PolskaRaport NIK o sytuacji ofiar przemocy domowej. Większość pozostawiona sama sobie

Raport NIK o sytuacji ofiar przemocy domowej. Większość pozostawiona sama sobie

Wybiegła z domu tak jak stała. W ostatniej chwili zdążyła jeszcze złapać telefon. W różowych kapciach z kokardką stała na dworze, cała roztrzęsiona. Zadzwoniła na policję. - Gdy przyjechali, poprosiłam o założenie Niebieskiej Karty. Funkcjonariusze powiedzieli, że oni tego nie zrobią, bo nie wiedzą, nie znają się i wyślą kogoś innego - opowiada Wirtualnej Polsce Magda. Przysłali policjantkę. - W tych różowych kapciach musiałam wyglądać niedorzecznie, bo popatrzyła na mnie z lekką pogardą i powiedziała: skoro państwo nie są małżeństwem, Niebieskiej Karty założyć nie mogę. Wspólne dziecko nie ma znaczenia. Rzuciła jeszcze, że mogę problem zgłosić do dzielnicowego, który od czasu do czasu będzie do nas wpadał. I wyszła - mówi.

Raport NIK o sytuacji ofiar przemocy domowej. Większość pozostawiona sama sobie
Źródło zdjęć: © Fotolia

Zaczęło się od pyskówek i przepychanek. Agresywne zachowania nasiliły się, gdy Magda zaszła w pierwszą ciążę. Była słaba, a ciąża zagrożona, dlatego musiała leżeć. To wtedy zaczął się na niej wyżywać. - Robił mi ciągłe awantury. O wszystko. Zawsze znalazł sobie jakiś pretekst. Nie mogłam też liczyć na jego pomoc - wspomina Magda. Gdy poczuła się lepiej, wróciła na zajęcia studiów doktoranckich. Chciała też wrócić do ludzi. Po jednym z wykładów poszła ze znajomymi do kawiarni. Przyjechał po nią, wsadził do auta i zaczął awanturę. Przeraźliwie krzyczał, nie pamięta już, o co mu chodziło. Przestraszona wybiegła z samochodu i zaczęła uciekać. - Bałam się, że stracę dziecko - opowiada. Adaś urodził się zdrowy, a awantury narastały. Drugą ciążę straciła. Magda mówi, że to przez ciągłe napięcie i strach.

"Bałam się wracać do własnego domu"

Gdy urodził się syn, na czas remontu mieszkania Magdy zamieszkali u jego matki. - Budził się z jakimś dziwnym napięciem. Czułam to. Pytałam się, czy coś się stało. Zwykle odpowiadał, że nic. Później wybuchała wielka awantura. O to, że za długo siedziałam w łazience, że źle stanęłam, że proszę go, by przez chwilę zajął się dzieckiem. Popychał, wyzywał. W pewnym momencie bałam się wracać do domu - mówi. Za każdym razem chciała zadzwonić na policję i za każdym razem odpuszczała. Nie mogła się przełamać . Aż do pewnego momentu. - Kolejna awantura. Był jak zwykle agresywny, a ja jak zwykle przestraszona. Zawinęłam dziecko w chustę i wybiegłam z mieszkania. Śledził mnie tak, że nawet przez chwilę nie mogłam poczuć się bezpiecznie. Wtedy pierwszy raz zadzwoniłam na policję - opowiada Magda. Później robiła to za każdym razem, gdy czuła się zagrożona. Funkcjonariusze przyjmowali zgłoszenia, ale nic poza tym nie zrobili.

Magda spakowała rzeczy i sama z synem wyprowadziła się do swojego mieszkania. Wciąż jednak byli razem tym bardziej, że zgodził się na terapię. Miało być lepiej. I było, ale tylko przez chwilę. - Niby ze mną nie mieszkał, ale zajmował się dzieckiem. Teoretycznie chciał widzieć syna, jednak tak naprawdę wykorzystywał każdą wizytę, by mnie krzywdzić. Popychał mnie, kopał, rzucał we mnie plastikowymi zabawkami. Zachowywał się tak, że bałam się wracać do własnego domu. Nie czułam się tam bezpiecznie - opowiada Wirtualnej Polsce Magda.

