PolskaSędzia w krainie mniejszego zła

Sędzia w krainie mniejszego zła

Koalicji rządowej udało się wystraszyć sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Dlatego w niedzielę pójdą państwo na wybory, które nie powinny się odbyć. Były prezes Trybunału Marek Safjan tłumaczy, dlaczego się odbywają i dlaczego żona nie pozwoli mu zostać politykiem.

Sędzia w krainie mniejszego zła
Źródło zdjęć: © PAP

09.11.2006 | aktual.: 09.11.2006 10:16

Piotr Najsztub: Panie już tylko profesorze, mam takie wrażenie, że na pana odejście Trybunał poległ. Poległ, bo uznał, że mniejszym złem będzie zatwierdzić wątpliwą konstytucyjnie ordynację. A zasada mniejszego zła nie powinna chyba obowiązywać w sądzie konstytucyjnym.

Marek Safjan: Teoretycznie ma pan rację. Natomiast życie jest bardziej skomplikowane. Orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego to poruszanie się po szarym polu. To nie jest tak, że łatwo da się oddzielić białe od czarnego, bo szarości jest więcej niż czarnego i białego. My ciągle musimy wartościować i ma to być wartościowanie według najlepszej wiedzy, woli i przyzwoitości ludzi, którzy to robią. Oczywiście, nie zgodziłem się z orzeczeniem o ordynacji wyborczej. Ale to jest też paradoks, że sam Trybunał mówi: to, co zrobił ustawodawca, było bardzo nieprzyzwoite, ale państwo prawa nie może być destabilizowane odwoływaniem wyborów. Niech pan sobie wyobrazi, co by było, gdyby odwołać wybory, a taka byłaby konsekwencja uznania, że ustawa w całości jest niezgodna z konstytucją?

Nie byłoby wyborów w niedzielę. A wyborcy dowiedzieliby się, że ich parlamentarni przedstawiciele naruszyli konstytucję. Tyle by było.

- Nie byłoby wyborów albo gdyby były, to przedstawiciele byliby wybrani niezgodnie z konstytucją. I pojawia się pytanie, co by było dalej? Ponieważ 23 października upłynęłaby kadencja organów samorządowych, to być może następnym krokiem byłoby powołanie zarządów komisarycznych.

Trudno.

- To byłby problem, bo zarząd komisaryczny nie jest jednak organem demokratycznie wybranym.

Ale zgodnym z prawem.

- To prawda, ale powiem szczerze, że wolę demokrację w wydaniu samorządu wyłonionego w drodze ordynacji niż komisarza.

Zaraz, zaraz, panie profesorze. Wy nie mieliście decydować o przyszłości samorządów, o tym, czy spełni się wola demokratyczna wyborców, czy może będą zarządcy komisaryczni, tylko mieliście zdecydować, czy ta ordynacja i sposób jej uchwalenia były zgodne z konstytucją. Bo też, sprowadzając rzecz do skrajności, gdyby przyszło wam debatować nad konstytucyjnością ustawy, której uchylenie mogłoby spowodować postawienie Polski w stan wojny, tobyście się w Trybunale zastanawiali nad tym, czy wygramy tę ewentualną wojnę, czy nad konstytucyjnością tej ustawy?

- To jest myślenie troszkę naiwne.

Nie przeczę, ale co z tego?

- Naiwne dlatego, że wychodzi z założenia, że niech się sprawiedliwość dzieje za każdą cenę, nawet jeśli świat potem zginie. To już nawet mądrzy rzymscy prawnicy na twierdzenie: dura lex, sed lex (twarde prawo, ale prawo) odpowiadali: est art boni ed equm - prawo jest sztuką piękna i dobra. Surowość i rygoryzm prawa były natychmiast korygowane przez te imponderabilia. Sprawiedliwość to nie jest literalne odczytywanie prawa. To jest dość zabawne, że dużo większy rygoryzm formalny w odczytywaniu prawa wykazują ludzie, którzy nie są prawnikami.

Czegoś się musimy chwycić, my, naiwniacy, więc chwytamy się litery prawa.

