Rodzina Turczyńskich - Sprawiedliwi wśród Narodów Świata. Uratowali 24 Żydów
- Moja mama zawsze powtarzała: ''Miłuj bliźniego jak siebie samego'' - mówi w rozmowie z WP 84-letnia Wanda Kołomijska, Sprawiedliwa wśród Narodów Świata. Dzięki jej matce, Helenie Turczyńskiej, w Brwinowie pod Warszawą dwudziestu czterech Żydów, w tym kilkoro dzieci, przeżyło Holokaust. - Ja uważam że to była słuszna sprawa i tak powinno się postępować - tłumaczy bez chwili wahania. Gdy wybuchła wojna, ''Wandzia, mała pomocnica'' miała siedem lat.
24.03.2017 18:55
- Moja mama zawsze powtarzała: ''Miłuj bliźniego jak siebie samego'' - mówi w rozmowie z WP 84-letnia Wanda Kołomijska, Sprawiedliwa wśród Narodów Świata. Dzięki jej matce, Helenie Turczyńskiej, w Brwinowie pod Warszawą dwudziestu czterech Żydów, w tym kilkoro dzieci, przeżyło Holokaust. - Ja uważam, że to była słuszna sprawa i tak powinno się postępować - tłumaczy bez chwili wahania. Gdy wybuchła wojna, ''Wandzia, mała pomocnica'' miała siedem lat.
W mieszkaniu pani Wandy na Saskiej Kępie najważniejsza jest makatka mamy - wyhaftowane przed wojną maki wiszą nad kolekcją rodzinnych zdjęć. Helena w 1939 r. miała 40 lat, była pielęgniarką, typem społecznika, pomagała wszystkim potrzebującym. Ojciec Bolesław ukończył konserwatorium warszawskie. W czasie okupacji pracował jako urzędnik w elektrowni, był też dyrygentem orkiestry zakładowej. Należał do AK. Przywoził do Brwinowa ulotki i gazetki. Przestał je kolportować, gdy wzrosło niebezpieczeństwo odkrycia Żydów w ich domu. Mieli dwie córki - Wandę i pięć lat starszą Zofię. Przed wojną mieszkali przy Twardej 15, lato 1939 r. po raz pierwszy spędzili w nowym, częściowo wykończonym domu w Brwinowie przy Leśnej 28 (dziś 32). W czasie okupacji pierwsze piętro zostało zarekwirowane przez Niemców, do trzech pokojów przydzielono Polaków z woj. poznańskiego. Na parterze były cztery pokoje.
Ojciec powiedział, że z mieszkania zostały ruiny
- Gdy wybuchła wojna, siostra miała iść do gimnazjum. Ojciec przyszedł pieszo z Warszawy i powiedział, że z mieszkania na Twardej zostały ruiny - mówi pani Wanda. Pamięta, jak w Brwinowie pojawił się 36. Pułk Akademicki. Żołnierze wycofywali się, byli bardzo wynędzniali. Konie ciągnęły armaty. Dowódca jechał na koniu, żołnierze poruszali się pieszo. Na dwa dni zatrzymali się między Milanówkiem a Brwinowem. Za nimi czołgami i samochodami dostojnie jechali Niemcy. Czasem robili naloty i wyciągali z domów mężczyzn, którzy się nadawali do roboty, a nie mieli kenkarty z wbitą pieczątką - czarną ''wroną''. W ten sposób zabrali brata mamy Wandy.
Helena Turczyńska myślała o wszystkim, była głową rodziny. O piątej rano biegła do piekarni po bochenek chleba przysługujący jednej kupującej osobie. Wracając wstępowała do sklepów z nadzieją, że uda się jej kupić coś do jedzenia oraz karbid, świecę, naftę do lamp, ponieważ codziennie wyłączano prąd na 4-5 godzin. Z Wandą chodziła do młyna w Podkowie Leśnej, po kaszę jaglaną, do Pruszkowa trzeba było jeździć po mydło. Po żywność jeździły też do rodziny w okolice Żyrardowa.
