Rosyjskie oczy strachu. NATO to tylko propaganda. Zagrożenie dla Moskwy nadchodzi z zupełnie innego kierunku
• Rosja zagraża wschodniej flance NATO tylko werbalnie
• Tak naprawdę wzmacnia militarnie swoją południowo-wschodnią flankę
• Przygotowuje się też na okres chaosu wewnętrznego związanego z gospodarczym i finansowym krachem
• Według coraz szerszego grona rosyjskich ekspertów największe zagrożenia kryją się na Kaukazie i w Azji Środkowej
• Wybuch tego drugiego punktu zapalnego może doprowadzić nawet do rozpadu Rosji
04.08.2016 | aktual.: 04.08.2016 10:30
Po warszawskim szczycie NATO dziwnie szybko ucichły rosyjskie salwy propagandowe. Decyzja Sojuszu o rozmieszczeniu czterech batalionów, kilku dowództw i baz sprzętowych, naprawdę niewiele zmienia z rosyjskiego punktu widzenia na parytet wzajemnych sił. Dlatego tym razem rosyjscy politycy ograniczyli się wyraźnie do merytorycznej polemiki o samej potrzebie wzmocnienia wschodniej flanki NATO. Kreml zapowiedział oczywiście formowanie nowych dywizji, ale zrobił to już przed szczytem, po czym przeszedł do porządku dziennego nad zachodnim zagrożeniem. Dlaczego? Wariantów odpowiedzi jest kilka.
Po pierwsze, Moskwa uważnie śledzi zawirowania, jakim po Brexicie i serii zamachów terrorystycznych podlega Europa, licząc najwyraźniej na to, że dotychczasowy ład, a zatem system bezpieczeństwa, zawalą się same, podobnie jak sam unijny model integracji.
Po drugie, wyczekująca postawa Kremla jest ponad wszelką wątpliwość związana z amerykańską kampanią wyborczą. Kwestia wyboru prezydenta Donalda Trumpa lub Hillary Clinton ma dla rosyjskiej polityki zagranicznej znaczenie podstawowe.
I po trzecie, jak ocenia szerokie grono rosyjskich ekspertów, kluczowe wyzwania rosyjskiego bezpieczeństwa nie są wcale związane z NATO. Obszary, z których nadciąga zagrożenie układają się w południowo-wschodnią cięciwę niestabilności, z udziałem takich obszarów jak basen Morza Czarnego z Ukrainą, Kaukazem i Turcją oraz Azja Środkowa. Odpowiada temu faktyczne planowanie operacyjne rosyjskiej armii czyli dyslokacja starych i formowanie nowych jednostek bojowych oraz praca nad poprawą skuteczności i mobilności związków operacyjnych. Problem tkwi także w tym, że zagrożenia z jakimi współcześnie styka się Rosja nie mają charakteru wyłącznie militarnego, bo stawką jest ekonomiczna przyszłość kraju, a także jego integralność terytorialna.
Niewygodna prawda
Tę niewygodną prawdę dla Rosjan, szczutych systematycznie na NATO przez kremlowskie media, ujawnia od co najmniej dwóch lat Rusłan Puchow, czołowy ekspert ośrodka analiz militarnych i geopolitycznych CAST. Ta prawda jest chyba również trochę niewygodna dla NATO i zachodniego postrzegania zagrożeń ze strony Moskwy. Oczywiście Polskę najbardziej interesuje bezpośrednia granica z Rosją, czyli sytuacja militarna niezatapialnego lotniskowca - obwodu kaliningradzkiego.
