Ratownik z Zofiówki odsłania kulisy akcji. "Nie wiem, czy to piekło, ale temperatura jest podobna"
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
– Gdy dotarliśmy do ciał, miałem nogi jak z waty. Ale to nie był strach, tylko zmęczenie. Nieraz mówię do nieżywych, których wynoszę. "Spokojnie. Już niedaleko" – opowiada Wirtualnej Polsce ratownik górniczy biorący udział w akcji ratunkowej w kopalni Zofiówka.
W sobotę ok. godz. 3.40 w kopalni Zofiówka na poziomie 900 metrów pod ziemią doszło do wstrząsu. 42 górników wyszło o własnych siłach, z dziesięcioma urwał się kontakt. Wstrząsowi towarzyszył wypływ metanu, jednak nie doszło do wybuchu gazu. Błyskawicznie ruszyła akcja ratunkowa.
Przedstawiciele Jastrzębskiej Spółki Węglowej poinformowali w niedzielę, że ratownicy odnaleźli cztery ciała. Pod ziemią wciąż pozostaje czterech zaginionych górników. Wirtualna Polska dotarła do ratownika biorącego udział w akcji w Zofiówce.
– Pod ziemią nie ma rozczulania się. Myślisz, by wykonać robotę. Dopiero potem uświadamiasz sobie, że ktoś stracił męża, syna czy tatę – mówi WP górnik, który chce pozostać anonimowy.
W ubiegłym tygodniu do tragedii doszło również w kopalni Pniówek w Pawłowicach. W wyniku wybuchu metanu zginęło tam siedmiu górników, siedmiu jest uznanych za zaginionych.
Dariusz Faron, Wirtualna Polska: Co pan czuł, gdy po wielu godzinach dotarliście w sobotę do zaginionych górników?
Ratownik górniczy: Miałem nogi jak z waty. Nie przez emocje, tylko ze zmęczenia. Pracowałem od piętnastu godzin, do bazy wróciłem na oparach. Na pewno w takich chwilach pojawia się smutek. Nie znałem tych ludzi, ale pod ziemią i tak starasz się nie myśleć, po kogo idziesz i jaka jest jego historia.
Nie ma rozczulania się, każdy koncentruje się na robocie. Dopiero w domu przychodzi refleksja, że żona straciła męża, a dzieci ojca. Ale wie pan, co jest najgorsze? Czekanie w bazie. Od szóstej do piętnastej oczekiwaliśmy na sygnał, że pora na nasz zastęp. Człowiek chciałby działać, a nie może nic zrobić.
Proszę opisać, jak jest na dole.
Nie wiem, czy nazwałbym to piekłem, ale temperatura pewnie jest podobna. Mniej więcej 29 stopni na wlocie, na przodku ponad czterdzieści. Takie wartości to dla nas nic nowego. Zanim dotrzesz w kopalni do właściwego miejsca pracy, jesteś cały mokry.
Bardzo szybko się męczysz, także ze względu na ciężar. Sam aparat tlenowy waży ok. 15 kilogramów. Do tego torba z przyrządami pomiarowymi czy łącznością, aparat ucieczkowy... W sumie każdy dźwiga jakieś 25 kilogramów.
A tu trzeba czasem się schylić, wskoczyć na taśmociąg, ominąć rozrzucone deski. Nie było tąpnięcia, więc na szczęście nie musimy się czołgać jak ratownicy, którzy brali udział w akcji w 2018 roku. Jedyne źródło światła to lampy górnicze, ale do ciemności, tak jak do gorąca, przywykliśmy.
Temperatura jest największym utrudnieniem?
Tak. Aparat się grzeje i powietrze staje się bardzo ciepłe. Są co prawda w urządzeniach wkłady lodowe, ale pomagają tylko na początku, lód szybko się topi.
Jak to wszystko się zaczęło z pana perspektywy?
W sobotę o piątej nad ranem zadzwonili ze stacji ratowniczej, że mam przyjechać, bo było zdarzenie na Zofiówce. Na stację przybyłem po dwudziestu minutach.