- Mama zajmowała się praniem, oczywiście z pomocą podopiecznych. Musiała dbać o to, by nikt się nie domyślił, że w domu przebywa kilkanaście osób, zamiast ich czworga. Myślała także o tym, gdzie w razie zagrożenia można by przetransportować część ukrywających się - mówiła rok temu Kołomijska uczniom Liceum Ogólnokształcącego im. Jarosława Iwaszkiewicza w Brwinowie (rodzina pisarza również ratowała Żydów).
Starsza córka państwa Turczyńskich grała na pianinie i dojeżdżała z ojcem do szkoły krawieckiej w Warszawie, co uchroniło ją od wywiezienia na roboty do Niemiec. Wstąpiła do Szarych Szeregów i działała jako sanitariuszka Okręgu Warszawskiego AK. Otrzymała wiele odznaczeń, m.in. Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.
''Pójdę i się utopię w stawie, ale do getta nie pójdę''
- W Brwinowie handlem zajmowali się Żydzi. Moi rodzice poznali np. rodzinę pana Weisblatta podczas budowy domu, gdy potrzebowali materiałów z jego zakładu stolarskiego. Inna rodzina, Karwaserowie, sprzedawała cement, wapno, żwir. Po materiały metalowe, gwoździe, śruby, klamki chodziłam z dziadkami do rodziny Trajmanów. W 1940 r., kiedy już było wiadomo, że do 30 października wszyscy Żydzi muszą zostać przesiedleni do getta warszawskiego, przyszedł do nas pan Józef Weisblatt. Prosił, by jego matka Chaja mogła z nami zamieszkać. Mówiła mojej matce, że nie chce iść do getta, bo Hitler tam wszystkich Żydów wymorduje, tak jak zrobił to w Niemczech. ''Pójdę i się utopię w stawie - powiedziała Chaja - ale do getta nie pójdę''. Pan Józef obiecał, że gdy się urządzą w getcie, za miesiąc lub dwa, przyjedzie po mamę. Moja matka zgodziła się nie czekając na powrót ojca - mówi Kołomijska.
Helena i Bolesław Turczyńscy fot. archiwum prywatne
Pani Wanda pamięta, że ''wieczorem, przy kolacji matka stanowczo stwierdziła, że nikt nie może się o tym dowiedzieć. Ogarnął nas wielki strach. Ja w pierwszej klasie podstawówki miałam kolegę, którego ojciec był Żydem i w pewnym momencie on już nie mógł przychodzić do szkoły. Moja siostra bała się bardziej niż ja. Przed snem zastanawiała się na głos: 'Czemu mama tak łatwo się na to zgodziła? Przecież nie wiadomo, jak to będzie'. Nikomu o tym nie mówiłyśmy''. Rodzice Wandy ustalili zasadę, że bliscy i przyjaciele będą w ustalony sposób pukali do okna w kuchni - trzy razy po dwa krótkie puknięcia.
Kilkanaście dni później pani Chaja przyszła z tekturową walizeczką w ręce. Zamieszkała w małym, dziecięcym pokoju. Wanda nazywała ją po prostu babcią. Wnukowie, Jerzyk i Adaś (Wanda znała ich ze wspólnych zabaw na podwórku zakładu stolarskiego), po tym, jak dołączyli do Chai po powrocie z getta, byli milczący i wystraszeni. Nauczono ich, by nie opowiadali babci tego, co tam przeżyli. Potem w Brwinowie pojawiła się ich mama. Żydzi ukrywający się w domu Turczyńskich mieszkali w dwóch pokojach, a czasem w budynku gospodarczym. Niektórzy znaleźli tymczasowe schronienie u krewnych Turczyńskich - tak było z ''babcią'' Chają i jej wnukami. Jerzy zmarł na rękach brata w 1943 r. na gruźlicę, w 1945 r. zmarła matka, ojciec Józef zginął w getcie.
