PolskaScena polityczna

Scena polityczna

Z góry przepraszam Czytelników: ta “Scena” będzie inna niż poprzednie. Z oczywistej przyczyny – śmierć Ojca Świętego wygasiła na jakiś czas życie polityczne. Ale może jest i inny powód? Może jednym z efektów odejścia Jana Pawła II będzie zmiana tej sceny?

29.04.2005 | aktual.: 29.04.2005 09:54

Operacja “Pojednanie”

Nie chodzi, oczywiście, o zmianę w sensie takim, w jakim najczęściej używamy tego pojęcia my, publicyści, aspirujący do miana analityków politycznych. Nie chodzi o to, że ktoś urośnie w siłę, ktoś inny osłabnie, jakieś ugrupowanie rozpadnie się, a dwa inne połączą. Chodzi o coś głębszego: czy istnieje szansa, aby zauważalnej zmianie uległy najważniejsze cechy polskiej sceny politycznej i zasady, jakimi kierują się grający na niej aktorzy?

Bezpośrednio po 2 kwietnia sami politycy deklarowali, że to jest możliwe. Podkreślali, że chodzi nie tylko i nie tyle o przebudowę form, złagodzenie języka, ale o rzecz istotniejszą: zmianę stosunku polityków i środowisk politycznych do siebie nawzajem. O likwidację panującej między nimi nienawiści.

Zdrajcy przeciw uzurpatorom

Jeśli rzeczywiście założymy, że w polskiej polityce panuje nienawiść – a to jest, zdaniem piszącego te słowa, bardzo daleko idące uproszczenie, o czym poniżej – to trzeba zastanowić się nad jej przyczynami. Podstawowa przyczyna to ta, którą socjolog Mirosława Grabowska nazwała “podziałem postkomunistycznym”, to znaczy podziałem na Polskę pezetpeerowską i solidarnościową. Zdaniem Grabowskiej pierwotnym, niezwykle trwałym, nieograniczonym do pokoleń, które świadomie przeżyły lata 80., tylko reprodukującym się w pokoleniach następnych. Podziałem tak naprawdę ważniejszym niż te o charakterze materialnym czy wręcz klasowym.

To właśnie podział postkomunistyczny determinuje ową nienawiść w polskim życiu politycznym. Bo jego efektem jest wzajemne postrzeganie się obu stron nie jako partnerów czy przeciwników, z którymi można się nawet ostro spierać, ale jako zdrajców – tak na poziomie “trzewi” czuje bardziej emocjonalna strona solidarnościowa. Lub uzurpatorów, którzy rozwalili naturalną formę państwa polskiego. Państwa, w którym władzę sprawowała naturalna elita kraju, elita PRL – jak widzą to ludzie obozu pezetpeerowskiego.

Jeśli tak, to koniecznym warunkiem dokonania prawdziwie trwałej zmiany w polskim życiu politycznym powinna być zasadnicza korekta w “podziale postkomunistycznym”. Jeśli już nie można go zlikwidować, to w każdym razie obie jego strony powinny szczerze uznać wzajemnie swoją prawomocność. Zobaczyć w przeciwniku nie chwilowy i kompromitujący eksces historii, ale trwały i równouprawniony – co nie znaczy, że w aktualnych sporach mający rację – element Polski. Uznać jego dobrą wolę na poziomie podstawowym.

Innymi słowy, chodziłoby o, używając metafory autorstwa Leszka Millera, “zakończenie wojny polsko-polskiej”. Wydaje się, że w pierwszych dniach kwietnia nikt tego tak bezpośrednio nie dopowiedział, ale to wisiało w powietrzu. Ale aby taka przemiana była możliwa, musiałaby być prawdziwa. A żeby była prawdziwa, powinna by sięgnąć aż do praźródła “podziału postkomunistycznego”. Do praźródła uczuć, którymi ludzie dawnej “Solidarności” darzą ludzi dawnej PZPR: do sięgającej granic nienawiści niechęci i pogardy. Czyli do głęboko ugruntowanego przekonania, że byli pezetpeerowcy to po prostu zdrajcy. I że w ogóle u podstaw wszystkich ich decyzji – i tej pierwotnej, o znalezieniu się w obozie władzy, i wszystkich następnych, aż po podejmowane przez ekipę Jaruzelskiego u schyłku lat 80. – nie leżały jakiekolwiek, nawet wyłącznie subiektywne, dobre intencje, lecz jedynie osobisty interes członków kasty “właścicieli PRL”.