- Zawsze powtarzam: prawo nigdy nie działa w próżni. My nie możemy zamykać oczu na rzeczywistość. Zupełnie szczerze powiem i nie chcę, żeby to było traktowane jako cyniczne: inaczej będę oceniał na przykład naruszenia wolności słowa w Polsce w sytuacji, w której wiem, że organy wymiaru sprawiedliwości albo organy prokuratury nie działają bezstronnie, tylko według niejasnych i politycznych kryteriów. Jeżeli to wiem, to bardziej ostro będę oceniał wszystkie reguły prawa, które hamują wolność słowa. Ta sama norma konstytucyjna może coś zupełnie innego znaczyć dzisiaj, w rzeczywistości naszej, niż za 20 lat albo niż znaczyłaby w rzeczywistości PRL. Gdybym miał tak w stu procentach uznać pańską argumentację, musiałbym przyjąć, że jesteście i będziecie - sędziowie TK - mądrzy i trafnie wrażliwi. Niestety, nie mogę tego założyć, bo mamy do czynienia z ludźmi.

- To prawda.

I stąd to moje infantylne trzymanie się litery. Więc kiedy pan mówi: prawo realizowane infantylnie, tylko według jego litery, może spowodować, że stanie się sprawiedliwość, ale ,świat zginie", to katolicy odpowiedzą na to, że jeśli świat jest sprawiedliwy i Bóg nie ma takiego planu - to nie zginie. A ci, którzy nie wierzą w moc żadnego stwórcy, powiedzą: nie jest pewne, czy zginie, niech się jedna rzecz, sprawiedliwość, stanie i zobaczymy tego konsekwencje, wtedy będziemy reagowali.

- Ma pan rację, że to nie jest do końca przewidywalne. Ale pan mnie trochę zmusza do uznania, że sądy powinny działać właściwie według swoistego software'u. Mamy prawo, które wrzucamy do komputera i z tego wychodzi jednoznaczny wynik. A to nie jest tak. Bo ludzie naprawdę nie są komputerami i ja się cieszę z tego, że - no właśnie - w Trybunale Konstytucyjnym czy w jakimkolwiek sądzie, ludzie są po prostu ludźmi, mają różne życiorysy.

Po piątkowym, wynikającym z obaw Trybunału o chaos polityczny werdykcie świat polityki może wysnuć nowy dla siebie wniosek: że jakakolwiek koalicja większościowa w parlamencie może uchwalić prawo, bardzo ważne, choć wątpliwe konstytucyjnie, tylko musi zrobić to na ostatnią chwilę, bo tym spowoduje, że odrzucenie go wywoła wielki problem dla państwa i to wystarczy do uznania konstytucyjności takiego prawa. Trybunał będzie kwękał, ale zatwierdzi, bo będzie się liczył z konsekwencjami. W ten sposób może ustalić się praktyka stawiania Trybunału pod ścianą.

- Coś w tym jest, rzeczywiście, w piątek mieliśmy przykład stawiania Trybunału pod ścianą, zrobiono ustawę w sposób legislacyjnie nieprzyzwoity, na kilka tygodni przed wyborami, nie pozostawiając czasu na dogłębną kontrolę konstytucyjności.

I wystarczy tak robić dalej, a Trybunał będzie - choć z grymasem - ustawy zatwierdzał.

- Jednak ważny, przynajmniej dla mnie, zawsze będzie stopień naruszenia konstytucji i tutaj nigdy nie ustąpię, bez względu na konsekwencje.

Nawet jeśli w konsekwencji orzeczenia „świat zginie", to pan by się nie cofnął?

- Jeżeli miałyby się przez to nie odbyć wybory, to bym się nie cofnął. Moja ocena się różniła od oceny większości sędziów. Nagromadzenie wadliwości, bo już nie tylko za krótkie vacatio legis, również nieprzyzwoitości procedur, odwołanie wysłuchania publicznego, brak jakichkolwiek konsultacji - to wszystko dla mnie było już przekroczeniem dopuszczalnych granic.

A widzi pan jakiś sposób na trwałe zabezpieczenie Trybunału przed sytuacją, stawiania pod ścianą"?

- To może być tylko bardzo radykalny sprzeciw wobec łamania standardów konstytucyjnych. Gdyby Trybunał powiedział w piątek wyraźnie i zdecydowanie, że nie wolno przekroczyć tego progu konstytucyjności i procedur, że dla takich działań jest zero tolerancji, to myślę, że ustawodawca nigdy by się już nie ośmielił przekroczyć tego standardu, bo wiedziałby, jak to się skończy. Trybunał wprawdzie powiedział, że następnym razem tak będzie, ale czym innym jest argument w uzasadnieniu, a czym innym wyraźne zastosowanie tego standardu już teraz.

