Rafał Woś: Rządzie, wzmocnij związki!
Silne związki zawodowe są fundamentem każdej prężnej gospodarki. A ich brak to bardzo zła wiadomość dla większości z Was, czytających ten tekst. Nawet jeżeli wydaje Wam się inaczej. Od wyborów Prawo i Sprawiedliwość ma w ręku wszystkie karty, by polskie związki zawodowe fundamentalnie wzmocnić. Ale tego (prawie) nie robi. Choć powinno - pisze Rafał Woś dla WP.
01.04.2016 | aktual.: 25.07.2016 19:26
Czy pamiętają Państwo jeszcze, co miało być sednem "dobrej zmiany"? Czy miało być nią wyczyszczenie mediów publicznych z "wrogiego elementu"? Nie, przynajmniej ja nie przypominam sobie takiego postulatu ani z kampanii Andrzeja Dudy, ani Beaty Szydło. A czy chodziło o wygaszenie Trybunału Konstytucyjnego? Też nie, bo spór o TK został rozegrany dopiero po wyborczym sukcesie prawicy. A może od początku szło o wstawienie swoich ludzi do spółek skarbu państwa i uczynienie służby cywilnej bardziej uległą wobec partii Kaczyńskiego? Tego do pewnego stopnia można się było spodziewać (wszak to stara praktyka po którą sięgały i SLD, i PO z PSL-em). Ale to wciąż nie jest ta nowość, którą PiS przyciągnął ponad 40 procent głosujących Polaków.
Korekta neoliberalnego światopoglądu
Tu chodziło o coś innego. Otóż sednem dobrej zmiany miała być korekta neoliberalnego modelu gospodarczego, który dominował w Polsce przez cały okres III RP (nie wyłączając okresów, gdy prawica była u władzy). W tym sensie PiS wpisał się w oczekiwania rekordowo dużej grupy Polaków. Dalece wykraczając poza swój tradycyjny prawicowy elektorat. Oczywiście korekta neoliberalnego modelu to projekt bardzo szeroki i trudny do zdefiniowania. Na potrzeby tego felietonu uprośćmy go jednak i wybierzmy jedną najważniejszą rzecz, od której taka korekta winna się rozpocząć. Tym początkiem korekty neoliberalnego światopoglądu są dwa słowa: związki zawodowe.
Podstawowym grzechem polskiego kapitalizmu po roku 1989 było to, że dla związków nie było w nim właściwie miejsca. Powszechnie uważano je za mniej lub bardziej zębate dinozaury, które trochę tam jeszcze porykują, ale równie dobrze można ten ryk nazwać łabędzim śpiewem. Zupełnie zlekceważono lekcje wszystkich krajów zachodniego kapitalizmu, gdzie rolę związków należy porównać raczej do pszczół, które jak zaczną bzyczeć nad uchem, to mogą irytować, ale ich ewentualne wyginięcie groziłoby poważnymi konsekwencjami dla równowagi całego systemu. Dlaczego? Bo związki to właściwie jedyny w kapitalizmie sposób na wymuszanie wzrostu płac i stabilizacji zatrudnienia. Historia powojennego kapitalizmu pokazuje bowiem dobitnie, że tam gdzie istniały silne i prężne organizacje związkowe, tam gospodarka rozwijała się najprężniej (spójrzcie na stopy wzrostu PKB krajów rozwiniętych w latach 50. i 60., a potem porównajcie je z następnymi dekadami). I odwrotnie. Gdy związki słabły (od lat 70.), kwitły patologie takie, jak
wzrost nierówności społecznych, przerost sektora finansowego nad realną gospodarką czy wreszcie spadek produktywności.
Tymczasem nasi spece od gospodarki tego nie dostrzegali. Oni woleli powtarzać, że w kapitalizmie każdy pracownik ma wolny wybór i może naciskać na podwyżkę w drodze indywidualnych negocjacji. Tylko, że zazwyczaj nie dodawali, że to ścieżka dostępna tylko dla niewielkiej grupy uprzywilejowanych, których umiejętności rynek w danym momencie wycenia wysoko. Tymczasem w gospodarce takiej, jak nasza dominują jednak pracownicy, którzy jeżeli już ośmielą się prosić o podwyżkę, to usłyszą zapewne: "na twoje miejsce czeka dziesięciu młodszych i bardziej dyspozycyjnych, którzy zrobią to samo za połowę twojej pensji". Czy Wam się to podoba czy nie, ta uwaga dotyczy zapewne przeważającej większości z Was, czytających ten tekst.
Tabloidowa karykatura
W Polsce po roku 1989 związki niszczono w sposób wręcz modelowy, na przykład na poziomie idei. W 2000 r. socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego Wiesława Kozek opublikowała tekst pod wiele mówiącym tytułem: "Destruktorzy. Tendencyjny obraz związków zawodowych w tygodnikach politycznych w Polsce". Autorka przeanalizowała w nim treść artykułów prasowych ukazujących się w najważniejszych polskich mediach opiniotwórczych. I doszła do bardzo wyraźnego wniosku: ilekroć w III RP poważne gazety zabierały się w Polsce do pisania o związkach zawodowych, to i tak wychodziła im zwykle... tabloidowa karykatura - związkowca roszczeniowego, nieodpowiedzialnego i prymitywnego.