Przemiana musiałaby polegać na zmianie tego nastawienia. Na uznaniu, że ludzie dawnej władzy niekoniecznie mieli wówczas rację, ale że “chcieli dobrze”, cokolwiek by przez to rozumieć. Narzucają się dwa pytania: czy taka przemiana jest możliwa? I czy byłaby słuszna? Czy poddany tak fundamentalnej korekcie obraz pezetpeerowców byłby bardziej, czy mniej zbliżony do prawdy? Ale może najpierw warto odpowiedzieć na bardziej fundamentalne pytanie: czy taka przemiana jest w ogóle potrzebna? Czy emocjonalna niechęć solidarnościowych polityków wobec postkomunistów jest prawdziwa i szczera?

Dwie logiki

Mamy przecież bardzo wiele przykładów świadczących o tym, że na tym ważniejszym, drugim planie polskiego życia politycznego panuje logika nie jakkolwiek motywowanej niechęci czy nienawiści, tylko wspólnych, korupcyjnych lub półkorupcyjnych układów biznesowych. Stworzony przez ludzi dawnej PZPR system powszechnej korupcji był, i w sporej mierze nadal jest, tak wszechogarniający, że po “solidarnościowej” stronie barykady niewiele grup całkowicie uniknęło uwikłania weń. Rzecz jasna, nie oznacza to, iż “wszyscy kradną”. Ale nawet najuczciwsi ludzie i środowiska działający w polityce po prostu byli zmuszeni – nawet jeśli nie korzystali z systemu bezpośrednio – zdawać sobie sprawę z jego istnienia. A nierzadko również korzystać z niego pośrednio.

Skoro więc między zwalczającymi się obozami politycznymi istnieje układ wzajemnych powiązań, który – jak dotąd – uniemożliwiał realne rozliczenia korupcji po rządowych “zmianach warty” (po żadnych wyborach – czy to wygranych przez pezetpeerowców czy solidarnościowców – nie widzieliśmy przecież aresztowań i procesów aferzystów przegranej strony, decydowała o tym logika systemu, logika wzajemnych powiązań), to zasadne może być pytanie: czy panująca między nimi niechęć jest szczera? A więc czy potrzebne jest tu jakiekolwiek pojednanie, bo tak naprawdę ono dokonało się już dawno – przy sejfie?

Wydaje mi się, że, wbrew pozorom, odpowiedź na to pytanie jest twierdząca.
Dwie logiki: wspólnych interesów i “podziału postkomunistycznego”, współistnieją bowiem ze sobą. I choć ta pierwsza jest ważniejsza i w sytuacji ostrej konfrontacji z logiką podziału wygrywa, to wygrywając, wcale jej nie unieważnia. Mówiąc prościej: można dogadywać się co do kasy i nawet kraść razem z kimś, do kogo zarazem czuje się głęboką, żywiołową niechęć.

I wydaje się, że to jest przypadek wielu “naszych” solidarnościowych polityków. Oczywiście, są też przypadki inne, jakąś ich część bowiem już dawno opuściły emocje młodości. Ten rodzaj dawnych solidarnościowców tak naprawdę nie odczuwa już żadnych negatywnych uczuć związanych z partnerami z pezetpeerowskiej strony barykady, a zwalczanie “lewicy” jest dla nich wyłącznie częścią rytuału, teatralnym sztafażem dla elektoratu. Ale wydaje się, że większość solidarnościowej klasy politycznej funkcjonuje jednak w systemie dwóch logik.

Czynnik mercedesów

Przy czym trwanie logiki niechęci jest wymuszane przez kilka czynników. Po pierwsze, przez pamięć urazów z przeszłości, wzmacnianą na poziomie podświadomości przez niebagatelny fakt, że konflikt z komunistami to dla większości solidarnościowych polityków podstawowe wydarzenie ich życia, ich młodości. Trywializując, można by powiedzieć, że po prostu przyzwyczaili się nie lubić komunistów, a przyzwyczajenie to coś bardzo silnego.