Reakcja tych, którzy to prawo w ten a nie inny sposób uchwalili, była jasna: wygraliśmy, wszystko było w porządku.

- Powiedziałem w sobotę prezydentowi, na spotkaniu pożegnalnym, że bardzo się cieszę, że pan premier stwierdził, iż Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok zgodnie z prawem, ale chciałbym, żeby te same słowa padały przy każdym następnym orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego, także i takim, które nie będzie wychodziło naprzeciwko oczekiwaniom władz. Gratuluję tego złośliwego prztyczka, natomiast trochę się martwię, że przynajmniej te ostatnie miesiące to były takie prztyczki, które sobie pan i władza dawali nawzajem, tylko czy dla mnie, dla obywatela, coś z tego wynikało, czy władza zrozumiała, czy Trybunał coś zrozumiał?

- To oczywiście jest w opinii publicznej odbierane jako dawanie sobie prztyczka, bo pewnie jest coś z prawdy w takim postrzeganiu tej sytuacji, ale prawdę mówiąc, to musimy pamiętać, że jesteśmy ciągle mimo wszystko jeszcze w dość wczesnej fazie uczenia się demokracji. Nami ciągle rządzą i główny głos mają obywatele, którzy nie rozumieją z natury rzeczy, bo nie mają prawa rozumieć mechanizmów demokratycznych, bo się nie urodzili w systemie demokratycznym. I te "prztyczki" też traktuję jako taką przyspieszoną lekcję demokracji. Ludzie się dowiedzą, że ocena rozmaitych działań instytucji demokratycznych może być po prostu różna. Okazuje się, że demokracja polega na argumentacji i przekonywaniu się, po prostu na racjach. Nie ma racji ostatecznie danych, fundamentalnych i niepodważalnych prawd. Sąd i Trybunał Konstytucyjny też są ogniwami tego dyskursu w państwie prawa. I to nie jest tak, że my mamy monopol na prawdę, bo my się też mylimy. Mogę z łatwością wymienić orzeczenia, co do których powiedziałbym, że mam
duże wątpliwości, czy nie popełniliśmy błędu, chociaż sam się pod nimi podpisałem, po czasie przychodzi refleksja. Sędziowie Trybunału też są ludźmi.

Panie profesorze, mówił pan przed chwilą, że polemika, dyskusja, spór na argumenty jest być może istotą demokracji...

- Tak uważam.

Od roku, moim zdaniem, ma pan do czynienia z władzą, która nie w dyskursie i nie w sporze widzi szanse na demokrację, ale raczej w narzuceniu innym swojej, "właściwej" wizji. Mamy władzę przekonaną o własnej nieomylności. Więc według pana definicji mamy małą szansę na demokrację, bo albo będziemy myśleć tak jak oni, albo będziemy wyrzuceni poza nawias, będziemy częścią "układu".

- Trochę tak jest. Oczywiście możemy mieć zawsze pretensje do rządzących, no bo w gruncie rzeczy to od nich najwięcej zależy. Ale ja staram się to widzieć inaczej, bo jeżeli nie ma autentycznych dyskusji w Polsce, jeżeli ta debata jest bardzo mierna, miałka, to świadczy to też o mierności elit intelektualnych w Polsce, o mierności inteligencji. Sytuacja może nam się mniej lub bardziej podobać, ale przecież nie powiemy, że dzisiaj w Polsce ktoś musi się autentycznie bać z tego powodu, że wygłosi opinię skrajnie krytyczną o ludziach sprawujących władzę.

Urzędnik tego już zrobić nie może.

- Urzędnik nie, ale ludzie z uniwersytetów, niezależnie myślący, którzy pracują w szeroko rozumianych środowiskach intelektualnych, mogą. Dzisiaj profesor uniwersytetu, krytykując władzę, nie musi się czegokolwiek obawiać.

A może działa inny mechanizm... Że profesor uniwersytetu wstydzi się za siebie z lat 90., że wtedy, mimo iż widział patologie, nie dość głośno o nich krzyczał, a przynajmniej nie tak głośno jak dzisiejszy prezydent i premier. Może mówi sobie: rzeczywiście wtedy siedziałem cicho, więc dzisiaj nie mogę tej władzy krytykować, bo nie mam do tego moralnego prawa?

