Rykoszet. O Marianie, bracie Hanny. Trzecim, który padł© WP

Rykoszet. O Marianie, bracie Hanny. Trzecim, który padł

Marianna Fijewska

Cała rodzina Mariana Sawicza nosi bliznę po Grudniu ’70. To blizna po jednej kuli, która skrzywdziła wiele osób. Oto historia Mariana oczami jego siostry Hanny.

13.12.1970 r.
Rząd wprowadza podwyżki cen na 45 artykułów codziennego użytku. Mięso drożeje o 18 proc., mąka o 17, powidła niemal o 40, a węgiel o 10.

14.12.70
Jako pierwsi protestują pracownicy Stoczni Gdańskiej. Ich demonstracje są brutalnie tłumione przez wojsko i milicję. Buntownicze nastroje obejmują całe Wybrzeże.

15.12.70
Umiera pierwszy z trzech elblążan - ofiar wydarzeń grudniowych. Nazywa się Waldemar Rebinin, ma 36 lat. Jest kierowcą samochodu sanitarnego. Nie uda mu się dowieźć do przychodni zaopatrzenia medycznego. Zatrzyma się w okolicy gdańskiego dworca PKP, by pomóc postrzelonemu stoczniowcowi. Zginie od milicyjnej kuli. Do historii przejdzie jako bohater.

17.12.70
Umiera drugi elblążanin. Nazwa się Zbyszek Godlewski. Jest pracownikiem portu w Gdyni, ma 18 lat. Nie uda mu się dojść do zakładu. Zginie od serii kul z karabinu wojskowego. Robotnicy położą jego ciało na drzwiach i przemaszerują przez miasto. Do historii przejdzie jako Janek Wiśniewski - ten, który padł w słynnej balladzie Krzysztofa Dowgiałły.

18.12.70
Umiera trzeci elblążanin. Nazywa się Marian Sawicz, ma 22 lata. Rodzina mówi mu Maryś. Nie będzie ratował ludzi, nie będzie niesiony na drzwiach. Będzie po prostu wychodził z baru mlecznego.

Zanim zginie

- Zanim Marian zginie… to znaczy, zanim opowiem o jego śmierci, chciałabym go jakoś przedstawić – Hanna jest podobna do brata. Oczy ma te same. Siostra Mariana Sawicza pamięta każdy szczegół sprzed pięćdziesięciu lat.

Na stole w salonie układa starannie kilka fotografii przystojnego chłopaka o kędzierzawych włosach i wyjątkowo zalotnym uśmiechu. Obok dwie książki poświęcone wydarzeniom grudniowym. Obie zawierają krótkie rozdziały o Marianie. Hanna twierdzi, że w obu są błędy i pokazuje pokreślone ołówkiem strony. Poprawki robi dla siebie. - Proszę zobaczyć, głupoty wypisują. Na przykład, że Marian był świetnym tancerzem, niech pani to jakoś sprostuje.

Marian Sawicz nie potrafił tańczyć. Hanna zaznacza, że nie miał poczucia rytmu ani pamięci do kroków. "Chodź się powygłupiamy!" - mówił do koleżanek podczas potańcówek, które urządzał w rodzinnym domu na Szczyglej, a potem pląsał wesoło po dywanie.

- Ale niech pani napisze, że lekkoduchem też nie był.

Marian Sawicz nie miał czasu być lekkoduchem. Został głową rodziny w dniu, w którym rozstali się jego rodzice. Jako szesnastolatek poszedł do wojska, żeby zdobyć prawo jazdy. Teraz ma 22 lata i za siedem dni ma zostać mężem Ali Haufy, a za sześć miesięcy ojcem.

18 grudnia 1970, godzina 16.45

Na ulicy przed barem "Słoneczny" pełno mundurowych. Kilkadziesiąt metrów od baru stoi czołg. Podobno ludzie chcą go podpalić, podobno zapłonęła plandeka. Wojskowi strzelają ze ślepaków. Wybuchają petardy. "Banda!" - krzyczą przechodnie. Na ulicy pachnie dymem i strachem. Marian wychodzi z baru. Przystaje na schodach. Widzi kolegę - Ryśka Konarczaka. Chce się przywitać, ale ich dłonie nigdy się nie spotkają, bo milicyjna nysa jest już na wysokości "Słonecznego".

Podobno drzwi auta są rozsunięte. Podobno wychyla się z nich milicjant. Podobno wygląda na pijanego, podobno się śmieje. Podobno o biodro oparty ma karabin. Podobno strzela byle gdzie, dla zabawy.

