Trwa ładowanie...
16-11-2010 10:50

"Rozgoryczeni faceci" utopieni w ropie i krwi

Obwieszony murzyńskimi amuletami, półnagi nastolatek z karabinem w ręku może sprawić, że kierowcy na całym świecie zapłacą więcej za paliwo. Partyzanci z nigeryjskich bagien wiedzą o tym doskonale. I potrafią to wykorzystać.

"Rozgoryczeni faceci" utopieni w ropie i krwiŹródło: AFP, fot: Dave Clark
d9kxmio
d9kxmio

W minionym tygodniu szefom koncernów naftowych niewątpliwie trzęsły się ręce. Partyzanci z MEND (Ruch na Rzecz Emancypacji Delty Nigry) znów zaatakowali. Parę motorówek podpłynęło do położonej kilkadziesiąt kilometrów od brzegu platformy wiertniczej Afrenu. Uzbrojeni mężczyźni błyskawicznie wdrapali się po potężnych nogach konstrukcji. Chwilę później wracali do swojej kryjówki z pięcioma zakładnikami.

"W najbliższych dniach nasi wojownicy zaatakują wiele instalacji wydobywczych" - ostrzegli w e-mailu do mediów napastnicy.

MEND od blisko pięciu lat terroryzuje przedsiębiorstwa naftowe operujące w południowo-wschodniej Nigerii. W zeszłym roku część rebeliantów skorzystała z rządowej oferty amnestii i złożyła broń. Inni postanowili kontynuować swoją walkę z przemysłem paliwowym, który zamienił ich ziemie w wielkie, cuchnące bagno. I mają coraz mniej cierpliwości.

Przekleństwo

Wielkie złoża ropy odkryto w Delcie Nigru - po kilku dekadach poszukiwań - pod koniec lat 50. poprzedniego stulecia. Znalezisko natychmiast przyciągnęło naftowych potentatów, z Shellem i Chevronem na czele. Dla młodego państwa było to obietnicą świetlanej przyszłości; szybko stało się jednym z największych eksporterów oleju napędowego na świecie. Miliardy dolarów miały uczynić z Nigerii bogaty, nowoczesny kraj. Mieszkańcy delty żywili szczególnie duże nadzieje - w końcu to pod ich stopami pulsowały hektolitry "czarnego złota".

d9kxmio

Niestety, pod koniec XX wieku Nigeria w niczym nie przypominała państwa dostatku. Delta Nigru, złożona z dziewięciu stanów, zamieszkana przez 40 plemion i około 30 milionów ludzi, zamieniła się w grzęzawisko. Krainę przecinały niezliczone rurociągi, a ozdabiały cysterny i stacje pomp, często zardzewiałe i nieszczelne lub uszkodzone przez złodziei paliwa. Wycieki skaziły rzeki i pola uprawne, zniszczyły plony, zabiły ryby i inwentarz. Gdzieniegdzie w niebo wystrzeliwały słupy ognia, czarny dym kradł słońce, a niegaszone płomienie trawiły lasy. Podstawowymi środkami transportu stały się wyciosane w drewnie pirogi i chybotliwe łódeczki, które dzielnie przemierzały bagniste rozlewiska ropy wokół setek wiosek.

Tymczasem kolejne nigeryjskie rządy, ogarnięte naftową ekstazą, zupełnie zapominały o konieczności inwestowania w edukację lub infrastrukturę. Pieniądze - miliardy petrodolarów - trafiały do sektora wydobywczego lub kieszeni skorumpowanych polityków. W Delcie Nigru nie budowano szkół, szpitali ani dróg. Większość obywateli żyła za mniej niż dolara dziennie, bez dostępu do prądu i bieżącej wody. Brakowało pracy dla milionów młodych ludzi i nadziei dla zgorzkniałych serc. Kwitły za to przestępczość i etniczne animozje, podsycane przez przebiegłych urzędników pragnących wygrać lokalne wybory.

Niedoli Delty Nigru jako pierwsi nie zdzierżyli ludzie z plemienia Ogoni. W połowie lat 90. zaczęli organizować w swoim stanie masowe protesty przeciwko firmom naftowym, zwłaszcza Shellowi. Ich demonstracje zatrzymały wydobycie ropy w całym Ogonilandzie. Koncerny poniosły ogromne straty, a ceny paliwa na świecie podskoczyły. Protestujący domagali się 10 miliardów rekompensaty za zniszczenie środowiska i sprawiedliwszego podziału dochodów ze sprzedaży płynnego bogactwa. W odpowiedzi na bunt, wojskowy rząd wysłał do regionu żołnierzy. W kilka tygodni żołdacy zmasakrowali ponad dwa tysiące ludzi i zrównali z ziemią wiele osad. Krew na moment rozrzedziła naftowe bajoro.

