Rohingya, najbardziej prześladowana mniejszość świata
W kraju są atakowani przez buddyjskich radykałów, a przez państwo pozbawieni wszelkich praw i zmuszani do robót. Kiedy próbują uciec, narażają się na w najlepszym przypadku na długą wegetację w obozach dla uchodźców, w najgorszym - na śmierć na morzu. W takiej sytuacji znajdują się Rohingya, muzułmanie z zachodniej Birmy, grupa określana jako jedna z najbardziej prześladowanych mniejszości na świecie
"Nie będę się rozwodził, powiem krótko i do rzeczy: Po pierwsze, trzeba ich zastrzelić i zabić. Po drugie trzeba ich zastrzelić i zabić. Po trzecie: trzeba ich zastrzelić i pogrzebać. Jeśli tego nie zrobimy, oni dalej będą wkradać się do naszego kraju!" - tak brzmiało wygłoszone w ubiegłym tygodniu przemówienie Nay Myo Wai, lidera orwellowsko nazwanej Partii Pokoju i Różnorodności do tłumu pod Rangunem, największym miastem Birmy (Mianmy). Ugrupowanie polityka nie należy do największych partii w tym od niedawna demokratyzującym się kraju, lecz jego retoryka dobrze odzwierciedla polityczny klimat i postawy wobec grupy ok. miliona muzułmanów żyjących w stanie Arakan na zachodnich rubieżach Birmy.
Radykalny buddyzm i "muzułmańska inwazja"
Konflikty na tle i prześladowania wobec muzułmanów (prześladowani są także chrześcijanie, choć w mniejszym stopniu) mają tam długą historię - co najmniej tak długą, jak niepodległa Birma, która wyzwoliła się spod brytyjskich rządów w 1948 roku. Jednak dopiero w ostatnich latach przemoc wobec Rohingya - bo tak zwie się ten lud - osiągnęła prawdziwie zastraszające rozmiary i formy.
Wszystko za sprawą rosnącego nacjonalizmu i radykalnego buddyzmu, który po transformacji z wojskowej dyktatury do demokracji stał się spoiwem dla złożonego z ponad stu różnych grup etnicznych kraju. Buddyzm jest tu religią państwową, a dużymi wpływami i popularnością cieszą się radykalni mnisi. Tacy jak Wirathu, lider antymuzułmańskiego "ruchu 939", zwany niekiedy "buddyjskim bin Ladenem". Wirathu i jego sojusznicy twierdzą, że muzułmanie z Arakan to obcy, którzy zagrażają kulturze Birmy i mają na celu islamizację całego kraju. Dlatego nawołuje do zwalczania "przybyszów" i wypędzania ich.
- Chcemy tylko chronić nasz kraj przeciwko muzułmańskiej inwazji - tłumaczył w zeszłym roku w wywiadzie dla Al-Dżaziry - nie mamy innego wyjścia - dodawał. Nakręcona przez niego spirala nienawiści wobec osiągnęła swoje apogeum w 2012 roku, kiedy na wiadomość o zgwałceniu przez muzułmanów buddyjskiej kobiety birmańscy mieszkańcy Arakanu - do spółki z mnichami - dokonali pogromu na muzułmanach. To z kolei spowodowało długotrwałe walki, w efekcie których zginęły dziesiątki ludzi, a ponad sto tysięcy zostało wysiedlonych.
W centrum całego konfliktu stoi spór o tożsamość ludu identyfikującego się jako Rohingya. Mimo udokumentowanej historii potwierdzającej obecność muzułmanów w Arakan od co najmniej kilku pokoleń, birmańscy nacjonaliści i władze państwowe twierdzą bowiem, że Rohingya nie są wcale odrębną grupą etniczną, lecz po prostu nielegalnymi imigrantami z pobliskiego Bangladeszu. Właśnie dlatego nie zostali oni ujęci w skład 138 grup etnicznych oficjalnie uznawanych przez państwo. Ma to niezwykle tragiczne skutki, które po wydarzeniach w 2012 przybrały szczególnie drastyczną formę. Oznacza to bowiem, są więc w efekcie bezpaństwowcami, pozbawionymi jakichkolwiek praw obywatelskich. A ponieważ rząd uznaje Rohingya za nielegalnych imigrantów, to traktuje ich odpowiednio do tego statusu. Po wydarzeniach w 2012 roku, ponad sto tysięcy członków tej grupy etnicznej zostało zamkniętych w gigantycznych "obozach dla uchodźców" ogrodzonych drutem kolczastym. Ci, którzy, tam byli, donoszą o prawdziwie drakońskich warunkach tam
panujących: o powszechnym niedożywieniu, braku dostępu do wody i leków. Ci, którzy nie zostali zamknięci w obozach, nie mają dużo lepiej: aby wziąć ślub, muszą uzyskać specjalne pozwolenie od władz, co dla urzędników jest dobrą okazją dla wzbogacania się na łapówkach. Od 2013 roku egzekwowane jest z kolei prawo zakazujące muzułmanom - i tylko muzułmanom - posiadania więcej niż dwójki dzieci Są też zmuszani do darmowej pracy, np. przy projektach infrastrukturalnych.