- To byłoby bardzo optymistyczne wyjaśnienie tej sytuacji. Moim zdaniem jest gorzej, bo to nie jest kwestia wstydu za czas lat 90., raczej wynika to stąd, że my, niestety, jesteśmy społeczeństwem dość biernym, nie lubimy się angażować, nie lubimy publicznie dawać głosu.

To może demokracja nie dla nas?

- Nie, demokracja po prostu jest drogą żmudną i trudną i wymaga uczenia się. Myślę, że elity też się tego uczą. Natomiast co do lat 90., to dla mnie jest oczywiste, że jakieś błędy zostały popełnione, ale to był w ogóle najlepszy czas dla Polski.

Ale czy te błędy, tamtejsze zaniechania, dzisiaj nas nie ograniczają w krytyce władzy?

- Nie, były błędy i musiały być, nie można było ich zapewne uniknąć, a jeśli ktoś tak dzisiaj mówi, to jest myślenie ahistoryczne. Oczywiście, zabrakło nam wyobraźni, mnie zabrakło wyobraźni, bo nie wyobrażałem sobie, że zaistnieją takie silne patologie w funkcjonowaniu administracji państwa, wymiaru sprawiedliwości, że będzie taka wszechogarniająca korupcja, że dojdzie do bardzo silnego rozwarstwienia społeczeństwa, że tak urośnie grupa wykluczonych. Natomiast w Polsce się o tym nie debatuje, debatuje się o szafie Lesiaka i tylko o tym. W tej chwili o Mazurze debatujemy, wszyscy tańczymy mazura, bo tak chce minister Ziobro. Ale część polityków tej władzy powiedziałaby, słuchając pana: panu zabrakło wyobraźni, a nam nie, myśmy o tych patologiach mówili od 10 lat, myśmy o tych wykluczonych mówili od 10 lat i teraz - parafrazując posła Zawiszę - "mołczat sobaki", my będziemy mówili! Wam zabrakło wyobraźni i w związku z tym nie jesteście partnerami w dyskusji. Chyba nie wyobraża pan sobie, że usiądzie pan
naprzeciwko premiera, naprzeciwko prezydenta, naprzeciwko ministra Gosiewskiego, wicepremiera Giertycha i zacznie z nimi dyskutować? Oni nie będą chcieli z panem dyskutować.

- O, tu się pan myli, w sobotę miałem niezwykle interesującą, ponadpółgodzinną rozmowę z panem prezydentem i powiedzieliśmy sobie bardzo szczerze bardzo wiele zasadniczych spraw, wychodząc z założenia, że nasze wizje państwa są różne. Chciałbym, żeby każdy w ten sposób robił, na przykład poszedł do pana wicepremiera Giertycha i mu powiedział, co myśli, i podjął z nim dyskusję.

A nie uważa pan, że znamienne jest, że ta rozmowa odbyła się, kiedy pan już przestał być prezesem Trybunału Konstytucyjnego i kiedy nie jest zagrożeniem dla koalicji rządzącej?

- Trudno mi powiedzieć. Myślę, że niekoniecznie.

Panie profesorze, prowadziłem niedawno debatę kandydatów na prezydenta Szczecina, wśród kandydatów była profesor Lubińska, była minister finansów w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza. I wie pan, co od niej usłyszałem? Że dla państwa jest najlepiej, kiedy prezesem NBP, premierem, prezydentem, szefem NIK, co tam jeszcze pan chce, były osoby z tej samej partii, że to jest idealna sytuacja dla rządzenia krajem. I to jest, być może obowiązujący pogląd partii nami rządzącej.

- Z tym oczywiście się kompletnie nie zgadzam i nie zgodzę, i zawsze to powtórzę prosto w oczy panu prezydentowi, każdemu z tamtej opcji. To jest potworny błąd, taki, w który aż nie chce mi się wierzyć! Nie wiem, czy to, co mówi pani Lubińska, jest miarodajne dla tego, co mówi prezydent Kaczyński czy premier Kaczyński. To byłoby bardzo niebezpieczne dla partii rządzącej, bo naturą państwa demokratycznego jest to, że te władze potrafią być niezależne i się nawzajem hamować. Jeżeli układ rządzący bierze wszystko, rozdaje karty i oczekuje jednokierunkowych działań politycznych, to się kończy istota demokracji, kończy się podział władz.

