No więc "czego tu bronić?"

W początkowym okresie zmagań o Donbas kilka razy byłem w Bachmucie, wtedy jeszcze Artiomowsku. Gdy w lutym 2016 roku weszły w życie przepisy ustawy dekomunizacyjnej, miejscowi nadal używali starej nazwy. Więc i ja mówiłem i myślałem "Artiomowsk", gdy docierałem tam marszrutką, taksówką czy pociągiem. Nigdy nie spędziłem w mieście więcej niż kilka godzin – Bachmut nie stanowił celu podróży, był jedynie wygodnym węzłem przesiadkowym i zarazem kiepskim miejscem, by urządzać sobie w nim "bazę".

Bachmut
Bachmut
Źródło zdjęć: © Bez Kamuflażu | Marcin Ogdowski

20.03.2023 | aktual.: 21.03.2023 11:57

Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, w Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.

Większy pobliski Kramatorsk nadawał się do tego lepiej, choć i tam skromne zaplecze hotelowe na dobre zasiedliło wojsko. No ale było gdzie zjeść, napić się, złapać oddech po wyprawach na nieodległy front, nazywany eufemistycznie "linią rozgraniczenia". A Artiomowsk? Artiomowsk to była czarna dziura – zapomniane przez boga, brzydkie i zaniedbane miasteczko. Spowite marazmem i beznadzieją, jakie widywałem w popegeerowskich osadach i o jakich czytałem w opracowaniach poświęconych ofiarom rodzimej transformacji.

"Czego tu k**** bronić?", zastanawiałem się podczas jednej z wizyt. Była to refleksja dotycząca Donbasu jako takiego, ale sprowokowana bachmuckimi widoczkami. Wcześniej, w oczekiwaniu na pociąg, zszedłem kawał miasta, utwierdzając się w przekonaniu, że za nic nie chciałbym tam mieszkać. "Czego?", natrętna myśl nie odpuszczała. Lazłem wówczas jakimś wiaduktem, przystanąłem, bo kolejowe krajobrazy działają na mnie jak magnes. I wnet zyskałem odpowiedź.

Toruński Podgórz, gdzie się wychowałem, to dzielnica przytulona do wielkiego węzła kolejowego. Osiedle położone jest na wzniesieniu, tory – kilkanaście równolegle biegnących nitek – znajdują się w dolinie, przez którą nieco dalej, odgrodzona wałem, płynie szeroka jak diabli Wisła. Ale nie o rzece chcę pisać, a o zapleczu dwóch stacji – toruńskich Kluczyków i Dworca Głównego. W najbliższej mi perspektywie w linii zabudowy były dwie wyrwy – dwie minuty spaceru od domu tworzył ją cmentarz, pięć minut tuptania pozwalało dotrzeć do parku.

Z obu miejsc rozpościerał się hipnotyzujący widok. Uwielbiałem spoglądać na przejeżdżające pociągi, liczyłem węglarki i cysterny, przyglądałem się formowaniu składów, co odbywało się przy dźwięku zderzających się wagonów. Ów odgłos był dla mnie częścią dzieciństwa, któremu latem, przy wysokich temperaturach, towarzyszył zapach impregnatu do podkładów kolejowych. Urzekała mnie magia kolejowego ruchu – między innymi na jej bazie formowała się moja "tutejszość", owo przywiązanie do najbliższej okolicy. Czegoś, co Niemcy nazywają jednym słowem – "heimat" – a co u nas określa się mianem "lokalnej ojczyzny".

