Siedzą na 20 bilionach dolarów, ale żyją w nędzy
Ten kraj wiele wycierpiał. W zakończonej kilka lat temu wojnie stracił pięć milionów obywateli, a część jego ogromnych bogactw, wycenianych na 20 bilionów dolarów, została rozkradziona. Dziś, tuż po wyborach, znów stoi nad przepaścią. Czy Demokratyczną Republikę Konga rozerwie kolejny konflikt?
Z gęstych, ciemnych chmur lało bez przerwy. Ulice dziesięciomilionowej Kinszasy zamieniły się w brunatne rzeki. Mimo to, kolejki przed lokalami wyborczymi ciągnęły się przez setki metrów. Kongijczycy byli zdeterminowani, by zagłosować. Zbyt długo im tego odmawiano. Niektórzy stali w deszczu więc po kilkanaście godzin. Nawet jeśli to wszystko miałoby nie mieć sensu.
Przed wyborami wielu przewidywało: głosowanie będzie chaotyczne, tysiące urn z formularzami znikną, rządowa komisja ogłosi zwycięstwo dotychczasowego prezydenta, opozycja wezwie do bojkotu, policja wszystkich spałuje, a na koniec kraj zapłonie. Dziękujemy, zapraszamy na elekcję za pięć lat. I faktycznie, część tej wizji już się spełniła.
Chaos
W przedwyborczy weekend w zamieszkach zginęło co najmniej ośmiu cywili. Potem w poniedziałek setki Kongijczyków przekonywały się, że ich nazwisk nie ma na listach, chociaż się rejestrowali. Zaczęło się nerwowe bieganie od jednego lokalu do drugiego, od urzędnika do urzędnika. W wielu miejscach brakowało kart, urn lub długopisów. W niektórych - wszystkiego. Część okręgów musiał przedłużyć głosowanie do wtorku. Gdzieniegdzie kolejki wiły się jeszcze w środę. Podobnie przekłada się ogłoszenie wyników - najnowszy termin to 9 grudnia. Może.
Poprzednie wybory, w 2006 roku, przyciągnęły uwagę całego świata. Demokratyczna Republika Konga miała pierwszą w historii okazję, by o czymś demokratycznie zadecydować. Zachód stanął na wysokości zadania - użyczono funduszy (460 mln dolarów!), pomagano przy logistyce, wysłano tysiące obserwatorów i porad. Chociaż i tak doszło do licznych fałszerstw, technicznie głosowanie zorganizowano tip-top.
W 2011 roku świat ma na karku kryzys, Libię i Syrię, więc nie był już tak szczodry. Kongijczycy sami musieli zadbać, by wszędzie dostarczyć odpowiednie materiały. Sęk w tym, że DRK ma powierzchnię Europy Zachodniej, a trudno znaleźć tam przejezdne drogi czy bezpieczne mosty. Tropikalna dżungla porasta połowę kraju, a szerokie rzeki odcinają od świata ogromne obszary. Do wielu regionów można dostać się tylko helikopterami. A tych było za mało. Stąd też i lokale wyborcze bez wyborczych kart.
Oszustwa
W niektórych miejscach głosujący mieli wrażenie, że od samego rana wrzucają karty do skrzynek, które ktoś zdążył już zapełnić. Zagraniczni obserwatorzy donosili, że widzieli mnóstwo spalonych lub ciśniętych w błoto urn, a setki wypełnionych formularzy latają dookoła unoszone przez wiatr. Jeszcze więcej kontrowersji wzbudził fakt, że przewodniczący krajowej komisji wyborczej - a zarazem przyjaciel obecnej głowy państwa Josepha Kabili - unieważnił wyniki z blisko 200 lokali w Kinszasie. Jak na ironię, stolica jest twierdzą opozycji. Ngoy Mulunda tłumaczył swoją decyzję "problemami logistycznymi". Gdy zagraniczni dyplomaci zaczęli się krzywić, komisja wycofała się ze swego postanowienia. Nie wiadomo jednak, czy rzeczywiście doliczyła te głosy. Póki co ogłoszono, że po zliczeniu 2/3 kart Kabila ma 46%, a jego główny rywal Etienne Tshisekedi 36%. W styczniu prezydent przepchnął ustawę, według której do zwycięstwa nie potrzeba większości bezwzględnej.