W Ameryce Adam Weisblatt spisał swoje wspomnienia. Pisał m.in. o nieludzkich warunkach w getcie: ''Niemcy weszli do pokoju zajmowanego przez wuja, który cierpiał na sklerozę. Nie był w stanie wykonać ich rozkazu i wstać z łóżka, więc posadzili go na krześle kuchennym i wyrzucili przez okno - z czwartego piętra'' (pani Wanda ma łzy w oczach, gdy pokazuje mi ten fragment w dzienniku Adama). Mimo udanego rodzinnego życia w USA - miał trzech synów - Weisblatt miewał koszmary. Próbował nawet popełnić samobójstwo. - Męczyły go wyrzuty sumienia, że z całej rodziny przeżył tylko on - powiedziała dziennikarzom jego była żona.
Spóźnił się o dwa dni, żonę wywieźli do Treblinki
Pani Wanda wzrusza się, gdy wspomina kolejnego ocalonego - Adama Gutgissera-Drozdowicza. - Dla mnie zawsze był Adkiem i Adkiem pozostanie - mówi. - Wiosną, kiedy byłam w domu tylko z babcią, do kuchennego okna zapukał we właściwy sposób blondyn o szaroniebieskich oczach. Kto by pomyślał, że jest Żydem. Od profesora UW miał kenkartę na nazwisko Drozdowicz. Szukał mojej matki, adres otrzymał w getcie od pana Weisblatta. Podałam mu pyzy polane ciemnym olejem, które jadł z wielkim apetytem - mówi Kołomijska.
Procesja na placu przed kościołem parafialnym p.w. św. Floriana w Brwinowie, między 1927 a 1939 r. fot. NAC
Pani Wanda pamięta zdenerwowanie matki, gdy zobaczyła obcego mężczyznę. Oczywiście i tak postanowiła mu pomóc. Po kilku dniach pojawiła się jego teściowa Anna Mintz, choć wcześniej zapowiadał, że przywiezie żonę. Skąd ta zmiana planów? Ponieważ w getcie została ich trójka, musieli wybrać, kto z nich ucieknie pierwszy. Postanowili załatwić to przez losowanie. Szczęśliwy los, zapałkę bez łebka, wyciągnęła żona Adama, Raja, która ustąpiła miejsca matce. Dwa dni później Adam miał wrócić po rodzinę, ale gdy tam dotarł, znalazł jedynie dwie bluzki żony. Żonę i ojca wywieziono do Treblinki.
- Adek po wojnie wyjechał do Brazylii. Rozmawiałam z nim w 2005 r., w roku jego śmierci, miał wtedy 95 lat. Nawet wtedy mówił: ''Wandzia, a pamiętasz ten dzień, gdy razem jedliśmy pyzy?'' - mówi z uśmiechem pani Wanda.
Od tego momentu Drozdowicz, który udawał jednego z licznych braci pani Heleny, bywał bardzo często przy Leśnej 28, dokąd przywoził kolejne osoby do ukrycia: Belę Montrol z córką Lusią, Gothelfów, Rysię i Gorodeckich. Jak napisał Drozdowicz w oświadczeniu do Yad Vashem, z ojcem pani Wandy postanowili zrobić schowek: drzwi do ostatniego pokoju zastawiono szafą, której tylna ściana została zamieniona na drzwi. Został też wycięty fragment podłogi, wykopano pod ziemią małe pomieszczenie, gdzie mogło się zmieścić kilkoro dorosłych. Osoby pod ziemią mogły zaryglować klapę, a osoby z zewnątrz nasuwały na miejsce wycięty kawałek podłogi i stawiały na nim tapczan.
''Matka Boska nas wysłuchała i ocaliła''
Pewnego lipcowego dnia dziesięcioletnia Wanda zobaczyła przez okno, jak od furtki pięciu Niemców maszeruje w stronę ich domu. Byli ubrani jak cywile, jeden miał na ramieniu jakąś opaskę.