Przy jednej z wizyt doszło do kolejnej awantury. Wybiegła z domu tak, jak stała. W ostatniej chwili zdążyła jeszcze złapać telefon. W różowych kapciach z kokardką stała na dworze, cała roztrzęsiona. Zadzwoniła na policję. - Gdy przyjechali, poprosiłam o założenie Niebieskiej Karty. Funkcjonariusze powiedzieli, że oni tego nie zrobią, bo nie wiedzą, nie znają się i wyślą kogoś innego - opowiada Magda. Przysłali policjantkę. - W tych różowych kapciach musiałam wyglądać niedorzecznie, bo popatrzyła na mnie z lekką pogardą i powiedziała: skoro państwo nie są małżeństwem, Niebieskiej Karty założyć nie mogę. Wspólne dziecko nie ma znaczenia. Rzuciła jeszcze, że mogę problem zgłosić do dzielnicowego, który od czasu do czasu będzie do nas wpadał. I wyszła - mówi.

"Na zmianę płakałam i walczyłam z odruchami wymiotnymi"

Podczas kolejnej groźnej awantury, poszła za radą policjantki. Stanęła naprzeciwko dzielnicowego, a po twarzy ciurkiem płynęły jej łzy. - Jak mantrę powtarzałam, że boję się wrócić do domu. On z kolei powiedział, że Niebieską Kartę założyć mogę i wskazał kolejne miejsca, gdzie powinnam się w tej sprawie udać. Nie miałam już na to siły - wspomina Magda. Wymieniła zamki w drzwiach. Przeraźliwie schudła. Była kłębkiem nerwów i nie mogła się skupić. Dlatego zawalała pracę. - Nachodził mnie. Czułam się osaczona. Często czekał pod moją pracą. Mijałam go, wbiegałam na górę, prosto do łazienki. Na zmianę płakałam i walczyłam z odruchami wymiotnymi. Później, w ciągu dnia, odbierałam kilka głuchych telefonów. Gdy wychodziłam z pracy, zawsze zmieniałam trasę do domu. Po prostu się go bałam - mówi. W sądzie toczyły się już dwie sprawy: o alimenty i o widzenia ojca z synem w jej mieszkaniu. - Nie mogłam się na to zgodzić. Chciał zawładnąć moją jedyną przestrzenią, w której czułam się bezpiecznie - opowiada Magda.

Sąd drugiej instancji podjął decyzję, że w przypadku choroby dziecka, ojciec ma prawo wstępu do mieszkania Magdy. - Przeszłam kolejne załamanie. Zadzwoniłam do kuratora sądowego i powiedziałam, że mogą wsadzić mnie do więzienia, mogą zrobić ze mną wszystko, co chcą, ale ja tego postanowienia nie jestem w stanie wypełnić. Tak się bałam. Odebrano mi przecież podstawowe prawo do poczucia bezpieczeństwa w moim domu. Nie miałam siły na kolejną walkę. Po tym orzeczeniu drugi raz poszłam na terapię dla osób doświadczonych przemocą - opowiada.

"Przecież on za panią tak chodzi, bo panią kocha!"

W 2014 roku Policja zidentyfikowała 105 tys. ofiar przemocy domowej i 78 tys. osób podejrzanych o jej stosowanie. To i tak wierzchołek góry lodowej. Wypełniono blisko 78 tys. Niebieskich Kart i wydano 2300 nakazów opuszczenia lokalu. By zapewnić ofiarom przemocy kompleksową pomoc, powołano zespoły interdyscyplinarne, w ramach których współpracują ze sobą m.in. funkcjonariusze policji, prokuratorzy, kuratorzy sądowi i przedstawiciele instytucji działających na rzecz przeciwdziałania przemocy. Z badań przeprowadzonych przez Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, od 20 do 40 proc. przepytanych ofiar przemocy przyznało, że otrzymało pomoc, o którą im chodziło. Jednak biorąc pod uwagę skalę zjawiska, taki wynik nie powinien być satysfakcjonujący.