Po drugie, solidarnościowy elektorat. Nie w sensie, o jakim pisaliśmy wyżej, czyli cynicznego sztafażu na potrzeby teatru dla maluczkich. Ale również w sensie psychologicznym. Nie wszyscy solidarnościowi politycy totalnie zerwali ze swymi niegdysiejszymi środowiskami. Środowiskami, które żywią dawne emocje. Nie chodzi tylko o elektorat. Dawne tożsamości, słabnące na poziomie liderów centralnych i szczytów samorządowych, są znacznie żywsze na niższych poziomach działalności politycznej. Nie tylko liderzy indukują działaczy partyjnego szczebla średniego i niższego. Proces ten przebiega również w odwrotnym kierunku.

Tym bardziej że skryte porzucenie dawnej tożsamości i ugięcie się przed logiką układu wywołuje u wielu skryte uczucie wstydu. A wstyd może znajdować różne ujścia. Na przykład, paradoksalnie, owocować wzrostem niechęci do tego, kto nas skłonił do działań, których się wstydzimy. Skuszony może nienawidzić kusiciela, a skorumpowany – korumpującego.

Istnieje i inna przyczyna, dla której politycy uznający logikę układu za najważniejszą potrafią zarazem szczerze hołdować logice podziału. Najlepszym tego przykładem jest Lech Wałęsa – wręcz symbol logiki układu. Były prezydent to chyba najbardziej zasłużony (po stronie solidarnościowej), ex aequo z Adamem Michnikiem, konstruktor układu. A jednocześnie szczerze nienawidzący – przynajmniej do czasu swojej ostatniej “przemiany” – Aleksandra Kwaśniewskiego. To po prosu nienawiść osobista, nienawiść do człowieka, który odebrał Wałęsie zwycięstwo życia. Tych emocji motywowanych osobiście jest w szeroko pojętym obozie solidarnościowym więcej.

Mówiąc krótko, wbrew pozorom, pojednania dotąd nie było. Oczywiście, wielu dawnych opozycjonistów przestało uważać byłych pezetpeerowców za główne zagrożenie dla Polski. Ale uczynili tak bynajmniej nie na skutek zmiany własnych poglądów, uznania, że komuniści być może nie byli tak po prostu okupantami, że być może reprezentowali sporą część społeczeństwa, że rzeczywistość PRL nie przedstawiała się tak, jak postrzegała ją podziemna prasa lat 80. Duchowe i intelektualne okoliczności zmiany ich postawy były inne.

Najlepiej odzwierciedla je wypowiedź Stanisława Cioska. Kiedy w sierpniu 1988 roku w willi MSW na warszawskiej ulicy Zawrat zakończyło się pierwsze nieformalne spotkanie przedstawicieli “Solidarności”, władzy i Kościoła, uczestnicy wyszli na podjazd i po księdza Orszulika zajechał kurialny mercedes. A wtedy sekretarz Ciosek powiedział do reprezentantów strony solidarnościowej:
– Panowie, dogadajmy się, to wtedy wszyscy będziemy jeździli takimi mercedesami.

Czynnik państwa partyjnego

Skoro prawdziwego pojednania nie było, to jest więc na nie – teoretycznie – miejsce. Ale czemu miałoby ono służyć? I przede wszystkim, czy ów głęboko negatywny stosunek dawnych solidarnościowców do dawnych aparatczyków jest rzeczywiście niesłuszny i krzywdzący?

Jeśli odpowiedzi szukać na płaszczyźnie wyłącznie religijnej, to można, rzecz jasna, powiedzieć, że tak. Że najpierw należy szukać źdźbła we własnym oku, a dopiero potem belki w oku bliźniego. Jeśli zaś na płaszczyźnie chłodnej analizy historycznej, uwolnionej od emocji związanych z okresem sprzed 1989 roku, to można – co nie znaczy, że koniecznie trzeba – dojść do wniosku, że podział na dobro i zło, patriotów i zdrajców nie był tak oczywisty, jak się to wydawało działaczom solidarnościowego podziemia. Że ówczesną rzeczywistość można było oglądać z różnych punktów widzenia. Że motywacje części ludzi lewicy zgłaszających po 1945 roku akces do nowej władzy niekoniecznie musiały być niskie, a wiele z tego, co się działo później, było konsekwencją tych akcesów.