W 1995 roku lider manifestantów, pisarz Ken Saro-Wiwa i ośmiu innych działaczy trafiło na szafot za "nawoływanie do morderstwa". Kilka lat później świadkowie w ich procesie przyznali, że skłamali zeznając przeciwko aktywistom. Mieli zostać przekupieni przez przedstawicieli Shella i armii. Władze firmy gorączkowo temu zaprzeczały, jednak w końcu wypłaciły - "w ramach pojednania" - 15,5 mln dolarów rodzinom skazanych.

d9kxmio

Tuż przed tym, jak sznur zacisnął się na szyi Saro-Wiwa, powiedział on: "Pan zabiera moją duszę, ale walka będzie toczyć się dalej. Nie pomylił się.

Koniec zabawy

Przez następne lata sytuacja w Delcie Nigru stale się zaogniała. Chociaż żołnierskie buty zadeptały wolę walki ludu Ogoni inne plemiona - zwłaszcza największe, Ijaw - coraz częściej okazywały swój gniew. Od czasu do czasu zbrojne bandy przeprowadzały nieskoordynowane ataki na pracowników i własność firm naftowych lub siły bezpieczeństwa.

Prawdziwy wstrząs nastąpił w styczniu 2006 roku. Kilkudziesięciu uzbrojonych po zęby mężczyzn najechało jeden z obiektów Shella. Uprowadzili czterech zagranicznych specjalistów zatrudnionych przez brytyjsko-holenderskiego giganta.

d9kxmio

Tuż po tym wydarzeniu dziennikarze agencji informacyjnych i nigeryjskich mediów otrzymali wiadomość od nieznanego do tej pory Ruchu na Rzecz Emancypacji Delty Nigru (MEND), który wziął na siebie odpowiedzialność za atak. Jego rzecznik, Jomo Gbomo, zapowiedział, że to dopiero początek. "Naszym celem jest całkowite uniemożliwienie nigeryjskiemu rządowi eksportu ropy" - pisał. Zażądał uwolnienia dwóch liderów Ijaw, przekazania 1,5 mld dolarów odszkodowania i połowy dochodów ze sprzedaży nafty mieszkańcom delty, a także rozpoczęcia programów rozwojowych dla zabiedzonych wiosek. Do firm wydobywczych skierował ostrzeżenie:"Opuście nasze ziemie póki możecie albo zgińcie tutaj".

Branżę ogarnęło przerażenie. Z dnia na dzień wydobycie nigeryjskiej ropy spadło o 250 tysięcy baryłek dziennie, a kierowcy znów musieli płacić więcej przy każdym tankowaniu.

Na początku rząd w Abudży zignorował zuchwałych rebeliantów. Szybko okazało się to błędem. W ciągu zaledwie kilku miesięcy bojownicy porwali (i wypuścili za okupem) ponad 50 pracowników koncernów, wysadzili liczne instalacje i rurociągi oraz wygrali kilka potyczek z żołnierzami. Momentami wydobycie nigeryjskiego "czarnego złota" spadało o jedną trzecią, co kosztowało państwo (a właściwie - polityków) miliard dolarów miesięcznie.

d9kxmio

Z każdym tygodniem techniki walki i wyposażenie partyzantów stawały się coraz lepsze. Po bagnach, które doskonale znali, poruszali się przy pomocy szybkich motorówek, dzięki czemu skutecznie uciekali przed patrolami. Mogli dotrzeć właściwie wszędzie. Potrafili nawet zaatakować platformę wiertniczą oddaloną 120 kilometrów od brzegu.

Bojownicy czerpali dochody głównie z okupów i czarnorynkowej sprzedaży ropy podkradanej z rur. Szacuje się, że były to setki milionów dolarów.

W rękach dzierżyli nie tylko wysłużone AK-47, ale również nowoczesne karabiny, moździerze oraz wyrzutnie rakiet, kupowane w RPA, Czechach, Rosji lub od skorumpowanych nigeryjskich wojskowych. - Ich środki wydają się nieskończone - powiedział reporterowi "Vanity Fair" dr Sofiri Joab Peterside, specjalista ds. uzbrojenia. - Policjanci muszą liczyć każdy pocisk, który zużyją - mają ich nie więcej niż 10 czy 15. Powstańcy stosują broń ładowaną taśmami amunicyjnymi, która może strzelać nieprzerwanie przez 20 minut - wyjaśnił.

d9kxmio

Nawet wygląd rebeliantów dawał im przewagę nad przeciwnikiem. Sebastian Junger odwiedził jeden z ich obozów: zazwyczaj byli to młodzi, atletyczni mężczyźni z ciałami ozdobionymi ludowymi malunkami, amuletami z kości i pasami naboi. Poważne, napięte twarze zakrywali czarnymi maskami, a w talii przewiązywali się czerwonymi szarfami. "Byli zbiorem żywych koszmarów, wszystkiego, co przeraża ludzką psychikę. Gdy nigeryjscy żołnierze stawali naprzeciwko nim, czasami po prostu upuszczali broń i uciekali" - pisał dziennikarz.