Zabraliśmy z zastępem aparaty regeneracyjne, kamizelki z wkładami lodowymi oraz resztę sprzętu i pojechaliśmy autobusem na kopalnię. Ratownik przewodnik zaprowadził nas na szyb, zjechaliśmy pod ziemię. Dalej pociągiem głównym przekopem do skrzyżowania. Potem pochylnią w dół i około siódmej dotarliśmy do bazy.
Jest usytuowana 900 m pod ziemią, jakieś 800 m od strefy zagrożenia.
Czym dokładnie jest strefa zagrożenia?
Wyznacza ją kierownik akcji. W przypadku działań w Zofiówce to chodnik o długości ok. 1300 metrów. Dwa albo trzy rozlewiska, woda sięga do kolan. Przechodzimy w tych miejscach po taśmociągu. Między strefą zagrożenia a bazą jest zapora przeciwwybuchowa.
Pod stropem zamontowano specjalne, nazwijmy to, deski czy półki, na których rozsypano pył kamienny. W przypadku wybuchu siła rozrzuciłaby go po całym wyrobisku. W ten sposób ogranicza się rozprzestrzenianie ognia.
Od razu wiedział pan, że będzie trudno o ratunek?
Zanim do strefy weszli pierwsi ratownicy, wszyscy się śpieszyli i była pełna mobilizacja. Początkowo myśleliśmy, że ruszamy po żywych. Ale w Zofiówce nie było na to szans. Hasło "zawsze idziemy po żywego" jest niestety czasem tylko sloganem.
W sobotę dotarliście do czterech górników.
Tak, jako pierwsi zrobili to koledzy z innego zastępu. Umieścili jednego z poszkodowanych na noszach i zameldowali, że muszą wracać, bo kończy im się tlen. Zastąpił ich drugi zastęp, potem kolejny. Pozostała trójka górników też nie dawała oznak życia.
Panujące warunki chwilowo nie pozwalały na transport poszkodowanych. Dopiero po chwili kolejne zastępy wyniosły ciała na noszach do bazy oddalonej o dwa kilometry. Nie wchodzę w szczegóły, bo najważniejsze są teraz uczucia rodzin ofiar. Nie wyobrażam sobie, co przeżywają. I nie chciałbym, by o pewnych rzeczach dowiadywały się z mediów.
A pan co przeżywa?
Nie odczuwam, by ostatnie wydarzenia mocno na mnie wpłynęły. Śpię spokojnie. Mamy możliwość rozmowy z psychologiem, ale nie korzystałem. Nie rozmyślam, co dzieje się pod ziemią. Nie wiem, czy to efekt kilkunastu lat pracy w kopalni, czy po prostu taki jestem. To indywidualna sprawa.
Znajomy, który brał udział w akcji w kopalni Pniówek, zrezygnował z ratownictwa. Uświadomił sobie, że mógł być na miejscu tragicznie zmarłych kolegów.
Jaka jest procedura, gdy dotrze się do poszkodowanego?
Sprawdza się swój poziom tlenu, a zastępowy pyta zespół o samopoczucie. I melduje kierownikowi akcji, że jesteśmy przy poszkodowanym. Jeśli on żyje, oczywiście podajemy mu tlen i jak najszybciej transportujemy na powierzchnię.
Zastęp niesie górnika, dopóki wystarczy sił. W przypadku, dajmy na to, mężczyzny ważącego ponad 100 kilogramów, nie jest to łatwa sprawa. Wówczas zastępy się zmieniają.
Rozumiem, że ratownik musi zachować chłodną głowę, ale nie wierzę, że podczas akcji nie targają panem silne emocje.
Gdy się już do kogoś dotrze, odczuwa się pewien rodzaj ulgi. W drodze powrotnej mówię czasem do górnika, który stracił życie: "Spokojnie, już niedaleko. Zaraz będziesz na górze". Albo: "Nie martw się, już po wszystkim. Możesz spokojnie odejść".
W ten sposób dodaję sobie otuchy i rozładowuję wewnętrzne napięcie. Wszystko schodzi ze mnie dopiero w domu. W sobotę wyszedłem o piątej rano, a wróciłem o północy.
Żona cały czas czekała. Wiem, że bardzo się o mnie martwi. Przez cały dzień nie mieliśmy kontaktu. Chwilę porozmawialiśmy, potem padłem.