Podobno tak ginie Marian Sawicz.

Rysiek jest w szoku. Nachyla się nad Marianem. Wtedy czuje, że też jest ranny. "Kula utkwiła mi w szyi, być może ta sama przeszła Mariana" - zezna przed prokuraturą wojskową w 1991 r.

Drugim świadkiem śmierci Sawicza jest Andrzej Grzelak. Podbiega, wyjmuje z kieszeni portfel, z portfela dowód. Z pomocą przechodniów przenosi Mariana kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie stoi wojsko. Mundurowi każą im iść do domu. Komuś udaje się zatrzymać karetkę. Sanitariusz patrzy na Mariana, mówi, że trupów nie zabierają. Tak Andrzej dowiaduje się, że Marian nie żyje. Chce zamknąć mu oczy, ale powieki są zbyt uparte. Wyjmuje z kieszeni białą chusteczkę, zakrywa twarz. Obok ciała zatrzymuje się pocztowa skoda (Marian pracował wcześniej na poczcie, być może mężczyzna prowadzący samochód go rozpoznał). Andrzej wręcza kierowcy dowód nieznajomego, prosi, by zawiózł ciało pod wskazany adres.

Kierowca na Szczyglą nie dociera. Historię rodziny Sawiczów przecina na pół rykoszet milicyjnej kuli.

Obraz
© WP | Marianna Fijewska

Poszukiwania Mariana

O 20:00 w domu na Szczyglej rozlega się walenie do drzwi. To sąsiad - pan Leszczyński. Jest zaaferowany. Powtarza, że Marian leży pod barem. Że chyba go postrzelili. Że słyszał, jak jakiś mężczyzna (Andrzej Grzelak) odczytuje jego nazwisko z dowodu. Poza tym na własne oczy widział - Marian jak nic.

Dlaczego Leszczyński zjawia się u Sawiczów dopiero trzy godziny po tragedii? Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że jutro przyjadą po niego milicjanci. Zabiorą na komendę i będą bić tak długo, aż pomyśli, że umrze. Później powie Hannie: "Co bolało, to bolało, ale jak bym się czuł, gdybym was nie poinformował?".

Gdy Leszczyński wychodzi, Hanna prosi koleżanki, by zaopiekowały się braciszkiem i razem z mamą idą pod "Słoneczny". Widzą krew zmieszaną z białą mazią. Józefa chce zamoczyć w tej kałuży chusteczkę, Hanna jej nie pozwala. Obok snują się żołnierze. Jeden mówi, że to zabrudzenie po petardzie i że mają stąd iść.

Odwiedzają dwa elbląskie szpitale. Personel twierdzi, że nie przywieziono nikogo rannego.

Wybija północ, gdy Józefa i Hanna dochodzą do miejskiej komendy. Na zewnątrz, mimo godziny milicyjnej, gromadzą się ludzie. Milczą, jakby w ciszy protestowali. To zły znak, myśli Hanna. W tym momencie z budynku wychodzi funkcjonariusz. "Wracajcie do domu. Powtarzam - nikt dziś nie został zabity".

Ludzie się rozchodzą.

Droga z komendy na Szczyglą zajmuje godzinę. Ale minęły już dwie, a Hanna z Józefą są dopiero w połowie. Córka zarzuca rękę matki na ramię i łapie pod bok. Idą ledwo krok za krokiem. Z daleka nadjeżdża samochód.

- Oparłam mamę o drzewo i wyskoczyłam na ulicę - relacjonuje Hanna. – Zobaczyłam, że to milicyjna nysa, ale było mi wszystko jedno. Ktoś musiał zawieźć mamę do domu.

Samochód staje, otwierają się drzwi, a Hannę uderza skondensowany smród alkoholu. W środku kilku milicjantów. Patrzą na półprzytomną Józefę i ryczą ze śmiechu. Po chwili odjeżdżają. Józefa zgina się w pół, "Maryś, Maryś, gdzie jest mój Maryś"- woła. Będzie tak wołać przez najbliższe tygodnie.

Ostatecznie o śmierci rodzina zostanie poinformowana dopiero kolejnego dnia. Tragiczną informację przekaże kobietom wujek Hanny, któremu przyjaciel - technik sekcyjny - w tajemnicy pokazał ciało.

"Kiedy przyjdą dom podpalić"

20 grudnia, godzina 20:00. Dom Sawiczów na Szczyglej otula płynące z kaflowego pieca ciepło. Józefa leży na kanapie, Hanna i Darek siedzą na ziemi, bawią się.