Sami buntownicy przedstawiali się inaczej. - Nie jesteśmy komunistami, ani nawet rewolucjonistami. Jesteśmy po prostu niesamowicie rozgoryczonymi facetami - mawiali.

Wojownicy-widmo

Chociaż w kilka lat MEND zdołał stać się prawdziwym utrapieniem dla koncernów i rządu, tak naprawdę niewiele wiadomo o tych tajemniczych bojownikach z bagien. Specjaliści zgadzają się, że ruch nie ma stałej struktury. - To bardziej idea niż organizacja - stwierdził Ike Okonta, oksfordzki politolog Afryki. - Idea, która zdobyła szerokie poparcie wśród mieszkańców - dodał. MEND ma w luźny sposób zrzeszać rozmaite zbrojne grupy: gangi, plemienne milicje, antyrządowe partyzantki, które realizują zadania wyznaczone przez politycznych i militarnych dowódców ruchu. - Wydaje się, że kierują nimi ludzie bardziej oświeceni i wyrafinowani niż to było w przeszłości - powiedział Nnamdi K. Obasi, analityk z International Crisis Group. - Ich liderzy są wykształceni, niektórzy na poziomie akademickim i dużo nauczyli się od innych partyzantek z całego świata - kontynuował.

d9kxmio

Tożsamość większości przywódców MEND pozostaje jednak niewiadomą. Niewielu z nich miało jakiekolwiek kontakty z prasą; nie ujawniają swoich nazwisk, ani nawet pseudonimów. - Muszą tak działać, aby siły rządowe nie przedostały się do ich szeregów. Chronią się - wyjaśnił Okonta, który rozmawiał z ważnymi personami w ruchu.

Dziennikarze najczęściej mieli kontakt - ale tylko korespondencyjny i telefoniczny - z Jomo Gbomą. W listach do prasy wielokrotnie objaśniał on motywy bojowników, przedstawiał żądania i w imieniu grupy brał odpowiedzialność za poszczególne ataki. - Zdolność MEND do przyciągania międzynarodowej uwagi poprzez media pokazuje, że partyzanci mają pełną świadomość tego, jak mogą wpływać na światowe ceny ropy - analizowała Stephenie Hanson z prestiżowego amerykańskiego Council on Foreign Relations.

Czasami Jomo Gboma wysyłał również ostrzeżenia o zbliżających się wybuchach bomb i prosił o ewakuowanie cywilów z zagrożonych obszarów. Rodziny osób postronnych, które zginęły w wyniku akcji MEND, otrzymywały od niego kondolencje i prośby o wybaczenie. W krótkim czasie rzecznik ruchu stał się prawdziwym symbolem dla mieszkańców Delty - odważnym, nieugiętym bojownikiem, który podjął się trudnego zadania walki o lepszy byt swoich krajanów z zastępami brutalnych żołnierzy, skorumpowanych polityków i chciwych finansistów.

To duży sukces jak na kogoś, kto prawdopodobnie w ogóle nie istnieje.

Bagienny rozłam

Skoro rząd i koncerny tracą miliardy przez działalność partyzantów, których nie potrafią pokonać, dlaczego - dla świętego spokoju - po prostu nie spełnią niektórych z ich żądań, na przykład nie podłączą prądu do wiosek? Jeden z rozmówców Jungera, pracownik Shella, zapytał o to swoich szefów. - Jeśli damy to jednym, nagle wszyscy będą tego chcieli - usłyszał w odpowiedzi. W tej rozgrywce nikt nie chciał pójść na ustępstwa.

Mimo swojej siły, rebelianci wiedzieli, że nie wolno im przekroczyć pewnych granic. Gdyby posunęli się zbyt daleko, państwo mógłby rozpocząć z nimi pełnowymiarową wojnę, która zamieniłaby Deltę Nigru w pole ognia. Jeszcze gorszym rezultatem byłaby interwencja Amerykanów - Nigeria jest ich piątym największym dostawcą ropy. Za rządów młodszego Busha stwierdzono, że "ochrona nigeryjskiej nafty leży w amerykańskim interesie narodowym". Waszyngton już kilkakrotnie zgłaszał gotowość do uspokojenia delty przy pomocy marines, ale Abudża zawsze odrzucała te propozycje. Jak na razie.