Wróćmy do Bachmutu. Patrzyłem więc na tory poniżej, na pobliską stację i jej zaplecze, a była późna wiosna z jej bujną zielenią ciągnącą się wzdłuż kolejowej drogi. I coś drgnęło. I zatęskniłem za domem, ale i zatrybiłem. Nie wiem, czy jakiś bachmucki chłopak patrzył na tamtejszy węzeł kolejowy z taką nostalgią jak ja na "swój"; pewnie tak, w końcu to dość uniwersalne fascynacje. Podstawmy jednak po kolejowy krajobraz cokolwiek innego związanego z rodzinną okolicą – osiedlowe podwórko, park, szkolne boisko – ludzi i doświadczenia z tym związane, by zdać sobie sprawę z sentymentu i stojącej za nim siły. Dojrzewałem w późnej komunie i początkach III RP – otaczający mnie świat też był koślawy, a warunki życia nielekkie. Ale to gdzieś umyka, traci na znaczeniu – ch** że rozbiłem nos na byle jak położonym chodniku, skoro stało się to w miejscu, które znałem na wylot, które było moje, w którym wydarzyło się tyle innych dobrych rzeczy.

No więc "czego tu bronić?". A choćby i wspomnień splecionych z materialną tkanką konkretnego miejsca – gdy jest się tutejszym. Swoich wspomnień i miejsc przed zakusami agresora, gdy jest się skąd indziej, ale wróg ma niepohamowany apetyt i niezatrzymany, pójdzie dalej.

Wróćmy na toruński Podgórz. W parku, o którym wspomniałem, były ruiny browaru; to na kawałku muru siadałem, by móc oglądać pociągi. Ów browar wyleciał w powietrze w styczniu 1945 roku, a wraz z nim zniszczeniu lub uszkodzeniu uległo 240 innych budynków. Także moja rodzinna kamienica "przysiadła" wtedy o niemal pół metra – szczęśliwie równomiernie i w sposób niezagrażający dalszej eksploatacji. Spustoszenia były efektem eksplozji 40 ton trotylu, zgromadzonego w dwóch wagonach stojących na wysokości browaru. Nie ustalono, czy wybuch spowodowała sowiecka bomba, Niemcy (i ich chęć zniszczenia lewobrzeżnej części Torunia przed opuszczeniem miasta), czy była to dywersja polskich kolejarzy, którym wcześniej kazano odstawić wagony do pobliskiej parowozowni.

Mnie moi bliscy, którzy opowiadali o tych wydarzeniach po latach, przekonywali do wersji trzeciej, wyjaśniając, że dywersantom chodziło o ocalenie cennej parowozowni. Tak czy inaczej, zginęło co najmniej 31 osób spośród mieszkańców dzielnicy. Straty Niemców nie są znane, ale musiały być znaczne, bo w piwnicach browaru urządzono prowizoryczny szpital. Obiekt tymczasem przyjął na siebie największą część fali uderzeniowej i został kompletnie zgruzowany.

Nie wiem jak jest dziś, ale w latach 80. i 90. ta historia była częścią dzielnicowej tożsamości. Wciąż bez trudu można było znaleźć ślady tamtej destrukcji, wracała w opowieściach starszych mieszkańców, mówiło się o niej na zajęciach historii w lokalnej podstawówce. Teraz – patrząc wstecz – w niektórych relacjach odnajduję ślady traumy, ale jako dzieciak i nastolatek nie miałem ku temu odpowiedniej wiedzy i wrażliwości.

O czym wspominam, bo historia wróciła do mnie w styczniu tego roku.

– I właśnie o to chodzi rosjanom, po to głównie tak zaciekle atakują Bachmut – mówił Jurij Łucenko, ochotnik z Kijowa, w dawnym życiu minister spraw wewnętrznych Ukrainy i jej prokurator generalny, w tym zwykły żołnierz. Nasz pick-up przejeżdżał wiaduktem, po lewej stronie widziałem stację kolejową. Tę samą, na którą kilka lat wcześniej patrzyłem z innej perspektywy. – Moskale potrzebują tego węzła, bo ich logistyka opiera się przede wszystkim na transporcie kolejowym.