Z deszczu pod rynnę
Jak dotąd władze Birmy zaproponowały tylko jedno rozwiązanie tego problemu: po incydentach z 2012 roku premier kraju Than Sein zażądał od ONZ deportowania wszystkich Rohingya do innych państw. Wielu z nich nie trzeba było do ucieczki przekonywać. Nie zawsze jest to jednak lepsza alternatywa. Dziesiątki tysięcy z nich wybrało przeprawę przez granicę do sąsiedniego Bangladeszu, gdzie trafiają albo do "oficjalnych" i przeludnionych obozów dla uchodźców, albo żyją w prowizorycznych obozowiskach w przygranicznych wioskach, gdzie żyją na granicy głodu. Dlatego tysiące innych Rohingya wybiera bardziej ryzykowną i niebezpieczną drogę ucieczki - tę przez morze - do zamożniejszych państw południowo-wschodniej Azji, jak Indonezja, Malezja, Tajlandia czy Australia. Rzadko wyprawy te kończą się dobrze. Uchodźcy trafiają w ręce przemytników ludzi, którzy wysyłają ich w małych, drewnianych łodziach, w których spędzają nawet kilka miesięcy na pełnym morzu.
- Ci, którzy przeżyli tę podróż opisują jak uciekając przed prześladowaniem w Birmie kończą prześladowani przez przemytników i szantażystów, w wielu przypadkach są świadkami śmierci, upokorzeń i głodu - mówi WP Brad Adams z Human Rights Watch - W dodatku, w całą tę przemytniczą sieć wplątani są urzędnicy, którzy zarabiają na desperacji i cierpieniu tych ludzi.
Mimo że przeprawy przez ocean podejmuje się coraz większa liczba osób - w tym roku liczba ta wzrosła do ponad 50 tysięcy - bardzo rzadko udaje im się dotrzeć do celu. Jeśli nie spotka ich katastrofa na morzu, zostają zwykle przechwytywani przez okręty państw i odsyłani do innych krajów.
- To przypomina grę w ping ponga, tyle że przedmiotem tej gry jest ludzkie życie - mówi Adams. Nawet jeśli uchodźcom z Birmy uda się dotrzeć do brzegów Indonezji czy Tajlandii, nie oznacza to zwykle lepszego życia. Są wówczas kierowani do zamkniętych ośrodków, gdzie latami czekają na rozpatrzenie o azyl. A ponieważ nie posiadają obywatelstwa żadnego państwa, są zawieszeni w prawnej próżni.
Choć o niedoli Rohingya mówi się coraz częściej, nie przełożyło się to jak dotąd na żadne konkretne działania, które mogłyby rozwiązać ten problem. Państwa będące celami podróży uchodźców nie chcą słyszeć o , bo według nich tylko zachęciłoby to kolejnych, a przy okazji wzmocniło tylko pozycję przemytników. Zaś w samej Birmie nie tylko nie myśli się o poprawieniu sytuacji muzułmanów, ale niechęć wobec nich wzrasta do poziomu, który według obserwatorów z ONZ i organizacji pozarządowych grozi ludobójstwem. O niedoli Rohingya milczy nawet słynna dysydentka i laureatka pokojowej nagrody Nobla Aung San Suu Kyi, która jako lider największej partii opozycyjnej liczy na dobry wynik w nadchodzących wyborach parlamentarnych.
- Nie ma szans na żadne długofalowe rozwiązanie jeśli Birma nie zmieni swojej dyskryminacyjnej polityki. To ona napędza biznes przemytnikom i to ona odpowiedzialna jest za tę katastrofę - mówi Adams.
Zobacz również: Drygujący statek z imigrantami przechwycony