Rodrigo Duterte - ostry język, ostra amunicja, ostry prezydent Filipin
• Znany z obscenicznych zachowań nowy prezydent Filipin prowadzi trzy wojny
• Pierwsza to brutalna kampania antynarkotykowa, która pochłonęła już tysiące ofiar
• Drugim frontem jest wyzwanie rzucone filipińskim elitom i wielkiemu biznesowi
• Trzecią wojną jest walka z fundamentalizmem islamskim
• Duterte może doprowadzić również do strategicznego zwrotu Filipin, co miałoby niebagatelne znaczenie dla azjatyckiego układu sił
• Nowy przywódca dystansuje się od sojuszniczych USA, a sygnalizuje zbliżenie do Chin, z którymi Filipiny dotychczas prowadziły burzliwe spory terytorialne
29.09.2016 | aktual.: 29.09.2016 10:59
To istne wejście smoka - kolejnego w Azji, ale tym razem nie gospodarczego, lecz politycznego, a nawet obyczajowego. Rodrigo Duterte objął urząd prezydenta Republiki Filipin na sześcioletnią kadencję pod koniec czerwca, a już - za sprawą niekonwencjonalnych zachowań i niedyplomatycznych sformułowań - usłyszał o nim cały świat. Należy przewidywać, że na tym się na skończy - i bynajmniej nie ograniczy tylko do niesalonowych wyrażeń, praktycznie niespotykanych u innych głów państw.
Wulgaryzmy
Duterte aż 22 lata był merem miasta Davao (ok. 1,5 mln mieszkańców), największego na wyspie Mindanao na południu kraju. Tam dał się poznać z niekonwencjonalnego stylu: wprowadził na scenę prawdziwe szwadrony śmierci, dzięki którym - brutalnie, ale skutecznie - zwalczał podziemie narkotykowe. Znacznie gorzej radził sobie z aktywnymi na tamtych obszarach fundamentalistami islamskimi.
Natomiast znakomicie obracał językiem, raz wzbudzając sensację, raz niesmak lub oburzenie, ale zarazem zainteresowanie mediów i poklask szerokiej publiczności. Do legendy przeszła historia, gdy przyszli do niego świadkowie, skarżąc się na zbiorowy gwałt na zakonnicy. Pierwsza reakcja mera: "A ładna była?" Na co padła odpowiedź: "Ładna". "No to czemu mnie tam nie było?" - wypalił Duterte. Jeszcze podczas tegorocznej kampanii, mając 71 lat i żyjąc długo w nieformalnym związku, zachwalał viagrę i przyznawał do jej używania...
Stylu nie zmienił, gdy wszedł do polityki krajowej (przez trzy lata był deputowanym do parlamentu). Głośnym echem odbiła się jego wypowiedź o pielgrzymce papieża Franciszka na Filipinach w styczniu 2015 roku. Ponieważ służby bezpieczeństwa sparaliżowały całe centrum stolicy państwa Manili, w wypowiedzi publicznej kazał pielgrzymowi i głowie Kościoła - na dodatek w katolickim kraju - "s...dalać". Potem pisemnie przeprosił, ale poklask tłumów zyskał.
Ten styl przeniósł do pałacu Malacanang, siedziby prezydenta. Publicznie zbeształ amerykańskiego ambasadora Philipa Goldberga, wyzywając go - w języku tagalog, co robi najczęściej - od "gejów i sukin...". Tym razem już nie przeprosił, a rzecznik MSZ musiał wydawać potem specjalny komunikat, że stosunki z USA "są stabilne i trwałe".
Nie jest to takie pewne - i to nie tylko z tego powodu, że niedawno sytuacja się powtórzyła, tyle że na wyższym szczeblu. Do incydentu doszło tuż przed niedawnym szczytem państw ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej) w stolicy Laosu, Vientiane, w którym udział wziął także prezydent Barack Obama. Ustalono tam dwustronną rozmowę obu prezydentów, ale dosłownie w przeddzień Duterte znów pozwolił sobie na niewyparzony język i nazwał, ponownie w tagalog, amerykańskiego prezydenta "skur...". Na co ten drugi nie miał wyjścia, jak tylko - mimo przeprosin - odwołać spotkanie (do uścisku dłoni obu panów na szczycie doszło, ale do rozmowy nie).
Trzy wojny
Sytuacja raz jeszcze powtórzyła się po tym, gdy Parlament Europejski (PE) w połowie września potępił w specjalnym oświadczeniu dokonywane ostatnio na Filipinach na masową skalę morderstwa poza systemem prawnym (extrjudicial killing). Na co Duterte zareagował jednym zwrotem, i to na dodatek powtórzonym, skierowanym do eurodeputowanych: "odp... się".