- Biegnąc przez przedpokój ostrzegłam domowników, tapczan został błyskawicznie odsunięty, pierwsza do skrytki wskoczyła jak sarenka Anna Mintz (wszystko było wcześniej przećwiczone). Ktoś jeszcze wychylił się po marynarkę wiszącą na krześle, więc nie zdążyłam nasunąć podłogi. Dziurę zastawiłam tylko tapczanem i dla niepoznaki zaczęłam obierać ziemniaki. Do pokoju wpadło trzech mężczyzn. Jeden złapał mnie za kark i wepchnął do pokoju, gdzie Zosia grała na pianinie. Pilnował nas gestapowiec w wycelowanym w naszą stronę pistoletem. Nie pozwalał mi się ruszyć. Niemcy przeszukiwali pokoje, wydawało nam się, że to trwa całą wieczność. Jeden z Niemców pilnował mamę w kuchni, mówił słabą polszczyzną: ''Przechowujesz Żydów''. Podejrzewaliśmy, że mogła wydać nas starsza pani na piętrze, którą posądzaliśmy o proniemieckie sympatie, akurat nie było jej w domu. Na szczęście ona nie wiedziała o schowku pod podłogą. Gdy Niemcy w końcu poszli, matka przeszukała ogród i pobliskie ulice. Nazwano mnie Bohaterką Dnia, babcia
Anna mnie chwaliła. Od wejścia gestapowców mama i ja modliłyśmy się do cudownego obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, który wisiał nad tapczanem i czułyśmy, że to ona nas wysłuchała i ocaliła - mówi pani Wanda.
Dziesięciolatka pełniła rolę przewodniczki m.in. dla Beli Montrol i jej córki Lusi, gdy trzeba je było przewieźć kolejką do domu krewnych, Janiny i Tadeusza Sitarzów w Grodzisku Mazowieckim. - Lusia nie opuszczała domu przez rok, chwilę po wyjściu na zewnątrz zaczęła pędzić przed siebie jak dzikie zwierzę. Gdyby się nie przewróciła, nie wiem, czy byśmy ją dogoniły - wspomina pani Wanda.
Pamięta dokładnie każdy szczegół tej niebezpiecznej wyprawy. Na stacji kolejowej w Grodzisku miał czekać na nie wuj pani Wandy, Tadeusz. Ale przez wybryk Lusi spóźniły się na pociąg, plan więc spalił na panewce i nikogo na stacji nie było. Wanda znała drogę, ale musiały uważać, ponieważ nastała godzina policyjna. Wuj zdecydował, że musi zostać u nich na noc, co ogromnie zdenerwowało matkę Wandy. - Przyjechała rano, narobiła rabanu, oni się wystraszyli, szafę nasunęli w tym momencie na pokój, w którym była Bela i Lusia - tłumaczy pani Kołomijska, jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj. Bela z córką ukrywały się w Brwinowie prawie dwa lata.
Wanda Kołomijska fot. Anna Liminowicz / Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN / www.sprawiedliwi.org.pl
Raj okazał się obozem koncentracyjnym
W domu państwa Turczyńskich schronienie znaleźli też Gothelfowie. Przed wojną mieli znaczny majątek, mieszkali w centrum Warszawy. W 1943 r., gdy Niemcy w zamian za złoto zaczęli wywóz Żydów do tzw. Raju, rodzina Gothelfów nawiązała kontakt z ludźmi, którzy następnie odjechali pierwszym transportem. Gdy otrzymali od nich list, że są szczęśliwi, postanowili zrobić to samo. Zgłoszenia chętnych Żydów do Raju przyjmowano w Hotelu Polskim w Warszawie - wybrali się tam i oddali w zamian za miejsca całe złoto i biżuterię. Przeżył tylko jeden członek rodziny (miał kenkartę na nazwisko Tadeusz Ptaszek), który zakochał się w Jadzi Gorodeckiej i powiedział, że do Raju nie jedzie. Rodzina Gothelfów nalegała, była gotowa zapłacić za miejsce dla Jadzi, byleby Tadeusz pojechał z nimi. Jednak siostra Jadzi, Krysia Gorodecka, przekonała ich mamę, Chanę, żeby nie pozwoliła młodszej córce wyjechać - uważała, że Raj jest kolejną pułapką Niemców. Intuicja jej nie zawiodła. Bilet do Raju okazał się dla reszty rodziny Gothelfów
wyrokiem śmierci w obozie koncentracyjnym. Jadzia i Tadeusz Gorodeccy w 1960 r. wyjechali do Izraela. W 1992 r. obchodzili 50. rocznicę ślubu.
