Ratownicy medyczni rozkładają ręce. Nie chodzi o koronawirusa. "Nie możemy być wszędzie"
Drogowy wypadek, mężczyzna potrącony przez samochód. Na miejsce dojeżdżają strażacy, rozpoczynają reanimację. Ktoś dzwoni po karetkę. Czas oczekiwania: 40 minut. Bliżej nie ma innego zespołu, więc ten dojeżdża, gdy jest już za późno... - System państwowego ratownictwa medycznego umiera, a z nim ludzie - mówią WP ratownicy medyczni.
01.11.2020 | aktual.: 01.03.2022 14:32
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Tak, mamy kryzys. Sytuacja jest fatalna, a najgorsze dopiero przed nami. System ochrony zdrowia załamuje się. Tak, ludzie będą przez to umierać - mówi nam Wojciech Skotnicki, ratownik medyczny ze Szczecina.
Koronawirus w Polsce. Brak ludzi, karetek i miejsc w szpitalach
Ratownicy podkreślają, że wielu ich kolegów przebywa obecnie na kwarantannie lub w izolacji, pojawia się więc pierwszy problem: obsada karetek pogotowia. Dodatkowo każdy wyjazd do osoby z choć jednym objawem koronawirusa wydłuża się nawet o godzinę, bo zachowane muszą zostać procedury, w tym skrupulatne założenie kombinezonów. Samo odebranie pacjenta trwa moment. Jednak, jak wielokrotnie informowały media, ratownicy i dyspozytorzy długo potem szukają wolnych miejsc dla pacjentów. Czekają w kolejkach na podjazdach przed szpitalami. Zdarza się, że trwa to kilkanaście godzin.
Co się dzieje, gdy karetka znajdzie już miejsce dla pacjenta? Poddawana jest dezynfekcji. A więc jest "wyłączona" na kilkadziesiąt kolejnych minut.
- Wszystko to przekłada się na znacznie wydłużony czas dojazdu do pacjenta - przyznaje Skotnicki. I nie chodzi tylko o wyjazdy do osób zakażonych koronawirusem.
Koronawirus w Polsce. 40 minut to za mało
14 października druhowie OSP z Woli Batorskiej natrafiają na wypadek drogowy w Niepołomicach (woj. małopolskie). Potrącony został starszy mężczyzna. Nie oddycha, więc strażacy natychmiast rozpoczynają resuscytację. Telefon, prośba o pomoc, odpowiedź: nie mamy wolnej karetki, zespół prowadzi czynności w Krakowie.
Na miejscu pojawia się dodatkowa jednostka OSP z Niepołomic, przyjeżdża też partol policji. Resuscytacja, mija 40 minut. Wtedy na miejsce dojeżdża karetka, do tego 10 kilometrów od miejsca zdarzenia ląduje śmigłowiec LPR. Ratowników transportują na miejsce wypadku strażacy z Wieliczki.
Wszystko na nic. Potrąconego mężczyzny nie udaje się uratować.
Ratownik medyczny z karetki, która przyjechała na miejsce zdarzenia, dziękował w mediach społecznościowych wszystkim udzielającym pomocy poszkodowanemu. Podkreślił: bądźcie dumni ze swoich strażaków. I z wiedzy, którą mają i nie wahają się jej użyć.
Koronawirus w Polsce. Wypadki chodzą po ludziach
- Oczywiście, czas dojazdu karetki od momentu otrzymania wezwania powinien być jak najkrótszy. Dyspozytor na miejsce zdarzenia kieruje najbliższy wolny zespół i tu pojawia się pewne ale - mówi WP Michał Fedorowicz, ratownik medyczny z Warszawy.
I od razu wyjaśnia: - Ten najbliższy zespół nie musi być najbliższy geograficznie. Ba, zazwyczaj tak nie jest. Często karetki dedykowane dla miejsca zdarzenia są zajęte innymi czynnościami. Może się wiec okazać, że najbliższy wolny zespół jest kilkadziesiąt kilometrów od miejsca, z którego jest wezwanie.