W tym przypadku chodzi jednak o sprawę znacznie poważniejszą niż wulgarny i niewyparzony język prezydenta. Duterte przeniósł do Manili i Malacanang poprzednie nawyki i zachowania, w tym - otwarcie wypowiedziane - przyzwolenie na bezkarną działalność policji w zwalczaniu narkotykowych gangów oraz dilerów.
Efekt jest taki, na co mocno zareagował PE, że w minionych trzech miesiącach zginęło już na Filipinach - albo w podejrzanych, albo nie do końca wyjaśnionych okolicznościach - ok. 3 tys. osób, z których część zabiła, bez żadnych ostrzeżeń, mająca na to oficjalne przyzwolenie policja. Inni padli ofiarą szwadronów śmierci, a część zabitych - jak się przypuszcza - to skutek wewnętrznych porachunków gangów, które wykorzystują sprzyjającą do tego chwilę.
Owszem, szef policji właśnie ogłosił, że wyniku kampanii antynarkotykowej dostawy zakazanych środków odurzających spadły aż o 90 proc., ale wątpliwości co do metod osiągania tego celu istnieją - i wzbudzają coraz większe echo poza granicami Filipin, nie tylko w PE.
W takich okolicznościach nie do końca wiadomo, jak interpretować serię zamachów bombowych w Davao na początku września, gdzie prezydent Duterte akurat przybył na weekend. Zginęło w nich 15 osób, a ponad 70 zostało rannych. Raczej były to przestępcze porachunki, a nie - jak niektórzy pierwotnie spekulowali - próba pozbawienia życia dobrze chronionej głowy państwa. Dochodzenia trwają, wyników brak, a Duterte natychmiast wprowadził tam stan wyjątkowy, nie wykluczając także, czym wzbudził trwogę, szczególnie w stołecznych elitach, wprowadzenia go na terytorium całego kraju, co dawałoby organom bezpieczeństwa dodatkowe uprawnienia.
Drżą przede wszystkim stołeczne klany i wielki biznes, który dotychczas przez dziesięciolecia dominował w kraju (także politycznie, nie tylko ekonomicznie), a którym Duterte, pozujący na chłopaka z prowincji i mający - na wzór Clinta Eastwooda - przydomek "brudnego Harry'ego", wypowiedział prawdziwą wojnę, znowu przy poklasku zbiedniałych tłumów (Filipiny charakteryzują się bardzo wysokim rozwarstwieniem oraz słabą klasą średnią przy rozległych obszarach biedy).
To drugi front, obok walki z podziemiem narkotykowym, otwarty przez nowego prezydenta, właśnie za to kochanego przez tłumy (w lipcu popularność Duterte sięgnęła nawet 90 proc., teraz nieco spada). Pogonić w skarpetkach bogaczy oraz klany dotychczas uprzywilejowane - tak brzmi ta mantra, z poklaskiem przyjmowana przez tłumy. Problem w tym, co stanie się z gospodarką, przejętą po poprzedniku Benigno Aquino III w wyjątkowo dobrym stanie (ubiegłoroczny wzrost PKB wyniósł 6,5 proc.; w drugim kwartale tego roku nawet 7 proc.). Już bowiem widać, jak - z racji na sytuację w kraju - zaczynają się wahać, a nawet wycofywać zagraniczne firmy, gdy tymczasem poziom bezpośrednich inwestycji z zewnątrz w okresie 2009-2015 wzrósł aż trzykrotnie.
To jest stawka, o którą też należy grać, podczas gdy - niestety - prezydent Duterte ma jeszcze przed sobą otwarty trzeci, potężny front. Chodzi zwalczanie fundamentalizmu islamskiego, szczególnie mocnego na południu kraju, a z którym - jak wiemy - sobie nie poradził.
Tymczasem odrodziła się tam ostatnio, znana od dawna, islamska partyzantka Abu Sayyaf, którą wcześniej wywiad amerykański - ściśle współpracujący z władzami Filipin - uznał za niemal wytępioną. Działa ona na południu Mindanao, a szczególnie na archipelagu Sulu, gdzie dokonuje porwań za okupem (niedawno wypuściła obywatela Norwegii, ponoć za 638 tys. dolarów, ale wcześniej, gdy okupu nie dostała, straciła obywatela Kanady, za którego żądała ponad 8 mln dolarów).
Co gorsza, Abu Sayyaf publicznie ogłosiła podległość tzw. Państwu Islamskiemu, a jej obecny szef, Isnilon Totoni Hapilon, 23 lipca 2014 r. złożył ISIS przysięgę na wierność.
W tym kontekście wojowniczość prezydenta Duterte, tak wyrazista na innych obszarach, gdzieś znika i okrywa się mgłą. Ogłosił on tylko, bez większych wyjaśnień, konieczność "podjęcia rozmów" z Abu Sayyaf, ale gdzie i kiedy - nie wiadomo.