I nagle łomot.

Twarz małego Darka wykrzywia grymas przerażenia. Zaczyna panicznie szlochać i jednym susem wskakuje za kosz na pranie. Józefa wije się w łóżku, bredzi. Za to siedząca na podłodze Hanna nie rusza się z miejsca, nawet wtedy, gdy widzi przed sobą wielkie wojskowe buty.

"Proszę wydać ubranie na pogrzeb dla pana Mariana" - mówi jeden z trzech mundurowych. Ton ma pospieszający, szorstki. Józefa gryzie poduszki. Hanna jak robot kieruje się do pokoju brata. W głowie recytuje pierwszą zwrotkę wiersza Broniewskiego, który do dziś zna na pamięć:

Kiedy przyjdą podpalić dom
ten, w którym mieszkasz - Polskę
kiedy rzucą przed siebie grom
kiedy runą żelaznym wojskiem
i pod drzwiami staną, i nocą
kolbami w drzwi załomocą
ty, ze snu podnosząc skroń
stań u drzwi.
Bagnet na broń!
Trzeba krwi!

Powtarza go w kółko, kompletując ostatnie ubranie dla brata.

- Garnitur dałam wujka - wspomina dziś Hanna. - Wisiał u nas, czekał na wesele, a Maryś swojego nie zdążył odebrać od krawca. Jeszcze buty dałam. Nowe, dopiero co kupione. I koszulę, prezent od chrzestnej na ślub. Skarpetki czy dałam? Chyba tak. Nie jestem pewna, czy dałam kompletną bieliznę. Nie przyszło mi na myśl. I obrazka świętego też nie dałam. Nie wiedziałam, że się daje. Boli mnie to bardzo do dziś, że tak to niekompletnie zrobiłam.

Obraz
© Archiwum prywatne Hanny Haufy-Janowskiej | Marianna Fijewska

Przenigdy nie pytaj

"Hanusia, ty mnie nigdy, przenigdy już o pogrzeb nie pytaj" - błaga sąsiadka. Jest blada, ostatnie dni spędziła na strychu. Rodzice zamknęli ją tam ze strachu przed milicją.

To ona poszła w imieniu Sawiczów na pogrzeb Mariana. Hanna musiała zostać z małym bratem, a mama Józefa nie była w stanie pójść.

Teraz sąsiadka żałuje, że się zgodziła. Hanna wyszarpuje od niej strzępki informacji. Że najpierw pojechała z wojskowymi do prosektorium zostawić ubrania, a później po ojca Mariana (nie mieszka z Józefą). Potem na cmentarz, gdzie był już Marian. Ubrany, w trumnie. Ksiądz, który wyglądał na prawdziwego, odmówił modlitwę, ale ona nie pamięta jaką. Pamięta za to krople wody na twarzy Mariana. Musiał być świeżo umyty, bo jego kręcone włosy zamieniły się w mokre proste pasma przyklejone do białego czoła.

- Niech pani spojrzy na te loki, o tu na zdjęciu dobrze widać - Hanna uśmiecha się, palcem gładzi jedną z fotografii.- Marian lubił tę swoją puszystą czuprynkę. Taka szkoda, że go w mokrych pochowali.

Elbląg milczy

Od pogrzebu Hanna chodzi na 1 Maja. Pod "Słonecznym" kładzie kwiaty, modli się. Wraca codziennie, choć codziennie przegania ją milicja. Raz zostaje zatrzymana. Jest wtedy z Alicją i jej bratem (swoim późniejszym mężem). Milicjant pakuje ich do nysy, zawozi na komendę. Zostają zamknięci w dużej sali z tablicą (Hanna tę tablicę dobrze pamięta, bo w rogu, drobnymi literkami napisała: "hitlerowcy"). Po kilku godzinach zjawia się milicjant.

- Był bardzo spokojny - wspomina Hanna. - Powiedział, że nasze kwiaty mogą wywołać rozruchy i ktoś znów może zginąć. Pomyślałam, że ma rację i następnym razem pod "Słoneczny" poszłam dopiero w rocznicę śmierci Marysia.

Mijają dwa tygodnie od tragedii, kończą się ferie świąteczne, Hanna wraca do szkoły. Na długich przerwach wymyka się z przyjaciółkami na cmentarz. Zrywają kwiatki i układają je na grobie Mariana. Nauczyciele udają, że tych ucieczek nie widzą.