Według Puchowa jest to rejon najbardziej zaniedbany przez moskiewskie centrum, ponieważ od czterech lat nie nastąpiło żadne wzmocnienie tamtejszej grupy wojsk. Co prawda sformowano dowództwo 11 korpusu armijnego, ale na razie dowodzi ono samym sobą, bo po reformach poprzedniego ministra obrony Anatolija Sierdiukowa w obwodzie pozostał jeden batalion czołgów oraz jedna brygada zmotoryzowana, i to w w fazie organizacji. Podobnie rzecz ma się z siłami lotniczymi, bo grupa powietrzna to kilkanaście niezmodernizowanych myśliwców Su-27 i taktycznych bombowców Su-24. Zamiast groźnych systemów rakietowych Iskander, o których rozmieszczeniu w Kaliningradzie słyszymy od lat, 152 brygada rakietowa używa wiekowych systemów Toczka-U.
Jedyny wyjątek stanowią nowoczesne systemy obrony powietrznej S-400, ale według Puchowa cechą charakterystyczną kaliningradzkiej grupy wojsk jest zdecydowany brak kompleksowej modernizacji uzbrojenia. A to każe myśleć, że moskiewskie dowództwo na razie traktuje północno-zachodnią flankę, ze strategicznego punktu widzenia, jako obszar drugo- lub trzeciorzędny. Nawet jeśli powstaną nowe jednostki, a słyszymy o decyzji formowania kolejnych dywizji pancernych i zmechanizowanych, to zdaniem izraelskiego eksperta gen. Jakowa Kedmi, proces osiągania sprawności bojowej trwa od trzech do czterech lat.
O ile starczy pieniędzy, bo rosyjski budżet obronny jest napięty do granic możliwości. Wydatki zbrojeniowe osiągnęły pułap 4,6-4,8 proc PKB i więcej rosyjska gospodarka w stanie recesji po prostu nie udźwignie. Już obecnie wątpliwe wydaje się kontynuowanie wydatków obronnych w tej skali, bo dziura budżetowa cały czas rośnie. Inaczej mówiąc, w 2017 r. skończą się środki na wypłatę emerytur i pensji, a to murowany bunt sfery budżetowej, czyli żelaznego elektoratu Putina.
Oczywiście sytuacja wojskowa na wschodniej flance NATO może ulec szybkiej zmianie, bo Puchow informuje od dłuższego czasu, że priorytetem szkoleniowym i bojowym jest podwyższenie mobilności rosyjskiej armii, w tym zdolności do szybkiego przerzucania wojsk na dowolny obszar. Mało kto zwraca jednak uwagę na przyczyny takiego stanu rzeczy. Otóż ze względów demograficznych armia naszych wschodnich sąsiadów nie ma na żadnym z tzw. kierunków strategicznych pełnowartościowej grupy wojskowej, zdolnej do kompleksowych działań ofensywnych i defensywnych. Z tych samych powodów Rosja nie ma, jak za czasów radzieckich, równomiernego nasycenia terytorium i pasa nadgranicznego jednostkami wojskowymi ustawionymi w kordon. Priorytetem pozostaje więc strategiczne lotnictwo transportowe, a w przypadku komponentu bojowego sił powietrznych - zdolność do błyskawicznej dyslokacji i lotniczej logistyki na czas trwania operacji.
O tym, że lotnictwo taką zdolność osiągnęło, przekonuje nas sprawne przebazowanie do Syrii. Natomiast jeśli chodzi o efektywność samej operacji syryjskiej, to zdaniem Puchowa pozostawia ona wiele do życzenia. To znaczy, że ilość i tempo niszczenia celów naziemnych odpowiadają amerykańskim możliwościom sprzed 25 lat i są porównywalne ze sprawnością koalicyjnego lotnictwa podczas operacji Pustynna Burza. Zawodzą systemy przenoszonego uzbrojenia, a przede wszystkim nadal prymitywna awionika, czyli elektronika pola walki, decydująca o zdolności wykrywania i niszczenia celów. System współpracy lotnictwa i sił naziemnych jest kompletnie ułomny. Wszystkie braki wytknął wojskowym i przemysłowi zbrojeniowemu sam Putin podczas specjalnej narady na przełomie 2015/2016 r. Oczywiście na Polskę to i tak aż za wiele, nie ma więc sensu pocieszać się z tego powodu.