Filipiny, kraj wielkiej biedy i oraz bogactwa, od połowy lat 60. minionego wieku były przez dziesięciolecia krwawo szarpane przez jeszcze inne ugrupowanie, maoistyczną Nową Armię Ludową. W lecie tego roku przeprowadzono z nią rozmowy i uzgodniono - wreszcie - rozejm, choć ostateczne szczegóły mają być negocjowane tej jesieni. Zobaczymy, jak sobie poradzi w tych trudnych rozmowach tak niedyplomatyczny w stylu, języku i zachowaniach prezydent. Szansa, by jeden długotrwały front zamknąć jest, ale wymaga ustępstw i dyplomatycznej finezji, a tymi akurat obecna głowa państwa nie może się pochwalić.
Strategiczna rozgrywka
Tymczasem dyplomacja coraz mocniej puka do drzwi w jeszcze jednej, bodaj teraz najważniejszej dziedzinie: stosunków z mocarstwami, a przede wszystkim USA i Chinami. Jak wiadomo, w lipcu Trybunał Arbitrażowy w Hadze uznał zasadność roszczeń i stanowisko poprzedniej filipińskiej administracji prezydenta Aquino w kwestii terytoriów i obszarów pod kontrolą Manili na Morzu Południowochińskim, czyli na tym samym akwenie, który od lat i dziesięcioleci kontrolowali Amerykanie, a teraz coraz ostrzej działają tam Chińczycy. Duterte jeszcze w trakcie kampanii wyborczej, jak zwykle "pod publiczkę", chcąc zyskać społeczny poklask, powiadał, że sam osobiście weźmie filipińską flagę, wejdzie na łódkę i ruszy w morze tam, gdzie są prowadzone nowe chińskie inwestycje. I - mówiąc obrazowo - "pogoni Chińczyka".
Ale od chwili, gdy objął urząd, wyraźnie zmienił stanowisko (krążą pogłoski o wspieraniu jego kampanii przez chiński kapitał). Ambasadora amerykańskiego obraża, natomiast chińskiego - coraz częściej przyjmuje. Zapowiada też "dwustronny dialog" Chinami nt. orzeczenia Trybunału Arbitrażowego, o co od samego początku dopominała się strona chińska. Wskazał też do dialogu z nią byłego prezydenta Fidela Ramosa, znanego ze swych prochińskich inklinacji.
A gdy w manilskich gazetach zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy taka zmiana podejścia do Chin jest słuszna, przy każdej niemal okazji Duterte zaczął powtarzać, że archipelagowi potrzebne są nowe inwestycje, szczególnie w infrastrukturze - np. takie jak szybkie chińskie koleje czy nowe porty.
Nie wiadomo, co obecna administracja zrobi z ustaleniami poprzedniej, m.in. dotyczącymi otwarcia aż pięciu kolejnych amerykańskich baz wojskowych na Filipinach, ale niedawne słowa prezydenta, że "dopóki są tu Amerykanie, nigdy nie będziemy mieli tutaj pokoju", wypowiedziane w związku z wybuchami w Davao, dają wiele do myślenia,. A jeszcze więcej mówi dyspozycja prezydenta, wydana 13 września sekretarzowi obrony, by nowych zakupów broni dokonywać raczej w Rosji i w Chinach, a nie USA. Ponadto Duterte zapowiedział ostatnio, że w październiku wybiera się z wizytą do Pekinu.
Wygląda na to, że nowa administracja amerykańska po tegorocznych wyborach listopadowych będzie musiała zająć się Filipinami bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, bo to przecież kluczowy kraj przy akwenie, o który toczy się już coraz bardziej otwarty spór - na Morzu Południowochińskim.
Waszyngton łatwo miał nie będzie, bo - jak widać - prezydent Rodrigo Duterte jest, ujmując delikatnie, co najmniej niekonwencjonalny, a przy tym pozujący na twardziela i mocnego człowieka (już zapowiedział chęć sprowadzenia do Manili szczątków poprzedniego dyktatora Ferdynanda Marcosa, którego podziwia, za "twardą rękę").
Chyba że ewentualny prezydent Donald Trump wyraziłby podziw dla Duterte, niczym dla innego twardziela - Władimira Putina. Nie jest to jednak pewne, podobnie jak wybór Trumpa na prezydenta. Natomiast Rodrigo Duterte już jest na stanowisku i rządzi. Gdzie, w wymiarze wewnętrznym i zewnętrznym, zaprowadzi swój wielki archipelag (ponad 7 tys. wysp) i 100 milionów Filipińczyków? To są teraz dość istotne pytania, choć być może nie dla nas, bo oczywiście dotyczą obszaru nam odległego. Ale czy w dobie globalizacji i naczyń połączonych coś jest naprawdę od siebie oddalone?
Autor w latach 2004-2008 był ambasadorem RP na Filipinach.