jak jest naprawdę. Nie przyjdą, nie porozmawiają, nie zobaczą jak opiekujemy się. Tylko będę psioczyć, że kochamy za pieniądze. Mnie to ścina z nóg – wspomina mąż wracając z pokoju zabaw z Mikołajem.
- Dla nas najważniejsze jest, że dzieci są szczęśliwe i kochane. Rodziny adopcyjne same do nas dzwonią i mówią o rozwoju dzieci. Przeżywają pierwszą noc, a my razem z nimi – mówi pani Marta. Po oczach wnioskuję, że brakuje jeszcze kilku zdań do płaczu ze wzruszenia.
Mikołaj przybija „piątkę” i wychodzę odprowadzany do bramy przez bohatersko pilnującego domu kundelka.
Cisza, spokój. W oddali słychać samochody na obwodnicy lub lądujące samoloty na lotnisku w Balicach. Stoję na obrzeżach Krakowa przed jednym z domów, który z zewnątrz absolutnie niczym się nie wyróżnia.