- Żaden z nauczycieli nawet po cichutku o śmierci Mariana nie mówił. Jakby to się w ogóle nie stało albo jakby tak musiało być - opowiada. Głos jej się trzęsie.

I na jednej lekcji wykrzyczałam: "Dlaczego nikt nie wspomina, że mój brat zginął?!" Zapadła cisza, a ja zaczęłam opowiadać od początku, jak to wszystko było. Oni słuchali, nikt mi nie przerwał. Ten nauczyciel, mój ulubiony nauczyciel, też słuchał.

Kilka tygodni później, miesiąca nie pamięta, ale chlapa była i błoto, Hanna decyduje się iść do sądu. Towarzyszy jej kuzyn - kierownik kontroli technicznej w Zamechu (Elbląskich Zakładach Mechanicznych). "Chcę założyć sprawę w celu odnalezienia morderców, którzy zabili mojego brata, Mariana Sawicza" - mówi Hanna. Kobiety siedzące w sekretariacie nieruchomieją. "Jak chcecie żyć spokojnie, odpuśćcie" - szepcze jedna. Druga: "Idźcie stąd szybciutko". Trzecia: "No już, do widzenia".

Nazajutrz do domu Sawiczów wślizguje się kuzyn. Kilka godzin wcześniej wezwał go szef. Powiedział: "Jest tobą zainteresowanie, że po sądach chodzisz. Jak chcesz tu pracować, daj spokój. Rodzinę masz, pamiętaj". Teraz mąż i ojciec dwójki dzieci szepcze: "Nic już nie będziemy ze sprawą Marysia robić".

Obraz
© PAP | Stefan Kraszewski

Generalny remont

Po śmierci Mariana Sawiczów odwiedza jeden z jego kolegów z MZBM. To prawdopodobnie osoba widniejąca w dokumentach SB jako "inicjator nielegalnej zbiórki pieniędzy", za którą kilka dni później zostanie wezwany na "rozmowę profilaktyczno-wychowawczą". Wręcza Józefie tysiąc złotych. Przeprasza, że tak mało. Widzi, że w domu są poniemieckie okna i stary piec kaflowy. Oferuje, że chłopcy z MZBM zrobią generalny remont. Za darmo. Józefa się zgadza, ale nie cieszy. Jest z nią bardzo źle.

Całe dnie leży na wersalce. Spod białej pościeli wystają tylko potargane siwe włosy, słychać szloch przerywany wołaniem Marysia. Józefę codziennie odwiedza znajoma lekarka, ale leki na uspokojenie, które podaje, nie działają. Pewnego dnia ze ściany spada portret komunijny Marysia. Dziwna sprawa, bo rama wisi stabilnie na gwoździu, a portret leży na ziemi.

Wtedy Hania wpada na pomysł - mówi mamie, że to kolejny znak. Zmyśla sen, w którym Maryś miał powiedzieć jej, że jest zmęczony noszeniem wiader z wodą. "To były twoje łzy mamo, musisz przestać płakać". Józefa szczerze w sny wierzy, ale nawet to nie przerywa jej histerii. Lekarka decyduje się umieścić ją w szpitalu psychiatrycznym.

Hanna rezygnuje ze szkoły. Ktoś musi opiekować się 4-letnim Darkiem. Poza tym trzeba doglądać remontu, który już się zaczął.

- Chłopaki z MZBM robili to wolno i nieudolnie - opowiada Hanna. – Zdarli podłogę i ponabijali na nią płyty pilśniowe, ale nie na całą, bo im płyt nie starczyło. Piec rozebrali, okna powyjmowali, ale nie mieli jeszcze nowych na wymianę.

Zimno, nie ma pieca, nie ma okien. Taki widok zastaje pielęgniarka środowiskowa, która przychodzi porozmawiać z Hanią o stanie zdrowia Józefy. "To nie są warunki dla 4-letniego dziecka" - mówi i zabiera Darka. Chłopczyk trafia do domu dziecka. (Darek nie będzie chciał rozmawiać o Marianie ani o dzieciństwie, wiele lat później spali niemal wszystkie pamiątki po bracie).

W czerwcu Józefa wychodzi ze szpitala. Pierwsze, co robi, to odbiera Darka z domu dziecka. Drugie - zrywa płyty pilśniowe z podłogi. Czuje się znacznie lepiej, ale jest przerażona stanem domu. Znajomy radca prawny pomaga jej napisać list do Edwarda Gierka.

