HistoriaRzeź pod Lenino

Rzeź pod Lenino

Rzeczywistym celem bitwy pod Lenino było związanie walką niemieckich rezerw i odwrócenie uwagi od natarcia, które miało nastąpić na południowym odcinku frontu. W bitwie, której cele przedstawione Polakom były niemożliwe do zrealizowania - co od początku było jasne dla sowieckich dowódców - zginęła jedna piąta żołnierzy 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, walczącej na froncie wschodnim u boku Armii Czerwonej.

Rzeź pod Lenino
Źródło zdjęć: © PAP/CAF/WAF | ij/dl

16.05.2014 00:07

Maciej Rosalak: Po wydaniu książki "Konterfekt renegata" o Zygmuncie Berlingu szykuje pan do napisania "Klęski pod Lenino". To opiewane w PRL "zwycięstwo" 1. Polskiej Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, było zatem klęską?

Daniel Bargiełowski: Oczywiście. Bitwa zakończyła się ogromną - militarną i polityczną - porażką. Napisano o niej jednak całe studebakery kłamstw, że użyję nazwy amerykańskich ciężarówek, którymi posługiwali się wówczas Sowieci.

Dlaczego w ogóle kazano Polakom nacierać w tamtej okolicy 12 października 1943 r.?

Była to jedna z bitew - a wiele ich odbyło się podczas II wojny światowej na froncie zarówno wschodnim, jak i zachodnim - które miały znaczenie jedynie pozorujące. W połowie października 1943 r. Winston Churchill chciał, by wojska alianckie uderzyły w tzw. miękkie podbrzusze Europy - przez Bałkany na północ. Również po to, by centrum kontynentu wraz z Polską nie zajął Stalin. Ten jednak zdawał sobie z tego doskonale sprawę i sam szykował uderzenie na południu frontu wschodniego - na Kijów, a potem na Rumunię, Węgry, Jugosławię i Czechosłowację. Celem wcześniejszego, taktycznego natarcia w górnym, północnym dorzeczu Dniepru było więc tylko odwrócenie uwagi Niemców od głównej operacji strategicznej. Aby Kijów został zdobyty, trzeba było uniemożliwić spłynięcie niemieckich posiłków z północy.

Czyli Polacy mieli związać rezerwy Niemców?

Tak jest. Do związania niemieckich rezerw wymyślono właśnie operację nad Miereją. Było to od początku do końca działanie pozorowane - na szczeblu frontu zachodniego marszałka Wasyla Sokołowskiego, który znał oczywiście prawdziwy cel tego działania. Znał go też dowódca 33. armii gen. Wasyl Gordow - bezpośredni zwierzchnik Berlinga i kościuszkowców. Jednak ani Berling, ani jego żołnierze o tym nie wiedzieli i potraktowali postawione przed nimi zadania bardzo poważnie. Śmiertelnie poważnie...

Jak sformułowano te zadania?

Przełamanie trzech linii obrony niemieckiej, dokonanie w nich wyłomu, który umożliwiłby Sowietom wprowadzenie sił wystarczających do osiągnięcia Dniepru. W natarciu miały wziąć udział wszystkie trzy pułki 1. PDP im. Tadeusza Kościuszki, wzmocnione pułkiem czołgów i wsparte trzema pułkami oraz brygadą artylerii sowieckiej. Na skrzydłach 1. PDP miały atakować dwie dywizje strzeleckie Armii Czerwonej. Przełamanie miało się dokonać na dwukilometrowym odcinku między wsią Połzuchy, wzgórzem 215,5 a wsią Trygubowo, a następnie oddziałom wytyczono dalsze etapy natarcia na zachód.

  1. Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki w drodze na front fot. Wikimedia Commons

Berling dostał od Gordowa rozkaz: "Wpieriod!" i sam powtarzał to żołnierzom: "Naprzód!", ciągle "Naprzód!", wszystkie oddziały, nawet pod ogniem ciężkich karabinów maszynowych, miały posuwać się wyłącznie: "Naprzód!". Mówił im, że celem jest przeprawa przez Dniepr, choć żadne środki przeprawowe nie zostały przygotowane. Ani ten odległy cel nie został osiągnięty, ani - mimo zaciętych, dwudniowych walk, podczas których obie wsie i wzgórze przechodziły z rąk do rąk - nie zmuszono Niemców nawet do definitywnego wycofania się oraz oddania pozycji obronnych na zachód od Mierei.

