Ukraina poradzi sobie sama? Nie ulegajmy iluzjom [OPINIA]
Do 2013 roku Ukraina uchodziła za potentata w handlu bronią. Były lata, że oficjalne dochody z tego tytułu lokowały ją na czwartym miejscu na świecie w zestawieniu największych handlarzy. Tak powstało wrażenie o potędze ukraińskiego przemysłu obronnego, zdolnego sprostać największym wyzwaniom - pisze dziennikarz Marcin Ogdowski.
Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.
– Mam nadzieję, że nie przejechaliśmy na drugą stronę – mówi Ilja, kierowca. Sprawiał wrażenie przestraszonego. Było zimno, ciemno i mgliście. Wiadukt, na którym stanęliśmy, zdawał się prowadzić donikąd. – Nawet nie ma kogo spytać, gdzie jesteśmy… – powiedział taksówkarz, rozglądał się nerwowo.
Pochodził z odległego o 200 kilometrów Dniepru – wtedy, zimą 2015 roku, zwanego jeszcze Dniepropietrowskiem. Pewnie w tej chwili żałował, że skusił się na wysoką zapłatę za międzymiastowy kurs. Mówiąc o drugiej stronie, miał bowiem na myśli terytoria zajęte przez separatystów. W tamtym czasie linia frontu była mocno niestabilna. W okolicy właśnie rozkręcała się bitwa, znana potem jako "kocioł debalcewski".
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz też: Ukraina może zapomnieć o NATO? "Nikt jej nie weźmie"
– Uff... – Ilia odetchnął, gdy kilkadziesiąt sekund później z mgły wyłonił się milicyjny samochód. – Jesteśmy wciąż w Ukrainie – powiedział.
To w takich okolicznościach po raz pierwszy znalazłem się w Artemiwśku, po wejściu w życie ustawy dekomunizacyjnej przemianowanym na Bachmut. Nie miałem wówczas pojęcia, że pode mną – niemal dosłownie – znajduje się coś, co czyni Bachmut miejscem wyjątkowym. W podziemiach miasta, jeszcze w czasach sowieckich, ulokowano potężne wojskowe magazyny. A w nich kilka milionów (milionów!) sztuk broni ręcznej.
Dlaczego o tym wspominam?
Do 2013 roku Ukraina uchodziła za potentata w handlu bronią. Były lata, że oficjalne dochody z tego tytułu lokowały ją na czwartym miejscu na świecie w zestawieniu największych handlarzy. Tak powstało wrażenie o potędze ukraińskiego przemysłu obronnego, zdolnego sprostać największym wyzwaniom. Błąd. Ukraina – a właściwie tamtejsi oligarchowie – korzystała jedynie z zasobów zgromadzonych w czasach Związku Radzieckiego.
Pasły się na tym rzesze szemranych handlarzy, pasły legalne firmy (co niekoniecznie oznaczało realne wpływy do budżetu) – zaś pochodzące z Ukrainy uzbrojenie użyto we wszystkich praktycznie konfliktach, które wybuchły na globie po upadku sowietu.
A potem przyszedł 2014 rok i okazało się, że "renta po ZSRR" potrzebna jest do obrony przed Rosją. Co stało się wyzwaniem na znacznie większą skalę po 24 lutego 2022 roku.
Wiosną 2016 roku wschodnioukraiński front był inny niż w dwóch poprzednich latach. Mniej śmiercionośny, mniej bezwzględny. "Dziwny" – w takich kategoriach, w jakich znamy to określenie z frontu zachodniego sprzed niemieckiej inwazji na Francję w 1940 roku. Obie strony okopały się na swoich pozycjach, niezdolne ani pójść do przodu, ani oddać pola.
Podpisane w 2015 roku w białoruskim Mińsku zawieszenie broni respektowano wybiórczo. Bo, owszem, ciężki sprzęt został w większości wycofany w głąb obu terytoriów (wolnej Ukrainy oraz tzw. ludowych republik i Rosji właściwej), ale pojedyncze działa i moździerze wciąż wykonywały swoją morderczą robotę.
– Prowokują nas – przekonywał mnie starszy porucznik Aleksander Lahutenko, zastępca dowódcy jednego z batalionów ZSU, rozlokowanych w pobliżu Mariupola. – Liczą, że odpowiemy i wtedy zwalą winę za wymianę ognia na nas.
Tymczasem rozkaz dla ukraińskich oddziałów brzmiał jasno: odpowiadać wyłącznie w razie bezpośredniego ataku.
Te także się zdarzały, choć nie były to masowe operacje – zwykle brały w nich udział niewielkie grupy. Celem tych działań była raczej dywersja i rozpoznanie słabych punktów ukraińskiej obrony niż jej przełamanie. Tak czy inaczej, gdy już dochodziło do kontaktu, obie strony nie szczędziły sobie amunicji.
Generalnie jednak frontowa codzienność sprowadzała się do sporadycznych ostrzałów artyleryjskich i nieco częstszych z broni ręcznej. Motywowanych chęcią zademonstrowania swojej obecności i uprzykrzenia życia przeciwnikowi.
– Słońce zachodzi, tamci zaczynają strzelać – opowiadał mi Witalij, żołnierz ZSU stacjonujący w okolicach wsi Nowosiliewka. Szliśmy właśnie wzdłuż pozycji, kilkanaście metrów za najdalej wysuniętą linią ukraińskich okopów. Mijaliśmy karłowate drzewka – w większości mocno okaleczone, ze śladami wielokrotnych trafień kulami. – Patrz – wojskowy wskazał ręką na sporej wielkości lej. – To z haubicy. Przywaliło dziś w nocy.