Zdaniem Najwyższej Izby Kontroli, działania zespołów interdyscyplinarnych nie są skuteczne. "Wynika to przede wszystkim z ograniczonych możliwości odizolowania sprawców przemocy od osób krzywdzonych, niewystarczającej pomocy specjalistycznej oraz braku skutecznych metod w zakresie nakłaniania sprawców do udziału w procedurze Niebieskiej Karty" - czytamy w raporcie NIK.

Magda walczyła na własną rękę. Złożyła wniosek o przydzielenie kuratora, który miałby kontrolować bezpieczeństwo dziecka podczas kontaktów z ojcem. Dowiedziała się, że owszem, jest to możliwe, ale musi zapłacić ponad 100 złotych za każdą wizytę kuratora. - Jeśli chciałabym zapewnić bezpieczeństwo mojemu dziecku, które sygnalizowało, że ojciec je bije, muszę zapłacić. Nie ojciec - sprawca przemocy, tylko ja. To był absurd. Nie mogłam sobie na to pozwolić. I tak ponosiłam niemal wszystkie koszty utrzymania syna - opowiada Magda.

Sąd przyznał opiekę kuratora na standardowych zasadach. - Często prosiłam, by sprawdzili jak ojciec zajmuje się dzieckiem, czy wszystko jest w porządku. Usłyszałam tylko: sąd nie upoważnia nas do tego, by wkraczać w kompetencje rodzicielskie ojca. No tak, ale u mnie w domu kurator jest regularnie, mimo że w stosunku do mnie nie ma żadnych zastrzeżeń. A to przecież on jest sprawcą przemocy! - mówi Wirtualnej Polsce Magda. Często wnosiła o zmianę kuratorów. - Jedna z nich próbowała mnie namówić do powrotu. Usłyszałam kiedyś: dlaczego pani do niego nie wróci? Przecież on za panią tak chodzi, bo panią kocha! Kolejna napisała do mnie, że powinnam pójść po rozum do głowy, "włączyć myślenie i dogadać się z ojcem dziecka" - wspomina.

" Gdyby ten system choć trochę lepiej działał…"

Kolejne prośby i wnioski nic nie dawały. Magda wciąż była nękana, straszona, popychana. - Pewnego dnia nie wytrzymałam. Sama poszłam na policję. Złożyłam zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Mówiłam, że on mnie nachodzi, śledzi, nęka głuchymi telefonami. Błagałam o jakąkolwiek interwencję. Dopiero, gdy zaparłam się i powiedziałam, że nie wyjdę stamtąd, póki nie przyjmą mojego zgłoszenia i nie potraktują go poważnie, zajęli się sprawą. Kiedy policja w końcu wszczęła przeciwko niemu postępowanie, wszystko odrobinę się uspokoiło. Oczywiście, później sprawę umorzyli, ale samo składanie wyjaśnień zrobiło na nim takie wrażenie, że dał mi spokój - opowiada.

Magda ma duży żal. Przede wszystkim o to, że ciągle napotykała na ścianę. - Ledwo człowiek zbierze się w sobie, by to wszystko zakończyć, poukładać, a później czuje się jak ten Syzyf z kamieniem. Kolejne sprawy, kolejny sąd, kolejna walka i bez rezultatów. Psycholog uświadomił mi, że to będzie trwać wiecznie. Sądy mi nie pomagają, a on właśnie w ten sposób chce mnie wykończyć. Odpuściłam. Wolę żyć w stresie, niż kolejny raz wychodzić na pole bitwy, na którym nikt mnie nie wspiera. Gdyby ten system choć trochę lepiej działał, gdyby sąd wyraźnie powiedział: to jest sprawca przemocy i będzie piętnowany… - mówi Wirtualnej Polsce.

Podczas kolejnego spotkania z prawnikiem Magda usłyszała: sądy w sprawach rodzinnych zawsze uznają, że wina leży po obu stronach, a przemoc psychiczna nigdy nie jest traktowana poważnie. Dopóki kobieta nie leży zakrwawiona, pobita sztachetą pod płotem, to przemocy nie ma. - Musiałabym mieć złamaną rękę, powybijane zęby, obdukcję, założyć sprawę karną o stosowanie przemocy i na dodatek ja wygrać. Dopiero wtedy ewentualnie mogłabym coś wskórać - mówi Magda.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
przemoc domowaofiara przemocyniebieska karta
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (184)