Inaczej jednak rzecz się ma, kiedy spojrzymy na rolę odegraną przez ludzi dawnego systemu już po jego upadku. Na tych łamach banalna jest bowiem konstatacja, że to ludzie formacji PZPR stworzyli panujący w naszym kraju system powszechnej korupcji. System, do którego część środowisk solidarnościowych wprawdzie się zaadaptowała, ale odegrała w nim, i odgrywa, rolę marginalną. (Dobrze to ilustrują zeznania Grzegorza Wieczerzaka i jego słowa o politykach formacji pezetpeerowskiej z “klubu Krakowskiego Przedmieścia”, kontrolujących wielkie prywatyzacje i wyciągających z nich strategiczne, długofalowe korzyści, i o politykach prawicy, działających na znacznie mniejszą skalę i wyciągających z prywatyzacji jedynie prywatne korzyści krótkoterminowe.)

Zauważmy przy tym, że zbudowanie tego systemu powszechnej korupcji przyszło im bardzo łatwo nie tylko dlatego, że w odróżnieniu od ludzi “Solidarności” już na starcie dysponowali władzą nad gospodarką i wiedzą o niej. Ale również dlatego, że byli wychowani i ukształtowani w systemie państwa partyjnego. Systemie, w którym wszystko należało do państwa, a samo państwo było tak naprawdę własnością rządzącej partii. Co w dwóch ostatnich dekadach PRL coraz bardziej oznaczało: własnością ludzi partii.

Dla tak ukształtowanych osób z aparatu PZPR i z innych struktur władzy PRL, ze szczególnym uwzględnieniem służb specjalnych, przeskok ze świata “społecznej własności środków produkcji” do świata kapitalizmu był znacznie mniej szokujący, niż można by sądzić. I także z tego powodu nie mieli oni trudności jakiejkolwiek natury, aby na przełomie lat 80. i 90. sprywatyzować Polskę na swoją korzyść. Klimat panujący w Polsce w pierwszej połowie ubiegłej dekady – że “pierwszy milion trzeba ukraść” – klimat wszechogarniającego przyzwolenia moralnego dla wszystkiego, co sprzyjało przekształceniu własności państwowej i społecznej w prywatną i wyprowadzaniu kapitału do kieszeni “ludzi sukcesu”, był w sporej mierze refleksem atmosfery panującej wówczas w peerelowskich elitach centralnych i terenowych. Odzwierciedleniem ich naturalnego sposobu widzenia świata. To ważna konstatacja. Dochodzimy bowiem do stwierdzenia, że przyczyny “podziału postkomunistycznego” nie są wyłącznie historyczne. Że nawet gdyby uznać, iż
niesłusznie, a w każdym razie zbyt ostro i zbyt długo, potępialiśmy ludzi aparatu PZPR, że nie należy a priori odmawiać ich dawnym zaangażowaniom i pobudkom patriotycznej motywacji, a PRL miało wiele wymiarów i nie wszystkie z nich były złe, to zarazem musimy dojść do wniosku, że wcale nie oznacza to nieaktualności “podziału postkomunistycznego” i, co więcej, jego emocjonalnej warstwy.

Bo to ludzie dawnej władzy stworzyli obecny system, który wciągnął Polskę i Polaków w moralne bagno i stał się kamieniem u szyi polskiej gospodarki. A stworzyli go nie przypadkiem, tylko właśnie dlatego, że byli ludźmi tamtej władzy, mającymi charakterystyczne cechy ludzi tamtej władzy. Jeśli tak i jeśli ów system funkcjonuje dalej, a przedstawiciele dawnego systemu go bronią, to doprawdy trudno mówić o pojednaniu.

Powrót do przeszłości

Tym bardziej że kiedy przyjrzymy się realizowanej na naszych oczach marketingowo-PR-owskiej politycznej operacji “Pojednanie”, szybko będziemy musieli postawić znaki zapytania nad szczerością intencji jej twórców.