Tajemnicy nie zdradziła nawet przyjaciółce
Wanda Turczyńska - jak większość dzieci podczas wojny - musiała stać się samodzielna i odpowiedzialna. Sama robiła zakupy, roznosiła ulotki, które z Warszawy przywoził jej tata. Wkładała za duże buty i upychała w nie nielegalne papiery. Dochowała tajemnicy - o ukrywających się w ich domu Żydach nie powiedziała nawet najbliższej przyjaciółce Adzie, z którą bawiła się codziennie. Gdy do Brwinowa weszli Rosjanie, było u nich w domu dziewięcioro czy dziesięcioro Żydów. - Pamiętam umorusanych radzieckich żołnierzy. Jeden z nich jadąc na czołgu, schylił się i zabrał mi bochenek chleba - wspomina pani Wanda.
Co pewien czas spotyka się z młodymi ludźmi - z Polski, z Izraela. - Ostatnio na spotkaniu w szkole było dziewięćdziesiąt osób, podchodzi do mnie dwudziestoparolatek z Izraela i mówi: ''Proszę pani, ja jestem w Polsce dlatego, że moja babcia była przechowana przez Polaków'' - mówi.
Anna Mintz z wnukiem Markiem, 1947 r. fot. archiwum prywatne
Po wojnie nikt z Żydów uratowanych przez Turczyńskich nie pozostał w Polsce. Pani Wanda pamięta pożegnania na Dworcu Gdańskim, z wieloma osobami była w stałym kontakcie aż do śmierci. - Adaś Weisblatt pisał listy po angielsku. Z Lusią Montrol (obecnie Orą Kamay) i Rysią rozmawiamy telefonicznie. Co jakiś czas jest spotkanie w USA, kto może, jedzie - mówi pani Wanda. Na zjazd w Brazylii w 2001 r. z powodu choroby nie pojechała.
Bela Montrol tak wspomina rodzinę Turczyńskich: ''Czułyśmy się jak członkowie rodziny. Pomimo że wszyscy narażali się życiem, a czasami były chwile bardzo ciężkie, mimo to nie dawali odczuć nam, że jesteśmy dla nich ciężarem''. Adam Drozdowicz: ''Była to niezwykła zupełnie rodzina. Z czystej miłości do ludzi zaczęli pomagać i nie tylko byli narażeni - bo tam było kilka przypadków konkretnego zagrożenia - ale głodowali razem ze swoimi podopiecznymi''.
Rodzina Turczyńskich w 1984 r. odebrała w Instytucie Yad Vashem medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata (została też upamiętniona w Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie). Niestety, Helena Turczyńska nie doczekała tej chwili, zmarła w 1981 r. - Po latach milczenia wreszcie mówi się w Polsce o Sprawiedliwych. Szkoda, że tak późno, bo prawdziwych bohaterów czasu Holokaustu już nie ma. Były to nasze kochane matki i ojcowie, im należy się pamięć i chwała - podkreśla Kołomijska.
Pani Wanda wraz z przyjaciółką Adelą Galicz co roku zapalają znicze na grobie Turczyńskich w Brwinowie. Dom rodziny na Leśnej stoi pusty. - Nie mogliśmy tam wejść, gdy uczniowie pisali o niej reportaż - mówi WP Elżbieta Baczewska. Polonistka z liceum im. Iwaszkiewicza nie słyszała, żeby Brwinów zamierzał upamiętnić Turczyńskich i inne rodziny, które ratowały Żydów.
Adam Przegaliński, Wirtualna Polska
Korzystałem z reportażu uczniów Liceum im. Jarosława Iwaszkiewicza w Brwinowie zamieszczonego w książce "Gdy otworzyliśmy drzwi. Spotkania młodzieży ze Sprawiedliwymi wśród Narodów Świata" pod redakcją płk. Witolda Lisowskiego.