Kiwnąłem głową. Znam tę rosyjską słabość, zdarzyło mi się o niej pisać. A potem uśmiechnąłem się smutno. Rzeczy i obiekty, które uznajemy za wartościowe – abstrahując od ich użyteczności, a bazując przede wszystkim na sentymencie – są zarazem naszym przekleństwem. W 1945 roku śmierć przyszła z torów, w 2023 roku tory stały się powodem kolejnej śmiertelnej obróbki. Pierwsze ze zdarzeń nie angażowało mnie wcale, drugie tylko trochę, ale mam dość wyobraźni, by poczuć tę okrutną przewrotność rządzącą ludzkim życiem.

W drodze powrotnej z Bachmutu, gdzieś między Równem a Lwowem, byłem świadkiem wypadku samochodowego. Jego ofiary – kobieta z dwójką dzieci – miały niebywałe szczęście. Po pierwsze, bo auto ześliznęło się do rowu pełnego rozmokłej gliny. Weszło miękko, stanęło bokiem. Po drugie, siedziałem w samochodzie z dwoma zawodowymi strażakami, w dodatku ratownikami medycznymi.

Zatrzymaliśmy nasze auto, ruszyliśmy na pomoc. Ledwie przebiegłem jezdnię i zauważyłem pierwszy radiowóz – który jak gdyby nic pojechał dalej. A jestem pewien, że jego załoga widziała miejsce wypadku.

Najpierw wyciągnęliśmy z wraku dzieci. Wciąż miałem przed oczyma widok skłębionych ciał wciśniętych między porozrzucane toboły, przerażone buzie chłopca i dziewczynki, gdy zobaczyłem drugi radiowóz. I gębę policjanta, który gapił się na nas z zainteresowaniem – tylko co z tego, skoro oznakowany Duster się nie zatrzymał…

Poszkodowana kobieta zadzwoniła na policję, po kilkunastu minutach pojawiła się para gliniarzy. Byłem podejrzliwy, ale tamci szybko rozbroili moje obawy – zostawiliśmy więc rodzinę pod opieką mundurowych i pojechaliśmy dalej.

Dręczyły mnie te dwa pierwsze radiowozy. Wróciły wspomnienia, które po 24 lutego wypędziłem w odległe zakamarki. W słusznym gniewie na ruskich i współczuciu wobec napadniętych Ukraińców, nieco sobie Ukrainę wyidealizowałem. Aż przyszedł czas próby.

Przypomniałem sobie Ilję – właściciela taksówki z Dniepropietrowska, jak zimą 2015 roku wiózł mnie i kolegów na Donbas. W pewnym momencie wyprzedzała nas milicyjna łada, której załoga sygnalizowała, byśmy zjechali na pobocze. Gdy oba auta już stały, z radiowozu wysiadł wąsaty funkcjonariusz. Mężczyzna przeciągnął się, a potem – zwrócony twarzą do nas – splunął na jezdnię; gestem tak ostentacyjnym i tak obrzydliwym, że z miejsca poczułem odrazę. I złość – bo nie przywykłem do tego, by funkcjonariusz państwowy w taki sposób okazywał brak elementarnego szacunku.

Tymczasem Ilja uchylił okno i od razu powiedział, że wiezie dziennikarzy z Polski. A chwilę później z uśmiechem przyznał.

– Gdyby nie wy, daliby mandat za jazdę bez pasów (Ilija rzeczywiście nie miał ich zapiętych – dop. MO). To znaczy wzięliby łapówkę, korzystając z pretekstu. A tak skończyło się na pouczeniu.

Było to moje pierwsze zetknięcie z miejscową milicją (od 2016 roku policją). A potem zaliczyłem przyśpieszony kurs z zakresu ukraińskiej państwowości. Gdybym miał wówczas opisać tę państwowość dwoma słowami, wybrałbym "korupcję" i "obojętność". Opisywały one cechy nie tylko struktur państwa, ale i przywary jego obywateli. Od których – uznałem w efekcie – trudno oczekiwać, by przejmowali się losem kraju, jeśli dla nich uosobieniem państwa są skłonni do permanentnych wymuszeń i kradzieży urzędnicy. Jeśli owo państwo nie oferuje nic poza tym (albo takie jest postrzeganie jego roli). Czy za taki kraj warto ginąć? – zastanawiałem się przed laty.