Mnie tego nie musi pan tłumaczyć, ale ktoś tak wytłumaczył profesor Lubińskiej, byłej minister finansów.

- To, niestety, świadczy także o tym, że w Polsce jest dramatycznie niska kultura prawna i świadomość demokratyczna oraz obywatelska. Ludzie nie rozumieją istoty mechanizmów demokratycznych.

Panie profesorze, wygląda na to, że w najbliższym czasie odejdziemy bardzo daleko od koncepcji państwa jako stróża nocnego, może nawet skorumpowanego stróża nocnego, i przejdziemy do koncepcji państwa bardzo silnego, które będzie chciało kontrolować wiele sfer życia dotąd niekontrolowanych. Czy mamy w konstytucji takie mechanizmy, takie zapisy, którymi będziemy się mogli bronić przed takim wszechogarniającym i wszechmądrym państwem?

- Zdecydowanie tak, na przykład jedną z podstawowych wpisanych do konstytucji zasad, na których opiera się państwo demokratyczne, jest ta, że państwo, władza publiczna nie ma prawa wkraczać tam, gdzie nie jest to niezbędne, oraz ograniczać prawa i wolności obywateli ponad konieczną miarę. Ale to władza decyduje o tym, co jest niezbędne.

- Nie, właśnie o tym decyduje też sąd konstytucyjny, bo przecież pamiętajmy, że w konstytucji jest wpisana zasada proporcjonalności: jeżeli ograniczamy na przykład wolność słowa, decyzje rodziny czy wolność wyboru takiej lub innej logiki życia, to to może być usprawiedliwione tylko rzeczywistą koniecznością. Koniecznością ochrony innych zasad. Ja mogę ograniczyć swoją wolność po to, żeby nie za bardzo szkodzić pana wolności, na przykład z natury rzeczy moje prawo własności będzie ograniczone potrzebami budownictwa, infrastruktury państwa. Moja prywatność będzie co dzień naruszana przez państwo, które rejestruje moje dane, nawet w pewnych sytuacjach może rejestrować mojej rozmowy telefoniczne, jeżeli będzie to konieczne dla demokracji w ogóle. Ale to wszystko musi odbywać się w proporcji. I dlatego jest niezwykle ważne, żeby istniał niezależny sąd konstytucyjny, bo on może pokazywać nieprzekraczalne granice władzy publicznej. Niepokoją mnie więc zapowiedzi wicepremiera na temat robienia porządku w szkole.
Mamy tutaj do czynienia z zapowiedzią stosowania środków, które właściwie opierają się na represji, dyscyplinie i kontroli, natomiast nie widać programu pozytywnego. Ja twierdzę, że to społeczeństwo jest agresywne i stąd wynika agresywność młodych ludzi, a nie z tego, że szkoła jest nadmiernie tolerancyjna. Przecież polska szkoła i polski system edukacyjny już opiera się na represji.

Tylko nieskutecznej.

- Nieskutecznej, ale w gruncie rzeczy to nie jest system dialogu z młodym człowiekiem, otwartość na młodych ludzi. Przeciwnie, ich się chce wtłoczyć w jakieś ramy, wepchnąć w jakiś kanał i zdyscyplinować, żeby nie robili kłopotów. A tu wymyśla się jeszcze kolejne represje... To też pokazuje pewien sposób myślenia o państwie, taką próbę - nie chcę powiedzieć zastraszania społeczeństwa, ale coś w tym rodzaju. Zaczynam tym się niepokoić. Obawiam się, że budowanie ideologii państwa przede wszystkim na sile państwa, a nie na świadomości, aktywności obywateli, jest błędne. U nas dzisiaj się mówi: my za was zrobimy porządek.

Bo taka jest obowiązująca dziś koncepcja skutecznego państwa. I ludzie się z nią zgodzą, bo równocześnie dostaną 90 miliardów z Unii Europejskiej, zaspokojone zostaną podstawowe potrzeby społeczne.