I nie chodzi nawet o to, że Wałęsa jedna się z Kwaśniewskim, a jednocześnie zapowiada wystąpienie z “Solidarności”, co z przepajającym byłego prezydenta duchem chrześcijańskiego braterstwa ma raczej niewiele wspólnego. Ani o to, że jednocześnie rozpoczyna kroki prawne przeciwko Radiu Maryja i zapowiada, że z procesu przeciw Annie Walentynowicz wycofa się dopiero, gdy ona “przyzna, że gadała głupoty” na jego temat (jakoś nie słychać, by jakiekolwiek warunki pojednania postawił Kwaśniewskiemu).

Szczerość byłego prezydenta to jego prywatna sprawa. Ale już nie wyłącznie jego prywatną sprawą jest polityczny sens jego działań. Uderzające, iż “jednają się” dwaj architekci systemu Polski lat 90. Najpierw, jak napisaliśmy wyżej – skłóceni na tle personalnej rywalizacji. Teraz, obaj – w jakimś sensie zagrożeni przez zmianę klimatu w kraju i napór sił politycznych zasadniczo niezależnych od każdego z nich, a zarazem fundamentalnie antagonistycznych wobec owej Polski lat 90.
Kwaśniewski (i jego otoczenie) jest zagrożony bezpośrednio – przez działalność komisji śledczych i prokuratur. Zagrożenie Wałęsy nie jest na razie bezpośrednie.

Ale po pierwsze, właśnie: na razie. Bo nasza wiedza o tym, co po 1989 roku tak naprawdę działo się za kulisami polskiego życia polityczno-finansowego, ciągle się zwiększa i z pewnością nie jest to proces, który Wałęsę by cieszył. A po drugie, nawet bez owego zagrożenia ten proces nie może się Wałęsie podobać, gdyż opiera się na zasadniczym zanegowaniu filozofii jego prezydentury. Ufundowanej na budowaniu finansowej pozycji części elit solidarnościowych we współdziałaniu z tą częścią służb specjalnych, które po 1990 roku postawiły na Belweder. Filozofii, której podstawowym założeniem musiało być prowadzenie polityki nieantagonistycznej wobec dominujących w świecie finansów środowisk postkomunistycznych.

To zjawisko szersze. Wyraźnie widać, że operację “Pojednanie” lansują środowiska dominujące w III RP lat 90., dziś zagrożone przez proces rozbijania establishmentowego systemu i zainteresowane jego zastopowaniem i odwróceniem. To charakterystyczne, że pojednaniu Wałęsy i Kwaśniewskiego patronował Tadeusz Mazowiecki. A Józef Oleksy otwarcie wezwał, żeby skutkiem żałoby narodowej po śmierci Papieża było “uspokojenie debaty publicznej”.
Lansujący operację “Pojednanie” odwołują się przy tym do pewnej wizji demokracji – bardzo rozpowszechnionej na początku lat 90. i niesłychanie szkodliwej – w myśl której publiczny spór jest czymś nienormalnym i gorszącym, a państwem mają zgodnie rządzić najmądrzejsi ludzie ze wszystkich środowisk, skupieni w coś na kształt jakiejś “rady starszych”. Ta wizja na początku lat 90. służyła dominującym grupom establishmentu do kompromitowania ówczesnych prób przeprowadzenia zasadniczych zmian w kraju. Ci, którzy takich zmian chcieli, byli – dodajmy, że w sporym zakresie skutecznie – przedstawiani jako kłótnicy. Powrót do tych metod wiele mówi o twórcach operacji “Pojednanie” i o ich celach.

Pojednanie proponowane nam przez polityków i dziennikarzy (część z nich zresztą zapewne bez złej woli, porwana nastrojem chwili) nie wydaje się więc krokiem w stronę czegoś lepszego, w stronę budowy lepszego społeczeństwa. Odwrotnie – jawi się jako próba zastopowania procesów budzących nadzieję, że w Polsce będzie choć trochę uczciwiej.
Zasadne wydaje się więc pytanie, czy nie jest to cyniczna instrumentalizacja narodowej traumy?

Piotr Skwieciński

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)