Skąd nazwa bitwy "pod Lenino", skoro walki toczyły się o wsie Połzuchy i Trygubowo?

Nazwę przylepiono wyłącznie ze względów propagandowych. Brzmi niemal tak pięknie jak Stalingrad. Ta miejscowość znajdowała się już wtedy jednak po sowieckiej stronie frontu, nie toczyły się o nią żadne boje. Był tu tylko mostek nad Miereją, którym przejechało na drugą stronę kilka czołgów, bo te, które usiłowały wcześniej przejechać przez rzeczkę, utknęły na jej bagnistych brzegach.

Czy skrzydłowe dywizje sowieckie wiedziały o pozorowanym ataku i dlatego atakowały tak opieszale, że pozostawiły Polaków daleko w przodzie, narażając ich na uderzenia z boku?

Myślę, że ich dowódcy wiedzieli. Nie musieli jednak mówić o tym żołnierzom. Zresztą żaden dowódca nie powie: "Atakuj na pół gwizdka, bo wcale nie musimy zdobyć tej pozycji!". Wystarczy, że nie zapewni piechocie odpowiedniego wsparcia ogniowego... Zresztą każda z tych dywizji była trzykrotnie mniej liczna od dywizji polskiej.

Dywizja kościuszkowska została zorganizowana wedle wzoru sowieckiej dywizji gwardyjskiej. Jaki to był wzór?

Trzeba przyznać, że najlepszy w Armii Czerwonej. Zwyczajne dywizje strzeleckie - nie mówiąc już o oddziałach obrony terytorialnej, gdzie jeden karabin przypadał na czterech żołnierzy - miały bowiem dwa razy mniej "techniki" od dywizji gwardyjskiej. Chodzi o liczbę przydzielonych armat, moździerzy, ciężkich karabinów maszynowych, ciężarówek oraz zaprowiantowania i furażu.

Czy Sowieci celowo powstrzymywali własne natarcie oraz skrócili o trzy kwadranse nawałę artyleryjską, aby Polaków zginęło jak najwięcej?

Nie sądzę. Salwy katiusz, haubic i armat polowych były silne. Tyle że Niemcy, uprzedzeni o ataku przez pojmanych przed bitwą zwiadowców, wytrzymali ostrzał - zgodnie z regulaminem walki - w drugiej linii obrony, w schronach pierwszej linii pozostawiając zaś tylko czujki. Nawet znacznie dłuższe ostrzeliwanie pustych transzei i tak nic by nie dało. Trzeba dodać, że pierwsza pozycja obronna składała się z trzech linii okopów, kilka kilometrów za nią ciągnęła się druga pozycja, a jeszcze dalej - trzecia. Siły jednej dywizji były więc zbyt małe, by myśleć o przełamaniu frontu. Polacy zdołali przejściowo zająć tylko pierwszą linię niemieckich okopów z pierwszej pozycji obrony.

A może dowódcy sowieccy po prostu nie chcieli w takiej sytuacji marnować amunicji?

Sowieci nie oszczędzali amunicji, tak jak nie oszczędzali ludzi. "Ludiej u nas mnogo!" - mawiali. 12 października 1943 r. chodziło o efekt propagandowy tego, że polska dywizja zaistniała na froncie wschodnim, "walcząc u boku Armii Czerwonej". A czy zdobędzie ten pagórek 215,5 czy nie, było im w tym przypadku obojętne. Mogła zdobywać cokolwiek innego. I tak propaganda, znajdująca się w sowieckich rękach, uczyniłaby z tego wiadomość o doniosłym znaczeniu. Zresztą - co widziałem na własne oczy - w brytyjskiej prasie pojawiła się wtedy informacja o przeprawie Polaków przez Dniepr ("Poles cross the Dniper")! Tak szeroko rozlała się im rzeczułka Miereja.

Zygmunt Berling fot. NAC

Berling powinien zdawać sobie sprawę z tego, jaką rolę przypisano mu do odegrania. Nie powinien na darmo marnować ludzi. Moim zdaniem zadziałało u niego - jakże częste u generałów, z Władysławem Andersem pod Monte Cassino włącznie - dążenie do "sławy wojennej". Anders jednak przynajmniej kazał nacierać na wielką, słynną górę, na której alianci połamali sobie zęby w trzech poprzednich operacjach. Berling nacierał na pagórek wznoszący się 30 metrów nad poziomem wąziutkiej rzeczki, tak jednak zabagnionej, że wsparcie czołgów okazało się niemożliwe. Bez czołgów - jak się rzekło - niemożliwe było zaś wykonanie zadania przez piechotę.

Wspomniał pan o jeńcach, którzy uprzedzili Niemców o natarciu. Mówi się, że wśród tych dwudziestu kilku jeńców byli też tacy, którzy dobrowolnie przeszli na stronę przeciwników, bo woleli niewolę u nich niż służbę u Sowietów...

Dokładnie tak było! Niektórych ujęli Niemcy podczas zwiadu przed bitwą - podobnie zresztą kościuszkowcy złapali zwiadowców niemieckich. Tak bywa. Inni przeszli sami na stronę Wehrmachtu i z nimi współpracowali. Dowodem na to było nadawanie przez niemieckie megafony hymnu polskiego i wezwania do przejścia na ich stronę. I tak oto polscy żołnierze, którzy w największej tajemnicy szykowali się do szturmu, kiedy ksiądz kapelan Wilhelm Kubsz jednał ich z Bogiem, usłyszeli z wrogiej strony, że jest gotowa na ich przyjęcie. Podobnie było zresztą przed bitwą o Monte Cassino, gdy ze strony niemieckiej nadawała radiostacja Wanda, w której zatrudniono właśnie... kilku byłych kościuszkowców.

Uderza też wielka liczba wziętych do niewoli i zaginionych berlingowców podczas samej bitwy...

Z jednej strony jest to skutek wysunięcia się polskich oddziałów do przodu w stosunku do czerwonoarmiejców, którzy szybko zalegli na skrzydłach, oraz obrony przez Polaków do ostatka zdobytych pozycji przed kontratakami. Jednakże tak duża liczba "zaginionych" świadczy właśnie o zjawisku wybierania przez pewną część żołnierzy niewoli niemieckiej zamiast służby Sowietom.

Czyli stosunek do służby w 1. Dywizji był podzielony. Znakomita większość żołnierzy wykazała bowiem w bitwie męstwo i pogardę dla śmierci. Tak jak w 1. Batalionie mjr. Bronisława Lachowicza, który poprowadził rozpoznanie bojem. Ponad połowa jego żołnierzy poległa lub odniosła rany.

Bohaterstwo żołnierzy jest poza wszelką dyskusją. Napisałem to już - w innej książce - i zawsze powtórzę: krew Polaków przelana pod Monte Cassino jest tak samo święta jak krew przelana pod Lenino. Tutaj nie ma dwóch zdań!

Chociaż niechęć żołnierzy polskich do Sowietów, po tych wszystkich represjach, wywózkach, łagrach, była zrozumiała.

Oczywiście. Trzeba wziąć pod uwagę, że 90 proc. żołnierzy Berlinga stanowili ludzie z Kresów Wschodnich. Byli to na ogół chłopi wychowani przez Kościół, bardzo prości, w przytłaczającej większości analfabeci. W swoich wsiach nie słuchali nawet radia, bo go nie mieli. Sowieci osadzali ich albo w łagrach, albo na zesłaniu, albo w tzw. posiołkach - czyli osadach osiedleńczych, gdzie pracowali pod nadzorem. Ci, którzy przeżyli, zaznali potwornych upokorzeń, chorób, poniewierki i głodu. W licznych relacjach czytamy, że gdy ci ludzie trafili do Sielc nad Oką, gdzie organizowano 1. Dywizję, i ujrzeli sztandar biało-czerwony oraz napis "Polska", padali na kolana i płakali. Płakali, bo wierzyli, że tu jest rzeczywiście Polska.

Rozmawiał Maciej Rosolak, Historia do Rzeczy

Daniel Bargiełowski (rocznik 1932) jest aktorem, reżyserem i powieściopisarzem, od lat bada historię czasów II wojny światowej, penetrując archiwa krajowe oraz emigracyjne. Owocem tych badań jest między innymi opublikowany przed rokiem w Oficynie Wydawniczej RYTM "Kontrafekt renegata", będący IV (poprawionym i uzupełnionym) wydaniem Zygmunta Berlinga.

Źródło artykułu:Historia Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)