Nigeryjscy politycy również nie chcieli otwartej konfrontacji z MEND. Obawiali się, że w akcie desperacji bojownicy mogliby przy pomocy wyrzutni rakiet wysadzić w powietrze ropociągi, platformy, rafinerie i stacje gazowe. Straty wywołane takimi atakami liczyłoby się w setkach miliardów dolarów.

Konflikt trwał więc, bez większych zmian, ponad trzy lata. W sierpniu 2009 roku rząd złożył rebeliantom propozycje amnestii i przystąpienia do negocjacji, jeśli ci złożą broń. Ku zaskoczeniu obserwatorów, wielu członków ruchu - w tym jego rzekomo czołowe postacie - skorzystało z oferty.

Dezerterzy tłumaczyli, że dalsza walka nie ma sensu, bo tylko rozmowy przy dyplomatycznym stole mogą przynieść wymierne rezultaty dla mieszkańców delty. Póki co jednak nic takiego im nie dały. Wielu z nich oskarża za to byłych przywódców o kolaborację z rządem i zaprzedanie ideałów.

Wśród ludzi, którzy dogadali się ze stolicą, brakowało Jomo Gbomo. W mailu do mediów napisał: "Poddali się jedynie ci dowódcy, których tożsamość została odkryta. Teraz ich miejsce zajmą inni, nieznani. Wkrótce wznowimy operacje".

Jak obiecali, tak zrobili. W marcu tego roku rebelianci przeprowadzili zamach przed domem gubernatora w Warri. Znacznie ważniejszym wydarzeniem był atak w Lagos 1 października, podczas świętowania 50. rocznicy niepodległości. Detonacja dwóch samochodów-pułapek zabiła 12 osób. Bomby wybuchły kilometr od trasy przejazdu prezydenta kraju, Goodlucka Jonathana. Gbomo ubolewał nad przypadkowymi ofiarami, ale przyznał, że uderzenie było dziełem ruchu.

Dawni liderzy zapierają się jednak, że MEND nie miał z tym nic wspólnego. - My się rozbroiliśmy. Mówimy światu: ludzie, którzy to zrobili, jedynie podają się za nas - mówił niedawno na konferencji prasowej "generał" Bayloaf, uważany niegdyś za jednego z głównych dowódców ruchu. - To był akt terroryzmu i sprawcy powinni zostać odpowiednio ukarani - dodał.

Ale skoro MEND już nie walczy, dlaczego Jomo Gbomo, tak jak w przeszłości, odgraża się rządowi w jego imieniu? - On nie istnieje. To tylko imię używane przez grupy, które mają dostęp do odpowiedniej skrzynki pocztowej. Część z nich nadal chce walczyć, więc po prostu wykorzystują tę kreację - stwierdził Tompolo, inny były przywódca.

Wyjaśniałoby to niekonsekwencję w żądaniach przedstawianych przez rzecznika ruchu: raz mówił jedynie o sprawiedliwszym podziale pieniędzy w kraju, a chwilę później domagał się autonomii dla całego regionu Delty Nigru. Zupełnie jakby za jego słowami kryły się różne osoby.

Godzina próby

Wszystko wskazuje, że w szeregach partyzantów doszło do poważnego rozłamu na frakcję pokojową i radykalną. Nawet jeśli ta druga nie jest już "prawdziwym" MEND-em, nadal stanowi poważne zagrożenie dla interesów firm wydobywczych. Jej ostatnie akcje wyraźnie pokazują, że nie straciła swojej skuteczności. Co więcej, nie boi się już uderzać poza południowo-wschodnią częścią kraju.

W przyszłym roku w Nigerii odbędą się wybory. Dla partyzantów to okazja, by podręczyć rządzących i wymusić na nich ustępstwa. Ich ziemie toną w naftowym bagnie, ciemnościach i nędzy. Zamaskowani bojownicy mają więc o co walczyć. I jeśli nic się nie zmieni, Delta Nigru nadal będzie krwawić na czarno, a my - zostawiać majątek na stacjach benzynowych.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Zobacz również blog autora: Blizny Świata!

Chcesz pomóc? Napisz list do koncernów naftowych w ramach akcji Amnesty International "Oczyść Deltę Nigru!"

d9kxmio
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

WP Wiadomości na:

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d9kxmio
Więcej tematów