W 1991 roku Józefa Sawicz zezna: "(…) przyjechali do mnie panowie Beim Tadeusz i Sęp Antoni z Komitetu Wojewódzkiego Partii w Gdańsku. Wiedzieli już oni, że wysłałam list do Edwarda Gierka z prośbą o ukaranie sprawców śmierci syna i odszkodowanie. Panowie ci oświadczyli mi, że mam już do nikogo więcej nie pisać, gdyż oni udzielą mi pomocy i otoczą mnie stałą opieką".

Hanna pamięta, że Beim (działacz komunistyczny, późniejszy minister) miał wielkie krzaczaste brwi, a Sęp (zastępca Kierownika Wydziału Spraw Wewnętrznych) zaskakująco łagodną twarz. Są uprzejmi. Obiecują, że zapłacą za nowy płot, ekipę remontową, i za wieczorową szkołę Hani.

Szkoły nie załatwiają. Płotu nie stawiają. Remont kończą chłopaki z MZBM.

Anonim

Początek 2006 roku. Na Szczyglą trafia list do Bogdana Sawicza. Choć taka osoba nie istnieje, nazwisko zgadza się z adresem. Józefa otwiera korespondencję. Nieruchomieje. Na pożółkłej, wyrwanej z zeszytu kartce widnieje surowy napis:

"Informujemy, że mordercą Mariana jest (tu imię i nazwisko). Ujawnimy się, jeśli rozpoczniecie proces przeciwko niemu"

Akurat rządzi PiS. Józefa i Hanna piszą list do partii, w którym dokładnie opisują śmierć Mariana i załączają anonim. Odpowiedź dostają od samego prezesa. "Uprzejmie informuję, że sprawę z zachowaniem poufności przekazałem do rozpatrzenia przez Pana Ludwika Dorna, Wiceprezesa Rady Ministrów, Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz Pana Zbigniewa Ziobro, Ministra Sprawiedliwości, Prokuratora Generalnego RP" - odpisuje Jarosław Kaczyński.

We wrześniu 2007 roku Hanna otrzymuje wezwanie z Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu przy IPN w Gdańsku. Tam opowiada o najgorszej zimie swojego życia. Podaje nazwisko z anonimu. Okazuje się, że człowiek o takim nazwisku pracował w elbląskiej milicji. Po 18 grudnia miał trzy razy awansować, a następnie znaleźć pracę w służbie więziennej. Śledczy pytają, czy Hanna chce rozpocząć proces przeciwko domniemanemu sprawcy.

Odpowiada, że nie.

Nie ma siły. Kilka miesięcy wcześniej umarł jej mąż (brat Alicji), a matka jest obłożnie chora. "Chcę tylko spokoju" - mówi.

Pół roku później Hanna od przyjaciół dowiaduje się, że osoba o tym samym nazwisku, które wskazano w anonimie, piastuje bardzo ważną funkcję w strukturach policyjnych. Wygląda na to, że wysoko postawiony policjant to syn byłego elbląskiego milicjanta.

Hanna znajduje komendę, w której pracuje mężczyzna i wysyła list. Sugeruje w nim, że wie, kto zabił jej brata i że będzie domagać się odszkodowania.

Późniejsze wydarzenia relacjonuje tak:

- Z komendy przyszło pismo - zaproszenie na negocjacje ws. odszkodowania do komendy miejskiej w Elblągu. Pojechałam sama. Mamy ze sobą nie wzięłam, bo czuła się już bardzo źle. Trzech policjantów zaprosiło mnie do pokoju, jakby przesłuchań. Przedstawili mi się, stąd wiem, że nie było wśród nich człowieka, do którego adresowałam list. Zamknęli drzwi. "Ile?", zapytali. "Niech panowie sami wycenią" - powiedziałam. Nie wiedziałam, co innego powiedzieć. "O dwudziestu tysiącach to może pani zapomnieć". "Piętnaście" - powiedziałam, a oni, że o piętnastu też mam zapomnieć. Wtedy zaczęło się licytowanie. Czternaście - nie, trzynaście - za dużo. Poczułam się jak na targu. Jakbym sprzedawała konia. To było takie niesmaczne, nieoficjalne. Stanęło na sumie dwunastu tysięcy złotych. Mieli wypłacić w gotówce. Żeby odebrać pieniądze, musiałam raz jeszcze pojechać tam z mamą.