Czy za kraj, którego mundurowi ignorują miejsce wypadku, warto narażać życie? – ta myśl nie dawała mi spokoju, gdy po udzieleniu pomocy ruszyliśmy dalej.

Przekroczyliśmy granicę, w radiu usłyszałem "nasze" wiadomości. To w takich okolicznościach przyszła odpowiedź.

Mam skomplikowane relacje z własną ojczyzną. Mnóstwo powodów, by nie szanować jej oficjalnych przedstawicieli, z których część najchętniej widziałbym za kratami. Długo by wymieniać systemowe słabości państwa polskiego – wiele z nich uwypukliło się po 2015 roku. Odrzuca mnie oferta ideologiczna obecnych władz, smucą nierówności, próby wykluczenia całych grup społecznych jako mniej wartościowych – i wiele, wiele innych spraw. Ale to wciąż jest mój kraj.

W 1945 roku przejęli go komuniści i dziś postrzegamy ten fakt przede wszystkim przez pryzmat sowieckiej dominacji. Nie wiemy, bądź nie chcemy wiedzieć, że w toku wojny właściwie wszystkie ugrupowania polityczne (te w konspiracji i te na wychodźstwie) radykalnie zmieniły podejście do kwestii gospodarczych i socjalnych. Polska po wojnie miała być lepsza, stać się prawdziwą rzeczpospolitą, a nie krajem należącym do wąskiej urzędniczo-wojskowej elity i protoplastów dzisiejszych oligarchów. Takie były społeczne oczekiwania, o taką Polskę bili się żołnierze w partyzantce i w regularnych armiach. Komunistyczna rewolucja w dziedzinie własności w tym kontekście wcale tak rewolucyjna nie była (inna sprawa, że aparat władzy PRL całkiem szybko zmienił się w nowych właścicieli Polski – ale to już odrębna historia).

Co chcę przez to powiedzieć? Polskie doświadczenia z czasów II wojny nie są wyjątkowe. Społeczeństwa angażują się w konflikty także pod hasłami walki o przyszłość. Kobiety i mężczyźni biją się również o marzenia. Z domu bym nie wyszedł, gdyby chodziło o Kaczyńskiego, klikę ziobrystów czy gamoni z opozycji – ale przecież nie dla nich byłoby moje poświęcenie. Świadomości ponoszonych kosztów/składanej ofiary zawsze towarzyszy przekonanie, że robi się to po "duże coś", dla kogoś (dla bliskich, to jasne, ale nie chcę się skupiać na oczywistych motywacjach). Nie dla łupiących obywateli i obojętnych policjantów, nie dla złodziejskich oligarchów narażają zdrowie i życie ukraińskie dziewczęta i chłopcy. Idzie o coś z jednej strony trudno uchwytnego – ideę (nową Ukrainę), wiarę w dobrą zmianę (mój boże, jak ta fraza została wyświechtana, ale brakuje mi lepszej…), o wspomniany wcześniej sentyment na stałe powiązany z jak najbardziej uchwytną fizycznością. Wszak każdy z tych żołnierzy ma jakieś swoje "tory".

Od dawna staram się zrozumieć fenomen motywacji, jaka stoi za ludźmi gotowymi walczyć. Znam szereg mądrych wyjaśnień, ale wybaczcie proszę – musiałem to sobie rozpisać po swojemu, nie tylko na argumenty, ale i na uczucia.

Ten materiał prezentujemy w ramach współpracy z Patronite.pl. Marcin Ogdowski jest pisarzem, dziennikarzem, byłym korespondentem wojennym. Pracował w Iraku, Afganistanie, w Ukrainie, Gruzji, Libanie, Ugandzie i Kenii. Możesz wspierać autora bezpośrednio na jego profilu na Patronite.

Źródło artykułu:Bez Kamuflazu
bachmutukrainawojsko
Wybrane dla Ciebie