ŚwiatRosyjski pułkownik ocalił świat. Świat nie zauważył jego śmierci

Rosyjski pułkownik ocalił świat. Świat nie zauważył jego śmierci

Sowiecki pułkownik Stanisław Pietrow ocalił świat od nuklearnej zagłady, ignorując elektroniczne systemy ostrzegające o lecących w stronę ZSRR amerykańskich rakietach. Mimo to, umarł w zapomnieniu, a o jego śmierci media dowiedziały się przypadkiem, ponad trzy miesiące po fakcie.

Rosyjski pułkownik ocalił świat. Świat nie zauważył jego śmierci
Źródło zdjęć: © Wikimedia Commons CC BY | Queery-54
Oskar Górzyński

18.09.2017 | aktual.: 18.09.2017 16:27

26 września 1983 roku świat był o krok od wojny nuklearnej na wielką skalę. Trzy tygodnie wcześniej lotnictwo ZSRR zestrzeliło samolot pasażerski koreańskich linii lotniczych po tym, jak omyłkowo przekroczył on sowiecką przestrzeń powietrzną. Teraz, na ekranie monitora ppłk Stanisława Pietrowa, oficera pełniącego nocny dyżur w nowym Centrum Wczesnego Ostrzegania Sił Powietrznych ZSRR w bazie Sierpuchow-15, pojawił się alarm i zawyły syreny; system poinformował, że w stronę rosyjskiego terytorium nieuchronnie zmierza jeden wrogi pocisk balistyczny. Po chwili na radarze pojawiły się kolejne cztery. Procedury w takich sytuacjach były jasne. Pietrow powinien był niezwłocznie poinformować o tym Kreml i sekretarza generalnego Jurija Andropowa, a ten wydać rozkaz do kontrataku. Amerykanie musieliby odpowiedzieć tym samym, a część rakiet spadłoby zapewne też na Polskę.

Ale oficer zignorował procedury - i miał rację.

- Wszystko działało sprawnie. Wiarygodność: najwyższa. Musiałem szybko podjąć decyzję: albo przekazać wyżej informację o ataku i tym samym rozpocząć procedurę odpowiedzi na niego, albo ostudzić emocje. Powiedzieć - wbrew komputerowi - że to pomyłka. Na własną odpowiedzialność. Po krótkim namyśle tak zrobiłem - opowiadał "Dziennikowi" w 2008 roku.

Pietrow przytomnie uznał, że Amerykanie nie uruchamialiby nuklearnego ataku na ZSRR za pomocą zaledwie pięciu rakiet, a alarm był wynikiem usterki nowego i niesprawdzonego systemu. Rosjanin uratował więc świat od katastrofy, ale świat przez długi czas o tym nie wiedział. Sowieckie władze nie chciały nagłaśniać sprawy, bo incydent kompromitowałby radziecką technologię w oczach świata. Nie dostał też żadnej nagrody, bo, jak mówił, przyznanie nagrody byłoby równoznaczne z przyznaniem się do winy twórców systemu "Oko". Wręcz przeciwnie, ze strony przełożonych spotkały go same nieprzyjemności; rok później odszedł z armii, by zająć się chorą żoną. Jak przyznał Pietrow, zachowanie dowódców "było tak głupie, że postanowił się nie przejmować chorymi ludźmi". Żona dowiedziała się o incydencie dopiero tuż przed swoją śmiercią w 1997 roku.

Świat usłyszał o nim rok później, kiedy były przełożony Pietrowa, gen. Jurij Wotincew, opowiedział o tym niemieckiemu "Bildowi". Historią zainteresowały się zachodnie media i instytucje. Oficer otrzymał szereg prestiżowych odznaczeń i nagród - ale nie od Rosji. W kraju Pietrow, który nie lubił rozgłosu, pozostał w dużej mierze nieznany, żyjąc w samotności i biedzie. Kiedy usłyszał o tym amerykański aktor Kevin Costner, wysłał mu czek na 500 dolarów, a w 2014 roku nakręcił o nim film dokumentalny zatytułuowany "The Man Who Saved the World" ("Człowiek, który uratował świat").

Nie zmieniło to jednak wiele w życiu emeryta. Nadal żył sam we Friazinie pod Moskwą, świat i Rosja szybko o nim zapomniały. Odszedł, tak jak żył - w ciszy. O jego śmierci 19 maja dowiedziano się przez przypadek, dopiero we wrześniu - znów za sprawą niemieckich mediów. Poinformował o tym niemiecki aktywista i przyjaciel Rosjanina Karl Schumacher, który dzwoniąc z życzeniami urodzinowymi, usłyszał od syna Pietrowa, że jego ojciec zmarł niespełna cztery miesiące wcześniej.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (246)