Ratownik podkreśla, że zespoły ratownictwa medycznego realizują wszystkie wezwania. - Ale, niestety, w wielu miejscach pojawiamy się później niż przed pandemią. Jeżeli mam w mojej stacji trzy zespoły podstawowe i one cały czas jeżdżą, z czego dwa stanęły pod szpitalem na sześć godzin każdy, to później mamy przez te sześć godzin dyspozycyjną tylko jedną karetkę. Do koronawirusa, innych chorób i wszelkiego rodzaju zdarzeń, których uczestnicy potrzebują pomocy medycznej - tłumaczy ratownik medyczny.
Koronawirus w Polsce. Odciążenie
- Nie rozdwoimy się, nie możemy być wszędzie - mówi inny medyk, Piotr Chudy z Rawicza.
Ratownik medyczny ma propozycję. - Ratownictwo medyczne powinno włączać się w walkę z koronawirusem dopiero, gdy wyznaczone do tego podmioty nie dają sobie rady. Nie wiem, dlaczego jest tak, że to głównie my jesteśmy tam dysponowani. Jeśli chcemy, by ratownicy pomagali też innym potrzebującym, powinna być na drugim torze utworzona służba z firm, które mają możliwość przewożenia do podmiotów medycznych pacjentów wymagających zaawansowanych działań ze względu na COVID-19 – mówi.
Inny ratownik medyczny, Tomasz Długosz z Krakowa: - Pod numer ratunkowy powinni być podporządkowani lekarze opieki całodobowej. Kiedyś w pogotowiu były zespoły wizytowe: lekarz siadał z kierowcą, realizował wyjazdy mniej pilne, a kiedy potrzebował, to wzywał ZRM. Dyspozytorzy powinni więc móc przekierowywać połączenia w przypadku przewlekłych schorzeń z automatu na lekarzy rodzinnych. Warto rozważyć powrót zespołów wizytowych.
Koronawirus w Polsce. Nie okłamuj medyka
Wszyscy rozmówcy są zgodni: nie wzywaj pomocy, jeśli jej nie potrzebujesz. Nie okłamuj medyków. Karetki często wyjeżdżają tam, gdzie ich pomoc wcale nie jest konieczna.
- Ludzie maja ograniczoną dostępność do lekarzy z przychodni, stąd wszystko przekłada się na numer ratunkowy, a potem na dostępność zespołów - ocenia Tomasz Długosz.
Michał Fedorowicz mówi wprost: jeździmy do głupot. - Kiedy ktoś źle się czuje od tygodnia, to od tygodnia mógł zgłosić się do lekarza. A jak wzywa nas, bo przychodnia jest zamknięta, to my nie jesteśmy przychodnią, proszę osobiście zgłosić się do szpitala - mówi ratownik medyczny.
Tego typu wezwania to nie tylko blokowanie karetki, to też koszty finansowe. Piotr Chudy opowiada: - Człowiek, który nadużył alkoholu, leży na ławce. On nie wymaga interwencji medycznej, ale jest problem, co z nim zrobić. Do aresztu? Na jakiej podstawie. Blokować łóżko w szpitalu? Też nie. Wyjazd do takiego człowieka jednak się odbywa, bo wezwał nas jakiś przechodzień. Wywiad COVID-19 nieznany. Oznacza to, że musimy się "ubrać". To nie tylko czas, ale jeszcze 800 zł dodatkowych kosztów. Kombinezony, maski, gogle, to wszystko poszło. Banalna sprawa, ale to pieniądze, które można przeznaczyć chociażby na paliwo. Teraz każda złotówka się liczy.
Koronawirus w Polsce. Kto jest bohaterem?
- Prosimy o wyrozumiałość. Dopóki można, jeździmy. Dopóki dajemy radę, będziemy to robić - mówi Piotr Chudy.
I dodaje: - To wszystko, nasza praca, to nie jest kwestia bohaterstwa. To jest kwestia odpowiedzialności. Pewien zrzęda powiedział kiedyś, że bohaterem nie jest ten, który ginie w akcji, a ten, który idzie, robi swoje, wraca na stację i celebruje sukces. Reszta to są ludzie, którym się nie niestety udało. Przeżyć.