Opozycja ogłosiła już, że wybory zostały sfałszowane. Jej zwolennicy codziennie wychodzą na ulice. Rząd wysłał do największych miast zastępy dodatkowych policjantów, w tym specjalne jednostki do tłumienia buntów. Do tej pory zabiły kilkanaście osób. Pojawiają się głosy, że armia szykuje się do wejścia na scenę. Z kraju, który zbyt dobrze zna horror wojny domowej, uciekają rzesze ludzi. Trzy tysiące mieszkańców Kinszasy przepłynęły statkami na drugą stronę rzeki Kongo - do Brazzaville, stolicy sąsiedniej Republiki Konga. Pracownik portu zdradził agencji AP, że było wśród nich wielu posłów i ministrów, którzy wywozili swoich bliskich. - Nasz kraj jest jak szybki pociąg pędzący w stronę ściany. Mamy wrażenie, że nikt nie wciska hamulca - stwierdził ze smutkiem biskup Nicolas Djomo.
"Rozpolitykowani"
Do wyścigu o miejsce w parlamencie przystąpiło 18 tysięcy osób, a o fotel prezydencki rywalizowało 11 kandydatów. W ostatnim czasie ich kraj bardzo się rozpolitykował. Nic dziwnego. Przez ponad sto lat władza trzymała obywateli krótko - najpierw kolonialiści z Belgii, potem dyktator-kleptokrata Mobutu Sese Seko, a po nim ten, który go obalił - Laurent Kabila, ojciec Josepha.
Kabila senior był równie skorumpowany jak poprzednik. Nie potrafił uchronić też ojczyzny przed wojną z sąsiadami z Rwandy i Ugandy, ani rozkradaniem przez nich jej obfitych złóż surowców mineralnych. W 2001 roku zastrzelił go jego własny ochroniarz. Władza przeszła w ręce 29-letniego wtedy Josepha. Młody lider nie znał się może na zarządzaniu państwem, ale wiedział dwie rzecz: po pierwsze, że demokracja nie jest jego ulubionym systemem, po drugie - że jako prezydent może się naprawdę wzbogacić. Po pięciu latach ugiął się jednak pod międzynarodową presją i zgodził się na wybory. Przeciętni Kongijczycy w końcu dostali szansę, by zmienić swój kraj. Lub chociaż spróbować.
Był jeszcze jeden argument za wejściem w politykę: kongijskie PKB na głowę mieszkańca wynosi 330 dolarów. W oenzetowskim rankingu Human Development Index kraj zajmuje 187. miejsce - najniższe. Tymczasem członkowie 500-osobowego parlamentu w Kinszasie zarabiają 6 tys. dolarów miesięcznie.
Wieczny buntownik
W 2006 roku Etienne Tshisekedi zbojkotował wybory. Nie wierzył, że Kabila podejdzie do nich uczciwie. Tym razem postanowił jednak powalczyć. 79-letni prawnik to polityczny weteran. Kiedyś był ministrem u Mobutu, ale odważył się skrytykować go za chciwość i w 1980 roku trafił do więzienia. Potem często wracał za kraty, również za rządów ojca swojego dzisiejszego rywala. W celi Tshisekedi poznał smak tortur, ale stał się żywą legendą. Jako nieliczny z kongijskich polityków ma opinię "czystego". To coś, co bardzo różni go od Laurenta Kabili.
Według raportu brytyjskich posłów zajmujących się Afryką Środkową, przez korupcję w przemyśle wydobywczym DRK straciła w ostatnich latach co najmniej 5,5 mld dolarów. Zdarzało się, że rząd Kabili sprzedawał zagranicznym firmom państwowe kopalnie za 1/16 ich prawdziwej wartości. Nie ogłaszał przy tym żadnych przetargów, ani nie dopuszczał innych ofert. Trudno przypuszczać, by było to efektem tylko niekompetencji.
Chociaż specjaliści wyceniają kongijskie surowce łącznie na ponad 20 bilionów dolarów, skarbiec państwowy zapełnia się powoli, a kieszenie obywateli - prawie w ogóle.
A więc wojna?
Zwolennicy Tshisekediego podkreślają jego zalety, ale i krytykom nie brakuje amunicji. Mówią: to populista, nacjonalista, nerwus, a do tego jest sfrustrowany tym, że od lat nie może chwycić steru. Inni kochają go za to, że nie szczędzi krytyki agresywnym sąsiadom i obcym korporacjom. Wierzą, że dzięki niemu w końcu przestaną być wykorzystywani przez innych, zwłaszcza malutką Rwandę. W końcu z dumą powiedzą, że są Kongijczykami.
Mieszkańcy wschodnich prowincji boją się jednak, że jeśli Kinszasa sprowokuje Rwandyjczyków, to znów znajdą się na pierwszej linii ognia; obecne zawieszeni broni nie musi trwać wiecznie. "Kabila to złodziej, ale dziś potrzebujemy przede wszystkim pokoju" - piszą na forach internetowych. Tshisekedi namawiał tymczasem swoich sympatyków, by w razie fałszerstw "sterroryzowali rząd". Jeśli żaden z nich nie ustąpi, czarne scenariusze mogą się spełnić.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski