PublicystykaRyszard Makowski: jestem wdzięczny hejterom. Są najlepszym nośnikiem informacji

Ryszard Makowski: jestem wdzięczny hejterom. Są najlepszym nośnikiem informacji

- Spodziewaliśmy się szumu, ale nie aż takiego. Jestem natomiast zaskoczony, że nastąpiła YaYomania. Wszyscy tym żyją i o to chodziło. Co do lawiny negatywnych komentarzy, to ja osobiście nie odbieram tego jako ataku. Jestem wręcz wdzięczny hejterom, gdyż są najlepszym w tym kraju nośnikiem informacji. Ludzie kpią z programu, że jest czerstwy, generalnie paździerz i dobra, to ich prawo. Nasza praca polega na tym, by dawać ludziom uciechę, a największa radość dla satyryka to dać pośmiać się z siebie. W naszym programie było też jednak kilka konkretnych, politycznych rzeczy tj. jak piosenka o marszu KOD-u czy parodiowanie Adama Michnika. Ataki nie wynikały więc jedynie z aspektów estetycznych, ale również ideologicznych - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Ryszard Makowski, polski satyryk oraz współprowadzący program Studio YaYo.

Ryszard Makowski: jestem wdzięczny hejterom. Są najlepszym nośnikiem informacji
Źródło zdjęć: © newspix.pl | TEDI
Przemysław Dubiński

WP: Przyznam, że mocno mnie pan zaskoczył...

Ryszard Makowski: Czym?

WP: Przed rozmową spodziewałem się wszystkiego, ale nie tego, że przyjdzie pan łapiąc Pokemony...

- Bardzo polubiłem tę grę, choć przyznam szczerze mam niewiele piłek i częste problemy z GPS-em...

WP: Znajomi też grają?

- Nie, są za starzy (śmiech). Ja natomiast lubię i powiem szczerze, że cieszy mnie to, że ktoś wymyślił grę, która jest odpowiedzią na moją tuszę. W moim wieku trzeba się więcej ruszać, a szukanie Pokemonów mnie do tego motywuje. Poza tym jestem pod dużym wrażeniem kreatywności ludzi, którzy wymyślili tę grę. Na razie jestem dopiero na 8 poziomie i nie bawię się w ataki na inne bazy. Ale jak poprawię combat power, to może zacznę. Samo szukanie Pokemonów na razie mi wystarcza i jest bardzo przyjemne.

WP: Wracając jednak do rzeczywistości. Sam pan o sobie pisze: "odczuwam zadowolenie z tego, że urodziłem się 1955 r., czyli w momencie kiedy na świecie zaczynał królować rock’n'roll". Później skończył pan Wydział Chemiczny Politechniki Warszawskiej, o którym krążą legendy. To były chyba bardzo rozrywkowe lata?

- Rzeczywiście za moich czasów Wydział Chemiczny Politechniki Warszawskiej był bardzo rozrywkowy, a wiem co mówię, bo studiowałem na nim aż 7 lat. Jeżeli chodzi natomiast o rock’n'rolla, to dotyczy to bardziej mojego dzieciństwa. Dobrze pamiętam moment, gdy pierwszy raz usłyszałem The Beatles i piosenkę "Obladi Oblada". Teraz to się wydaje oklepane, bo puszcza się ją cały czas w radio, ale wtedy ta muzyka była jeszcze świeża, to było coś nowego, niesamowitego. Nie będę ukrywał, że mnie wręcz zamurowała. Wtedy muzyka z Zachodu była w Polsce praktycznie nieosiągalna. Ja miałem to szczęście, że jako 10-letni chłopak dostałem nagrania Beatlesów od znajomego, który przyjechał do moich rodziców z Londynu. Co ciekawe, później się okazało, że ten człowiek był PRL-owskim szpiegiem i dlatego mógł jeździć na Zachód. Fajnie, że się z tą muzyką zetknąłem. Te piosenki nawet za pół wieku będą nadal znane i słuchane. Mam natomiast poważne wątpliwości czy to, co obecnie jest muzycznie na topie, będzie słuchane przez kolejne
pokolenia.

WP: Pana dzieciństwo naznaczyło jednak coś zupełnie innego niż rock’n'roll. W wieku 6 lat stracił pan ojca.

- Tak, ojciec zginął w tragicznym wypadku samochodowym. Swego czasu było o tym głośno, rozpisywała się prasa, gdyż oprócz mojego ojca zginął również ambasador Mongolii. To ciekawe, że pan o to pyta, gdyż ostatnio dużo myślałem o tym, czy był to tylko zwykły wypadek i powiem szczerze, że wcale nie mam takiej pewności.

WP: Z czego się biorą te wątpliwości?

- Ich samochód wjechał pod pociąg na przejeździe, który mijały jedynie dwa pociągi na dobę. Co prawda był to styczeń, wcześnie robiło się ciemno, a przejazd był słabo strzeżony, ale biorąc pod uwagę specyfikę tamtych czasów, nie można wykluczyć, że ktoś chciał się po prostu pozbyć ambasadora Mongolii, a mój ojciec znalazł się w złym miejscu i w złym czasie.

WP: Co pański ojciec w ogóle robił w jednym samochodzie z ambasadorem Mongolii?

- Mój ojciec był inżynierem, który miał budować w Mongolii fabrykę. W tym czasie do Polski przyjechała delegacja Mongołów, która miała się szkolić. Skoszarowano ich pod Zieloną Górą i pewnego dnia jeden z nich podobno zwariował. W związku z tym postanowiono wysłać tam ambasadora, przedstawiciela polskiego ministerstwa oraz inżyniera z firmy budowlanej. Zamiast mojego ojca miał jechać ktoś inny, ale w ostatniej chwili poprosił, by go zastąpić. Podróż skończyła się tragicznie. Być może był to zwykły wypadek, a może coś więcej. Ta myśl nie daje mi spokoju, ale teraz mogę tylko dywagować. Opiekę ojca czuję jednak zawsze.

WP: W swoim życiorysie napisał pan: "ojciec ukazał mi się po śmierci i ten obraz został już we mnie na zawsze. Nie mógł mnie wychować, ale wiedziałem, że chciał mi tym dać jakiś znak, jakąś wskazówkę, co do porządku świata i uświadomił, że będzie przy mnie. Potem miałem okazję przekonać się niejednokrotnie o sile nieziemskiej opieki". Co skłoniło pana do tego bardzo osobistego, a zarazem osobliwego wyznania?

- Tak zwane zdolności medialne, które posiadam. Kiedyś nawet zajmowałem się wywoływaniem duchów, co później porzuciłem, bo nie jest to mówiąc szczerze dobre zajęcie. Generalnie jestem człowiekiem związanym z materią, mam inżynierskie wykształcenie, ale wiem również, że ten świat jest zbudowany trochę inaczej niż jest to nam przedstawiane. Zresztą cała wiara chrześcijańska opiera się na tym, że Jezus ukazał się po śmierci. Wielokrotnie miałem sygnały z tamtego świata i miewam je cały czas.

WP: O jakie sygnały chodzi, jak one wyglądają?!

- Przykłady są różne. Śniło mi się kiedyś, że jestem nagi i siedzę pochylony w zielonej sali, a z boku mam jakiś słupek. Na plecach miałem czerwony punkt, a za chwilę do pokoju weszła kobieta, która zrobiła mi zastrzyk. Miesiąc później, grając w tenisa, doznałem kontuzji i musiałem przejść operację. W związku z tym znalazłem się na sali operacyjnej, gdzie były zielone kafelki. Dwóch anestezjologów próbowało mi dać znieczulenie, ale nie bardzo im to szło. Poprosili więc bym usiadł i się pochylił. Obok stała kroplówka. Do zrobienia zastrzyku wezwano natomiast pielęgniarkę z sąsiedniego pokoju. W rzeczywistości wszystko powtórzyło się dokładnie tak, jak w moim śnie. Miałem wiele podobnych zdarzeń, ale nie ma sensu teraz o nich mówić. Prowadzę dzienniki, wszystko zapisuję, może wydam kiedyś o tym książkę.

WP: W latach 90. na stałe wszedł pan w skład kabaretu OT.TO. W 2001 wasze drogi się rozeszły. Jak pan wspomina tę współpracę i dlaczego musiała się skończyć?

- Nasza współpraca zaczęła się już w 1988 roku, jednak rzeczywiście tak na stałe na początku lat 90. Skład kabaretu OT.TO wówczas się dopiero wykluwał. Był to czas kryzysu, a ja przeczytałem w "Expressie Wieczornym", że w USA podczas wielkiego kryzysu wszystko padło, tylko show-biznes się ostał. Postanowiłem więc spróbować i dołączyć do kabaretu. Ten okres wspominam bardzo miło. Robiliśmy naprawdę fajne rzeczy, a przede wszystkim autentycznie dobrze się bawiliśmy. Moje odejście było związane z wieloma różnymi aspektami, o których nigdy nie mówiłem i nie mam zamiaru mówić. Z kolegami z OT.TO jestem nadal w dobrej komitywie.

Obraz
© (fot. Agencja Gazeta)

WP: To ciekawe, bo po pierwszy odcinku Studia YaYo kabaret OT.TO wydał oświadczenie, w którym zdecydowanie odcina się od pana i pańskiej obecnej działalności.

- Może chcieli dzięki temu wziąć udział w promocji (śmiech)? Podczas moich występów w kabarecie OT.TO również mocno się wygłupialiśmy i dawało to efekt. Dlatego teraz nie bardzo widzę sens w odżegnywaniu się od wygłupów, ale to ich prawo. Oświadczenie odebrałem z dużym spokojem, a nawet uśmiechem. Potrafię zrozumieć, że nie chcieli być kojarzeni z jakimś idiotyzmem.

WP: Spodziewał się pan, że pierwszy odcinek programu Studio YaYo wywoła aż taki szum i lawinę komentarzy?

- Spodziewaliśmy się szumu, ale nie aż takiego. Jestem natomiast zaskoczony, że nastąpiła YaYomania. Wszyscy tym żyją i o to chodziło. Co do lawiny negatywnych komentarzy, to ja osobiście nie odbieram tego jako ataku. Jestem wręcz wdzięczny hejterom, gdyż są najlepszym w tym kraju nośnikiem informacji. Ludzie kpią z programu, że jest czerstwy, generalnie paździerz i dobra, to ich prawo. Nasza praca polega na tym, by dawać ludziom uciechę, a największa radość dla satyryka to dać pośmiać się z siebie. W naszym programie było też jednak kilka konkretnych, politycznych rzeczy tj. jak piosenka o marszu KOD-u czy parodiowanie Adama Michnika. Ataki nie wynikały więc jedynie z aspektów estetycznych, ale również ideologicznych.

WP: Ciężko będzie obronić tę tezę, gdyż nieprzychylne komentarze słały się gęsto od lewa do prawa. Dla przykładu pierwsze dwa z brzegu: "Zobaczyłem Studio Yayo. Twitta piszę na oślep, bo mi oczy pękły: - Wojciech Mucha, dziennikarz Gazety Polskiej; "Zamiast F-16 wysłałbym do Syrii telebimy z tym programem. Tego nie przetrwają najtwardsi terroryści" - dopisał Michał Majewski.

- Nie przejmuję się takimi wpisami i nie mam o nie pretensji. Nawet się śmieję, że dzięki nam ktoś wreszcie tych dziennikarzy zacytował. Wiedzieliśmy, że nasza estetyka poruszy wszystkie te wyrafinowane umysły i tak też się stało.

WP: Jeżeli ruszyła, to było to chyba pospolite ruszenie, choć mnie się wydaje, że można to porównać raczej do wielkiego wybuchu...

- To jest tak - gdybyśmy robili jakieś badziewie, to przeszłoby to niezauważone, bez echa. W przypadku Studia YaYo wszyscy o tym mówią, komentują, więc to najlepiej świadczy o tym, że nie jest to badziewie.

WP: Doszło jednak do tego, że w "obronę" musiał was wziąć inny satyryk - Szymon Majewski. Widzieliście jego film, w którym tłumaczy wasze dowcipy?

- Widzieliśmy i muszę przyznać, że Szymon Majewski wykonał kawał dobrej roboty. Odebrałem to jako bardzo dobry greps. Jedyny zarzut jaki mogę mu postawić, to że skupił się tylko na "yaycowaniu", a pominął aspekty polityczne programu. Żeby było jednak jasne, my ten program robimy z pełną premedytacją. Nie jesteśmy przecież aż tak kompletnymi głąbami.

Obraz
© (fot. youtube.com)

WP: Czyli widzowie nie połapali się, że robicie bekę z własnych żartów i taka była od początku konwencja?

- Tak i dobrze, że się nie połapali, musiał być przecież jakiś element zaskoczenia (śmiech). Fakty są jednak takie, że gdy startowaliśmy, to dostaliśmy 10-minutowy programu w niszowym TVP3 Warszawa, w godzinach 10.50 i 18.15 w niedzielę, w czasie wakacji i trwania Euro we Francji. W tych warunkach musieliśmy przebić się do widzów. Przecież wiadome było, że np. dowcip o kibicowaniu i ciasteczkach nie wywoła salwy śmiechu, dlatego dorzuciłem do niego, że "yaycowałem".

WP: Mówiąc wprost wybraliście najbardziej skuteczną i sprawdzoną metodę walki o widza, czyli terapię szokową.

- Nie do końca. My robimy formułę, której od dawna w telewizji nikt nie robił. Zwykle sprowadzano do studia publiczność, która musiała się śmiać ze wszystkiego. Wówczas człowiek przez telewizorem myślał sobie, to nie było śmieszne, ale widownia się śmieje, to pewnie coś w tym jest, nie jest aż takie złe. U nas tego nie ma, my jesteśmy sam na sam z widzem.

WP: A pojawiła się u was refleksja, że może to już nie te czasy, nie ten odbiorca, że wasze żarty już nie śmieszą?

- My w ogóle nie myślimy takimi kategoriami. Mamy swoje poczucie humoru, swoje wygłupy i żarty. Jeżeli komuś się podobają to je ogląda, jeżeli nie, to nie. Jestem w tej branży już od wielu lat i wiem, że jednego dowcip rozśmieszy, innego nie, a innego jeszcze wnerwi. Wydaje mi się, że w naszym przypadku nie ma jednak tragedii. Przypomina mi się jak kiedyś Janusz Laskowski śpiewał "Żółty jesienny liść". Wtedy też wszyscy się z niego śmiali, a do dziś ta piosenka jest śpiewana i lubiana. To pokazuje, że artysta nie może być własnością targetu, musi mieć swoje zdanie.

WP: Skoro jesteśmy przy targecie, to w przypadku waszego programu raczej nie są to młodzi ludzie...

- I tu nie ma pan racji. Wielu młodych ludzi ogląda nasz program, choć dają temu wyraz w bardzo różny sposób. Na przykład w najbliższym odcinku wystąpi harcerz, który sam się do nas zgłosił, gdyż dzięki temu dostanie nową odznakę. Z drugiej strony odbieram sporo telefonów od młodych ludzi, którzy przerabiają naszą piosenkę i śpiewają mi do słuchawki "studio YaYo, jak oni was r...", albo mówią, że bardzo lubią nasz program, a gdy pytam czy serio, to odpowiadają: "nie, yaycowałem". Te ostatnie przypadki nie są może do końca fajne czy miłe, ale paradoksalnie świadczą o tym, że młodzi ludzie nas oglądają.

WP: Pod adresem Studia YaYo padają też zarzuty o stronniczość. Patrząc na wasz program trudno jest nie zauważyć, że głównie żartujecie z opozycji, oszczędzając przy tym obecny obóz "dobrej zmiany".

- Nie wyznaję teorii, że powinno się śmiać ze wszystkich i ze wszystkiego. Ja tak nie uważam. Są pewne rzeczy, które mnie śmieszą, które chcę skrytykować i to robię. Jeżeli ktoś chce skrytykować inne, to proszę bardzo, nikt mu nie zabrania, ale niech nie mówi mi, z czego ja mam się śmiać. Nie wykluczam, że kiedyś rozśmieszy mnie PiS i będę chciał to skomentować. Co do pluralizmu, to za rządów PO-PSL telewizja też taka nie była. Z tą różnicą, że wówczas przechył był w drugą stronę. Dotyczyło to również kabaretów. Ja natomiast uważam, że w misyjnej telewizji publicznej powinno być miejsce dla każdego.

WP: Ale wszystko rozbija się właśnie o to, że nie ma...

- Ale ja nie zabraniam żeby było (śmiech). Myślę, że obecnie może to wynikać z tego, że formuła rozrywkowa w telewizji jeszcze się do końca nie ukształtowała, więc jest za wcześnie na takie stwierdzenia. Mnie się udało przekonać dyrektora w TVP3 do swojego pomysłu i robię program, choć wcześniej nie byłem do mediów publicznych wpuszczany, a z "Trójki" mam nawet na piśmie, że moje piosenki się nie nadają. Dlatego w przypadku śmiania się w Studio YaYo z byłego obozu rządzącego, to może być to pewną formą odreagowania.

WP: Z tego by wychodziło, że jest pan liderem tego programu.

- To nie jest tak. Robimy ten program razem z Pawłem Dłużewskim i jest to efekt naszej współpracy. Oczywiście nie mamy takich samych poglądów we wszystkich kwestiach i zdarzają się pewne sprzeczki światopoglądowe, ale z doświadczenia wiem, że jest to coś naturalnego.

WP: A nie obawia się pan, że przy całym pańskim dorobku, zostanie pan zapamiętany tylko ze Studia YaYo?

- Ale ja jeszcze nie skończyłem! Mam w planach nagrać kilka płyt ze swoimi piosenkami, chciałbym nakręcić film utrzymany w konwencji komedii. Co się tyczy Studia YaYo, to w moim wieku nie można być wybrednym i należy się cieszyć z tego, co się ma (śmiech).

WP: Chce pan nakręcić komedię?! Będzie utrzymana w konwencji Studia YaYo?

- Jest jeszcze za wcześnie by o tym mówić. Na razie są to po prostu moje luźne pomysły, a nie jakieś konkrety.

WP: Jako satyryk, przynajmniej teoretycznie, powinien mieć pan spory dystans do siebie i świata. Czy są jakieś tematy, z których nigdy by pan się nie śmiał? Potrafiłby pan żartować ze Smoleńska, tak jak robił to Maciej Stuhr?

- Jeżeli chodzi o Macieja Stuhra, to nie będę oceniał i krytykował innych. Niech każdy satyryk sam zdecyduje z czego chce się śmiać. Jeżeli miał potrzebę, by żartować ze Smoleńska, to jego prawo, robił to na własną odpowiedzialność. Dużo bardziej zdziwiła mnie jednak reakcja widowni, która z tych żartów w sposób nieprzyzwoity rżała. Dla mnie było to przygnębiające.

WP: Po pierwszym odcinku Studia YaYo przez cały dzień chodziła mi po głowie piosenka "To idzie demonstracja KOD-u". Co wam zawinił ten biedny KOD?

- Pan mówi o tym w sposób ironiczny, a schodzimy tu na bardzo poważne tematy. Moim zdaniem KOD nie jest organizacją przypadkową, a wręcz celowo wymyśloną przez naprawdę niegłupich ludzi i to niekoniecznie mieszkających w Polsce. Oni obecnie ponoszą sromotną i w pełni zasłużoną klęskę. Uważam, że jest to nieuczciwa organizacja, która dodatkowo bazuje na złodziejstwie semantycznym, jak w przypadku noszenia opornika. Jestem człowiekiem, który pamięta czasy komuny i to z jaką odwagą wiązało się jego noszenie. To była świętość i nie rozumiem, jak w dzisiejszych realiach można się do tego porównywać czy odwoływać.

Obraz
© (fot. Agencja Gazeta)

WP: Jest pan zwolennikiem PiS?

- Przede wszystkim jestem zwolennikiem Polski.

WP: To akurat można usłyszeć od każdego. A ja pytam konkretnie o PiS?

- W takim razie może wytłumaczę. Jestem zwolennikiem opiekuńczego państwa, które nie pozostawia człowieka samego sobie, tylko mu pomaga. Na pewno nie jestem zwolennikiem złodziejskiego kapitalizmu, który reprezentowała koalicja PO-PSL. W tym kontekście PiS jest mi najbliższą obecnie partią na polskiej scenie politycznej. Nie oznacza to jednak, że nie mam do niej zupełnie zastrzeżeń.