– Blisko okopów – zauważyłem.
Ukrainiec uśmiechnął się lekko.
– Gdy strzelają separy (separatyści - red.), pociski lądują gdzie popadnie. Ten niemal wszedł w cel, co oznacza, że to robota profesjonalna.
I tak to się kręciło przez kilka lat – wojna-niewojna, na której ginęło "tylko" kilku żołnierzy tygodniowo, a parunastu zostawało rannych. Rosjanie odnieśli ograniczony sukces, wyrywając jedynie strzępy ukraińskiego terytorium. Ale to wystarczy, by pogrążyć Ukrainę w kryzysie i tym samym uniemożliwić jej zbliżenie z Europą.
A teraz do brzegu. Kilka dni temu, wracając z Chersonia, minąłem się z ukraińską Bogdaną, kołową haubico-armatą. Pierwszy raz widziałem ją na żywo. To świetna broń, która do tej pory miała jedną zasadniczą wadę – było jej jak na lekarstwo. Obecnie Ukraińcy wypuszczają z linii produkcyjnych po dwadzieścia Bogdan miesięcznie. To skala, która w połączeniu z precyzją, dalekonośnością i mobilnością tych armat sprawia i sprawi Rosjanom poważny kłopot.
Ukraińcy zaczęli samodzielną produkcję amunicji artyleryjskiej natowskiego kalibru 155 mm.
Tydzień temu byłem w wolontariackiej wytwórni zajmującej się drukowaniem w 3D plastikowych elementów ładunków wybuchowych podczepianych pod drony. W okolicy (z oczywistych względów nie napiszę jakiej) działa takich punktów kilkanaście – ich zsumowana miesięczna produkcja pozwala na uzbrojenie kilku tysięcy bezpilotowców.
Nie wiem – to tajne dane – w jakiej mierze Ukraina jest samowystarczalna, jeśli idzie o produkcję zbrojeniową. Ale wiem, że po pierwsze, "renta po ZSRR" jest na wyczerpaniu (na przykład ukraińska OPL już nie strzela z systemów S-300, bo nie ma czym). Po drugie, osiągnięcie pełnej samodzielności jest niemożliwe. Między 1991 a 2014 rokiem ukraiński przemysł obronny w zasadzie nie pracował dla własnej armii – bo ta niczego nie zamawiała.
Zwinął się więc, a mnóstwo kadry technicznej wyemigrowało. Pełnoskalowa wojna przyniosła fizyczną destrukcję wielu zakładów (jak choćby charkowskiej fabryki czołgów). Druga (ta lepsza) strona medalu to reaktywacja tego, co reaktywować się dało i istotny wzrost produkcji w warunkach nieomal "podziemnych/konspiracyjnych" (coś jak w niemieckim przemyśle pod zarządem Alberta Speera).
Ale, jako się rzekło, pełna samodzielność nie jest możliwa. Nawet jeśli znikną fizyczne zagrożenia, nie znikną realia krótkiej finansowej kołderki. Konkludując, Ukraińcy potrzebują i będą potrzebować zachodniego wsparcia materiałowo-technicznego. Bez niego ich armia nie będzie mogła walczyć, a w razie wygaszenia konfliktu, nie stworzy odpowiedniego potencjału odstraszania.
Dla lepszej ilustracji problemu wróćmy na moment do Bogdan – za drastycznym wzrostem produkcji stoi inicjatywa Czechów, którzy przekazują Ukrainie ciągniki siodłowe Tatra; bazowo cywilne pojazdy, które Ukraińcy adaptują na potrzeby militarne.
Co zaś się tyczy rzeczonego wygaszenia. Opowiadałem wczoraj koledze o umocnieniach, które widziałem na Chersońszczyźnie. O tych ciągnących się po horyzont kilku liniach okopów i smoczych zębów.
– Ukraińcy zabezpieczają granicę – stwierdził mój rozmówca.
Przyznałem mu rację; Kijów przygotowuje się na okoliczność zamrożenia konfliktu i nie chce powtórzyć sytuacji z lat 2014-15, kiedy linię rozgraniczenia budowano w pośpiechu, w warunkach improwizacji, bez zachowania buforów bezpieczeństwa, rygli i temu podobnych rozwiązań. Tej zapobiegliwości musi towarzyszyć świadomość, czym będzie zawieszenie broni/pokój z Rosją. Tym, czym były realia mińskich porozumień z 2015 roku.
A więc znów, rola Zachodu nie może się skończyć, gdy zostaną powzięte jakieś porozumienia. Bo wojna i tak będzie trwała, zmieni się tylko jej intensywność. Bez twardych zachodnich gwarancji Rosjanie nie odpuszczą – będą tlić konflikt, próbować destabilizować Ukrainę, niewykluczone, że co jakiś czas wyprowadzą uderzenia rakietowe pod pozorem "karnych ekspedycji".
Moskwa rozumie jedynie język siły, trzeba jej więc tę siłę zademonstrować. Bez Ukrainy w NATO i bez natowskich wojsk jako gwarantów pokoju, bardzo trudno będzie uniknąć "dziwnej wojny" i ryzyka, że ta znów przekształci się w intensywne pełnoskalowe starcie.
Marcin Ogdowski, autor bloga Bez Kamuflażu