Na Kijów!
Z drugiej strony Puchow nie ukrywa, że zwornikiem bezpieczeństwa Rosji jest dziś Ukraina i to na jej granicach Moskwa koncentruje siły stałej gotowości bojowej. Na północnym odcinku granicy rosyjsko-ukraińskiej odnajdujemy elitarną 1 armię pancerną, w pełni gotową do działania. Na odcinku centralnym (regiony - kurski, biełogorodzki i woroneski) formuje się 20 armia ogólnego przeznaczenia, a w obwodzie rostowskim jeszcze jedna - 150 dywizja zmotoryzowana.
Jak widać, jest to jedyny obszar nadgraniczny, w którym rosyjska armia rozłożyła się kordonem, ale główne siły otrzymały zadanie uderzeń ze skrzydeł, tak, aby wziąć w kleszcze siły ukraińskie znajdujące się na lewym brzegu rzeki Dniepr. Dlaczego Ukraina? Możliwość akcesu tego kraju do NATO i ewentualna obecność jednostek sojuszniczych, a szczególnie amerykańskich, spędza sen z oczu rosyjskich generałów.
Ale to tylko część prawdy. Coraz częściej Moskwa postrzega Ukrainę, jako kluczową część południowego korytarza transportowego w ramach chińskiego Jednego Pasa Ekonomicznego, czyli nowego Jedwabnego Szlaku. Porozumienia tranzytowe i logistyczne pomiędzy Pekinem, Kazachstanem, Azerbejdżanem, Gruzją i Ukrainą są alternatywą dla korytarza transportowego Rosji, a szerzej Euroazjatyckiego Związku Gospodarczego (EZE) z udziałem Białorusi. Południowy szlak chiński czyni z Kolei Bajkalsko-Amurskiej i Transsyberyjskiej bezużyteczną kupę złomu, pozbawiając Rosję geostrategicznego znaczenia tranzytowego pomiędzy Azją i Europą, a więc kolosalnych pieniędzy. A bez nich oraz stabilnych perspektyw wzrostu gospodarczego, EZE upada jako rosyjski projekt reintegracji gospodarczej i politycznej obszaru b. ZSRR.
Nie tylko Ukraina
To dlatego rosyjscy stratedzy wyznaczają Ukrainie centralne miejsce w planach militarnych, ale także łączą obie "ukraińskie" armie z identycznymi siłami na południowo-wschodniej flance. W południowym okręgu wojskowym obejmującym Kaukaz i granice azjatyckie stacjonują 49 i 58 armia (ta ostatnia brała udział w wojnach czeczeńskich i gruzińskiej). A na Kaukazie, z punktu widzenia interesów Rosji, dzieje się ostatnio źle, czyli jest niestabilnie. Wiosną Azerbejdżan i Armenia odmroziły militarny konflikt o Górski Karabach. Latem doszło do wewnętrznych zamieszek w Abchazji oraz identycznych wydarzeń w Armenii. Wszystko razem świadczy o wyczerpywaniu formuły dziel i rządź poprzez zamrożone konflikty, którą do tej pory z powodzeniem uprawiała Moskwa.
Jeszcze jednym i to wcale nie drugorzędnym czynnikiem destabilizacji tego regionu jest Turcja. Stambuł posługując się miękką siłą (edukacja, kultura, gospodarka i współpraca zbrojeniowa) zbudował w każdym państwie kaukaskim sferę wpływów tak silną, że zdaniem ekspertów Moskiewskiego Centrum Carnegie Rosja nie jest jej w stanie zniwelować. Z braku własnej "soft power" nie umie także parować tureckiej polityki w regionie, co automatycznie czyni Kaukaz i Turcję jednym z najważniejszych celów ewentualnych operacji militarnych Moskwy. Z braku miękkiej siły jedynym instrumentem politycznym Moskwy pozostaje twarda siła wojskowa.