- Niekoniecznie, bo te 90 miliardów jeszcze trzeba umiejętnie połknąć, a z tym mogą być poważne kłopoty. Pamiętajmy, że mamy z jednej strony UE wspaniale rozwijającą się Hiszpanię, która potrafiła wybudować kilka tysięcy kilometrów autostrad, wspaniałą infrastrukturę, oraz Grecję, w której podobne pieniądze nic nie zmieniły.

Panie profesorze, od poniedziałku przestanie pan być sędzią Trybunału Konstytucyjnego. Coś się panu w głowie zmieni?

- Myślę, że poczuję się bardziej swobodny.

Zacznie pan mówić prawdę?

- Może, chociaż ja zawsze mówiłem prawdę.

Bardziej brutalną politycznie prawdę.

- Pan prezydent podczas naszego sobotniego spotkania powiedział, że się nie zdziwi, jeżeli będziemy bardziej czynni publicznie, i życzy nam wszystkiego dobrego. Więc ja przyjmuję życzenia pana prezydenta z zadowoleniem.

Ja usłyszałem z kolei, jak prominentny polityk PiS powiedział, że jeśli się okaże, że przewodniczący Safjan stanie się politykiem, to wtedy jakże inaczej będziemy musieli spojrzeć na te wszystkie orzeczenia, bo to będzie znaczyć, że w duszy był już tym politykiem, tylko to taił i wydawał niby bezstronne orzeczenia jako sędzia konstytucyjny.

- Powiem tak: oczywiście, jakaś tam powściągliwość będzie mnie obowiązywała, bo pozostaję tak zwanym sędzią w stanie spoczynku. To nie jest taka sytuacja absolutnie w pełni wolnego człowieka. Ja się nie stanę politykiem.

Dlaczego?

- Nie, nie stanę się politykiem, bo będę sędzią w stanie spoczynku.

Może pan zrezygnować ze statusu sędziego.

- Mogę, ale czy tego bym chciał... Mnie bardziej odpowiada funkcja niezależnego recenzenta. Wolę być człowiekiem, który stoi poza. Nigdy w życiu żadnymi układami politycznymi się nie wiązałem. To znaczy, że będzie pan profesorem mądralą, wymądrzającym się?

- Tak, to jest właśnie rolą ludzi uniwersytetów, którzy powinni mieć poczucie obowiązku, może zabrzmi to trochę jak u Żeromskiego, może pensjonarsko, ale profesor uniwersytetu nie może ograniczać się do badania swojego pólka, ma też publicznie ludziom głosić prawdę, nie tylko o matematycznych wzorcach. Jest niezwykle niepokojące, że ludzie, którzy należą do świata intelektualistów, do świata nauki, uniwersytetów, nie biorą udziału w debacie publicznej. Mówią: nie będziemy nigdzie chodzili, to jest tylko strata czasu, bez sensu, wzruszają ramionami i na jakiekolwiek zaproszenia tego typu mówią: a co nas to obchodzi, a po co mi to... Przyjemnie jest tkwić w prywatności, we własnym kręgu przyjaciół, rodziny, tylko to było dobre w czasach Gierka, a nie w wolnym kraju.

Czy to oznacza, że nie mają szans ci liderzy partyjni, którzy być może patrzą na pana łakomym wzrokiem? Nie mają po co dzwonić?

- Nie. Nam potrzeba też ludzi, którzy zyskują wiarygodność trochę inną drogą. Niestety, jest tak, że polityka w dzisiejszej Polsce kojarzy się przeciętnemu człowiekowi na ogół raczej z bardzo nieczystą, nieprzejrzystą grą. Kiedy człowiek staje się politykiem, traci wiarygodność.

Może jednak za cztery lata by pan wystartował w wyborach prezydenckich?

- Nie mam takiego politycznego planu. A mówiąc poważnie, to kto, jaka partia miałaby powiedzieć, że pan Safjan ma być kandydatem? Wszyscy mają swoich kandydatów.

Oni mogą się przez te cztery lata zużyć.

- Nawet gdyby ktoś mnie zdołał przekonać do kandydowania, to nigdy nie przekona mojej żony. Ona powiedziała, że rozwiedzie się ze mną w takiej sytuacji.

Nie chce się pan rozwieść?

- Nie.

To szkoda.

rozmawiał Piotr Najsztub
Warszawa, 4 listopada 2006 r.

rozmowasędziawywiad
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)