Jak żegna się pan z rodziną, gdy idzie pan na akcję?
Zwyczajnie, bez żadnych ceremonii. Nie dopuszczamy do siebie myśli, że może mi się przydarzyć coś złego. Nie rozmawiamy o czarnych scenariuszach. Takie podejście jest kluczowe w tej robocie.
Pod ziemią działasz mechanicznie, choć nie wiem, czy to dobre słowo, bo praca ratownika górniczego to tak naprawdę ciągła improwizacja. Nigdy nie wiesz, co napotkasz na swej drodze.
Dlaczego został pan ratownikiem?
Zawsze mnie to fascynowało. Patrzyłem na ratowników z podziwem. To nie jest robota dla każdego, niektórych eliminuje za słaby organizm.
Kandydat przechodzi badania wydolnościowe i zdrowotne. Pedałujesz na rowerku stacjonarnym, a lekarze monitorują tętno oraz ciśnienie. Potem spędzasz 40 minut w komorze cieplnej. Bada się reakcję serca na wysoką temperaturę. Do tego badania słuchu, wzroku, RTG, spirometria itd.
Później jest kurs, na którym trzeba przyswoić ogromną wiedzę.
To znaczy?
Przepisy, ustawy, rozporządzenia. Aparaty tlenowe, sprzęt zawałowy, łączność, skład atmosfery kopalnianej, granice wybuchowości, dopuszczalne stężenia itd. Kładzie się nacisk, by każdy potrafił obsługiwać aparat tlenowy, od tego zależy nasze życie.
Trzy razy w roku jeździmy na ćwiczenia. Chodzi się np. po specjalnej komorze z aparatem tlenowym.
Opowie mi pan o akcji, która najbardziej zapadła panu w pamięć?
Wybuch metanu. Nie pamiętam dokładnie, ile ofiar. Gdy ratownicy zjechali do kopalni, było bardzo duże zadymienie. Widoczność niemal zerowa, jak gdyby włożył pan twarz do miski z mlekiem i otworzył oczy. Górnicy spięli się liną, żeby nikt się nie zgubił.
Było niesamowicie gorąco. Prawdopodobnie jeden z ratowników dostał udaru, spanikował i odciął linę nożem. Chciał się wydostać. Zastępowy zdecydował, że wszyscy się ewakuują, ale wyszli tylko we czterech. Tamten zabłądził w dymie.
Zastępowy zginął, wracając po swojego człowieka. Znaleźliśmy go trzydzieści metrów do strefy z tlenem. A tego, który sam się wypiął, szukaliśmy chyba tydzień.
Sporo ma pan w głowie takich historii?
Pamiętam m.in. nieżywych górników, którzy wyglądali, jakby na chwilę usiedli, żeby odpocząć. Ale są też historie ze szczęśliwym zakończeniem. Dwóch przeżyło tylko dlatego, że udało im się wejść do lutni z powietrzem. Powiedzmy, że to taki "rękaw koszuli" o średnicy jednego metra i długości np. kilometra.
Na jednym końcu jest zamontowany wentylator, który wtłacza przez rękaw powietrze do czoła przodka. Początkowo górnicy nie chcieli opuścić tej strefy, bo wokół brakowało tlenu, za to było duże stężenie dwutlenku węgla. Na szczęście gdy dostali aparaty ewakuacyjne, szybko dali się przekonać.
Wspomniał pan o znajomym, który po akcji w kopalni Pniówek zrezygnował. Pan nie miał chwil zwątpienia?
Miałem. Ale nie z powodu zagrożenia.
Rozwinie pan?
Chętnych jest coraz mniej. Zarobki względem innych grup zawodowych już nie są takie jak kiedyś, a nawet mniejsze od stawek górników pracujących w ścianie czy przodku. Ale trzeba uczciwie przyznać, że na co dzień ratownik nie wykonuje tak ciężkiej roboty jak górnicy w ścianie.
Jedyne, co mnie trzyma w kopalni, to wcześniejsza emerytura. Wielu znajomych patrzy na sprawę podobnie. Teraz to jednak drugorzędna kwestia.
Najważniejsze, byśmy jak najszybciej dotarli w Zofiówce do całej dziesiątki. Mam nadzieję, że to kwestia kilku dni.