W dodatku ostatnie bunty społeczne w Abchazji i Armenii są zdaniem Centrum Carnegie początkiem innego, o wiele groźniejszego precedensu dla rosyjskich interesów. W obywatelską i polityczną aktywność wkracza pokolenie urodzone po rozpadzie ZSRR. Młodzi ludzie nie znają radzieckiej rzeczywistości i myślą kompletnie inaczej niż rządzące nimi elity, które z kolei wspiera Moskwa, rządzona przez im podobnych. W sumie grozi to regionalną zmianą politycznych pokoleń, a Rosja nie ma dla zmienników zapatrzonych w Europę i USA żadnej oferty. Nie jest żadną alternatywą ani polityczną, ani kulturową.
I wreszcie ostatni punkt zapalny, którego wybuch może doprowadzić nawet do rozpadu Rosji. Według think tanku Rosyjska Rada Stosunków Międzynarodowych Azja Środkowa to jedyny poradziecki region, który dosłownie cofnął się w cywilizacyjnym rozwoju do czasu średniowiecznych chanatów i kalifatów. Jest rządzona przez rodzinne klany i dlatego pozostaje narażona szczególnie na dynastyczne wstrząsy. Przy tym czas, ogromne nierówności społeczne i zacofanie pracują na korzyść islamskich radykałów. Co prawda ich otwarta inwazja militarna z Afganistanu jest mało prawdopodobna, ale więcej niż prawdopodobna staje się skryta infiltracja i partyzantka islamistyczna, które doprowadzą do wybuchu społecznej rewolucji w duchu irańskich ajatollahów.
Rosja zetknie się więc z największym zagrożeniem, rozlaniem ekstremistycznej infekcji na swoim terytorium, co otworzy scenariusz oderwania Północnego Kaukazu, a nawet Powołża. O ile takiemu wariantowi wydarzeń była dedykowana decyzja o powołaniu półmilionowej Gwardii Narodowej, to nie ma wątpliwości, że Moskwa będzie interweniowała militarnie na rzecz utrzymania obecnego statusu quo w Azji Środkowej. Chociażby po to aby nie oddać regionu w ręce Chin, z którymi już dziś przegrywa totalnie na polu gospodarczym.
Konfrontacja z NATO
Na takim tle wydumane zagrożenie ze strony NATO jest tylko chwytem propagandowym Kremla wobec własnych obywateli. Ale tak naprawdę Rosja przygotowuje swoją armię i siły bezpieczeństwa na okres chaosu wewnętrznego związanego z gospodarczym i finansowym krachem. W takim scenariuszu jedyne zagrożenia zewnętrzne, a raczej geopolityczne, nadchodzą z południa i wschodu.
Poza tym rosyjscy decydenci i oligarchowie żyją przecież na Zachodzie, a nie w Azji Centralnej czy na Kaukazie. Mieszkają w Europie, mają konta w tamtejszych bankach, kształcą dzieci w brytyjskich i szwajcarskich szkołach. Do Rosji przyjeżdżają tylko po to, aby sprawować władzę lub prowadzić interesy. To kompradorzy, którzy po prostu rządzą rosyjską kolonią za pomocą siły wojskowej.
W Rosji nie było histerii wokół warszawskiego szczytu także dlatego, że Kreml przy pomocy armii prowadzi z Zachodem strategiczną grę o strefy wpływów. Werbalne groźby wobec krajów bałtyckich to waluta wymienna z rachubą na rosyjską strefę interesów wobec Ukrainy i innych państw poradzieckich.
Trochę wstyd się przyznać, że Sojusz dał się w nią wciągnąć. Nie po to, aby usankcjonować dominację Moskwy w WNP, ale po to, aby odświeżyć samą ideę północnoatlantyckiego bezpieczeństwa. Druga młodość wobec wspólnego, starego-nowego wroga? No cóż, jeśli jest to niezbędne, aby NATO zmierzyło się z nowymi wzywaniami bezpieczeństwa XXI w., to dlaczego nie?