Ale wszyscy odradzali jej przyjęcie takiej sumy. "12 tysięcy za śmierć syna?!" - mówili. I mama się nie zgodziła. Napisała im, że to za mało. Po jakimś czasie znów przyszło pismo z policji. Zapytali, czy na pewno mama nie chce tych 12 tysięcy i że więcej nie zapłacą. I ja mamę przekonałam. Powiedziałam, że jak będzie taka uparta, to w ogóle nic nie dostanie. Tak wtedy sądziłam. Pojechałyśmy. Znowu trzech ich było, a rozmowa bardzo krótka. Mama się nie odzywała, bo miała łzy w oczach. Tylko podpis złożyła, że więcej nie będzie się ubiegać o pieniądze. Oni wyciągnęli gotówkę, a jak ona zobaczyła te pieniądze, to się rozpłakała i wybiegła. Gotówkę wzięłam ja i wyszłam za mamą.

Później napisałam jeszcze kilka listów na komendę, gdzie pracował syn człowieka z anonimu. Prosiłam o spotkanie, ale odpowiedzi dostawałam bardzo oficjalne, że nic już nam nie zapłacą i że nie ma potrzeby spotykania się. A ja chciałam temu mężczyźnie wykrzyczeć. Nie wiem, co. Psychiatra stwierdziła u mnie wtedy wzmożoną depresję. Targało mną. Żal, wściekłość. Chciałam mu po prostu wykrzyczeć!

Hanna mówi, że dopiero teraz, po pięćdziesięciu latach od śmierci brata, jest w stanie racjonalnie podejść do kwestii odszkodowania. Wyciąga stare listy, pisma z prokuratury i komendy. Na jakiej podstawie Józefa dostała 12 tysięcy zł? Czy było to oficjalne i zaksięgowane odszkodowanie? Czy próba uciszenia niewygodnych świadków? - zastanawia się dzisiaj.

Pod koniec października 2020 roku Hanna pisze w tej sprawie maila do Komendy Głównej Policji. Chce się upewnić, czy w 2008 roku, kiedy odbył się "targ" o dwanaście tysięcy złotych, było to działanie oficjalne, czy dostała te pieniądze pod stołem, a policja oficjalnie nic o nich nie wie. Pyta, z jakiego funduszu pochodziło odszkodowanie. Otrzymuje odpowiedź, że sprawa jest procedowana.

[Od redakcji: Nie podajemy w reportażu nazwiska z anonimu. Anonimowy donos nie może przesądzać o czyjejś winie lub niewinności. Uczynić to może tylko sąd].

Obraz
© WP | Marianna Fijewska

50 lat po godzinie 16.45

1-go Maja, jedna z głównych ulic Elbląga, jest pusta. Gdy minie się dewocjonalia, sex shop, jubilera, upadłą pierogarnię, dojdzie się pod dawny adres "Słonecznego". Dziś mieści się tu kebab. Przed nim kilka stolików i grupka ludzi przepijających baraninę piwem. O tragedii sprzed 50 lat informuje tablica wisząca za rogiem. Trudno ją dostrzec. Podobno kilkukrotnie zmieniała swoje położenie, wędrując w coraz dalszy zakątek budynku.

Hanna pod kebab przychodzi raz do roku. O szóstej rano. Wtedy jest cicho i klientów jeszcze nie ma. Dla własnego zdrowia omija cmentarz. Mówi, że każda wizyta podnosi jej ciśnienie. Wszystko dlatego, że grób Mariana został zarejestrowany jako wojskowy.

- Kilka miesięcy temu zdjęcia Marysia spadło, przełamało się na pół - opowiada. - Chciałam zawiesić nowe, inne niż widnieje w archiwach, ale kierownik cmentarza powiedział, że zostanę ukarana finansowo. Trzeba czekać na zgodę wojewody, a ile? Nie wiadomo.

Hanna chce też zadbać o grób, na własny koszt zrobić polbruk, miała już ekipę nawet wybraną. "Co pani wymyśliła" - słyszy od kierownika cmentarza. Ekipę musiała odwołać.

Dlatego 18 grudnia upamiętnia na 1 Maja. Zapala znicz i stawia na chodniku, a czerwoną różę z czarnym kirem układa pod tablicą. Taką ma tradycję od 49 lat.

Kolejna tradycja Hanny dotyczy czasu. Tu, w salonie na Szczyglej, nawet w całkowitej ciszy, nie usłyszy się tykania zegara. Choć ten jest i zajmuje poczesne miejsce na regale.

Jego wskazówki stanęły na 16.45.

Źródło artykułu:WP magazyn
Marianna Fijewskagrudzień '70grudzień 1970
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)