WP: Jakiś przykład?

- Żeby daleko nie szukać, to nie podobał mi się w całości ostatni pomysł podwyżek. Uważam, że w przypadku posłów byłyby one nieuzasadnione, ale dla ministrów już tak. To trąci pewną patologią, że sędziowie Trybunału Konstytucyjnego zarabiają więcej niż premier Polski.

WP: Byłym pierwszym damom też by pan dał pensję?

- Niech mają.

WP: To byłoby prawie 10 tysięcy złotych miesięcznie...

- Ja nie lubię innym ludziom zaglądać do kieszeni. Byłe pierwsze damy miały swoje obowiązki, reprezentowały Polskę i myślę, że za to coś im się też należy. Kraj na pewno od tego nie zbiednieje.

WP: A jak pan odebrał wprowadzenie ofiar katastrofy smoleńskiej do apelu poległych? Wzbudza to wiele kontrowersji na przykład podczas obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego.

- To mi się nie podoba, jest to przesada. Powstanie Warszawskie to Powstanie Warszawskie, a katastrofa Smoleńska, to katastrofa Smoleńska. Takich rzeczy nie powinno się mieszać, tym bardziej, że tym samym wystawia się to wydarzenie na krytykę i mówiąc kolokwialnie samemu się podkłada.

WP: Wracając do pytania o PiS to zadałem je, gdyż zastanawia mnie czy rzeczywiście jest pan zwolennikiem tej partii, czy może przypięto panu taką łatkę, bo nie znosi pan PO?

- Rzeczywiście w Polsce działa to trochę na zasadzie, że jak nie jest się zwolennikiem PO, to pewnie jest się wyborcą PiS. A jak jest się już tym zwolennikiem PiS, to się pewnie słucha Radia Maryja. A jak się słucha tego Radia Maryja, to się pewnie jest antysemitą i nieważne, że jest się Żydem (śmiech). To nie jest tak, że jestem jakimś tam dworskim satyrykiem, nie. Po prostu mam swoje poglądy i w nich jest mi obecnie bliżej do PiS. Prawda jest jednak taka, że wcześniej bardzo wierzyłem w powstanie koalicji PO-PiS, która została storpedowana przez ambicje Donalda Tuska niemogącego przeboleć porażki w starciu z Lechem Kaczyńskim. Osobiście PO nastąpiła mi natomiast na odcisk zwalniając bez powodu z funkcji dyrektora Domu Kultury Praga. Wówczas rozpoczęła się moja prywatna wojna, którą wygrałem.

WP: Jak to pan wygrał?

- No po prostu wygrałem. Proszę zobaczyć, że PO się sypie i za chwilę tej partii nie będzie.

WP: Trąci to trochę Lechem Wałęsą, któremu również zdarza się wypowiadać tak, jakby sam obalił komunizm.

- Ja zawsze mówię, że w pojedynkę pokonałem PO, a jak już runęła, to PiS się podłączył (śmiech). A tak całkiem na poważnie, to z PO walczyłem zawsze prywatnie, na własny rachunek i stąd się bierze moja osobliwa satysfakcja.

WP: To na koniec coś z zupełnie innej beczki. Polska scena polityczna jest dla satyryka kopalnią pomysłów?

- Cały świat nią jest, nie można patrzeć tylko w tak wąski sposób. Ja jako satyryk mam nawet do siebie trochę pretensji o to, że czasem za słabo analizuję ten świat, że mógłbym się czasem bardziej sprężyć, by więcej tych absurdów zauważyć i obśmiać. Jestem bardzo zapracowanym człowiekiem i nie zawsze starcza mi czasu, by tą swoją satyrę dobrze przygotować. Dlatego właśnie muszę "yaycować".

* Ryszard Makowski - polski satyryk i dziennikarz. W latach 1989-2001 członek Kabaretu OT.TO, znany z gościnnych występów z Kabaretem Pod Egidą. Od grudnia 2012 jest współpracownikiem czasopisma "W Sieci". Od 19 czerwca 2016 współprowadzi z Pawłem Dłużewskim program Studio YaYo w TVP3 Warszawa.

Źródło artykułu:WP Opinie
kodstudio yayopis
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (533)