Do tego doszły rozwiązania instytucjonalne oraz brak zachęt do promocji uzwiązkowienia w sektorze prywatnym. W efekcie wokół polskich związków powstało coś w rodzaju błędnego koła. Były słabe i skompromitowane, więc powstało wrażenie, że nie warto sobie nimi zawracać głowy. A skoro nie warto sobie zawracać głowy, to pewnie słabe i skompromitowane już pozostaną. Solidarność (oficjalnie 700 tys. członków) i OPZZ (800 tys.) chwalą się wprawdzie, że uzwiązkowienie od kilku lat przestało w Polsce spadać, faktem jest jednak, że znalazło się ono na bardzo niskim jak na Europę poziomie ok. 12 proc. (w 1990 r. było 40 proc.). A fortecą "S" i OPZZ pozostaje kilka tradycyjnych branż, takich jak przemysł czy budżetówka.
Idący po władzę PiS po ośmiu latach rządów programowo antyzwiązkowej Platformy budził pewne nadzieje. Głównie dlatego, że "S" od lat jest z prawicą w czymś w rodzaju sojuszu. Może już nie tak silnym jak w czasach AWS, ale wystarczającym, by robić za pas transmisyjny ludzi i idei. Widać to choćby po składzie resortów odpowiedzialnych za pracę. Uogólniając: w czasach PO-PSL wielu wpływowych polityków i kluczowych urzędników "od pracy" rekrutowało się z szeregów lobby pracodawców. Po wyborach 2015 roku sytuacja uległa zmianie. W rządzie Beaty Szydło pracę wzięli ludzie bliscy związkom: minister Elżbieta Rafalska, albo jej zastępca Stanisław Szwed czy Marcin Zieleniecki. To dawało nadzieję na nowe, mocne otwarcie tematu pracy. I nowego miejsca związków w polskim systemie gospodarczym.
Tylko, że jak na razie z dużej chmury poleciał zaledwie kapuśniaczek. Przykładem jest choćby przedstawiony pod koniec ubiegłego tygodnia projekt nowej ustawy o związkach zawodowych. W pierwszym odruchu zdarzyło mi się skomentować ten krok entuzjastycznym "brawo rząd". Natychmiast zostałem jednak - i słusznie - skontrowany przez jednego z czytelników, który przytomnie wskazywał, że to przecież zaledwie stworzenie przepisów wykonawczych do orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z... czerwca ubiegłego roku. To orzeczenie prostowało ewidentną (ale trwającą wiele lat) niesprawiedliwość zezwalającą na wstępowanie do związków tylko etatowcom. I to w kraju, gdzie śmieciówki są od dawna prawdziwą patologią rynku pracy! Wychwalać PiS za ten projekt to trochę tak jakby (pozostając w klimacie) cieszyć się, że pracodawca zapłacił za wykonaną robotę. Bo przecież od tak dawna zalegał. Podobnie jest z dwoma innymi sztandarowymi propracowniczymi gestami PIS: obiecywanej stawce godzinowej w wysokości 12 złotych i wzmocnieniu
uprawnień Państwowej Inspekcji Pracy. Świetnie, że to się wydarzy. Ale pole do popisu jest przecież dużo szersze!
"Platforma była jeszcze gorsza"
Mała poprawka. Takich pól jest przynajmniej kilka. Po pierwsze, nie może być tak, że ten rząd w jednym zdaniu głosi, jak ważny jest dla niego pracownik, a zaraz potem tego pracownika traktuje jak śmieć. Dobrym przykładem są pisowskie czystki w mediach publicznych i planowane zmiany w służbie cywilnej. Gdzie pracownik przestaje być pracownikiem, a staje się "złogiem", "wrogiem" albo "zawalidrogą". Pisałem na ten temat dla WP w tym miejscu. Co jeszcze bardziej niepokojące, nawet "Solidarność" nie widzi w tym problemu. Gdy pytałem o ten brak reakcji szefa "S" Piotra Dudę, ten było nie było działacz związkowy, zareagował wedle przewidywalnego schematu zwanego "pomidorem" (więcej w tym artykule)
. A więc wedle zasady, że "a Platforma to była jeszcze
gorsza...". Ewentualnie "Gdzie byliście kiedy Platforma...".
Po drugie oczekiwałbym, że rząd PiS przedstawi pakiet rozwiązań realnie ułatwiających wstępowanie do związków zawodowych. Zwłaszcza w sektorze prywatnym. Na przykład w formie obligatoryjnej deklaracji członkowskiej wręczanej każdemu pracownikowi w momencie nawiązania stosunku pracy. Albo przynajmniej zacznie odkłamywać czarną legendę narosłą wokół organizacji pracowniczych. I pokazywać, jak bardzo kluczową rolę związki odgrywają w zdrowych zachodnich gospodarkach. To takie tematy powinny mieć dla tego rządu priorytet. A nie tropienie przejawów "szkalowania narodu polskiego" albo otwieranie tematu aborcji.
Po trzecie, rząd powinien wreszcie zacząć poważnie traktować powstałą niedawno (ale jeszcze przed wyborami) Radę Dialogu Społecznego - następcę zniszczonej przez premiera Tuska Komisji Trójstronnej. Żeby nie było tak, jak dotąd. Czyli wedle słów jednego z działaczy związkowych, że rząd, jak chce, to ze związkami rozmawia. Ale jak nie ma na to ochoty, to sięga po szybką ścieżkę poselską i omija konsultacje z partnerami społecznymi. Jak było np. w przypadku ustawy o sześciolatkach (która ma duże znaczenie dla stabilności zatrudnienia nauczycieli) czy przy zmianach w służbie cywilnej.
No to rządzie, do dzieła. Nie ma na co czekać. Lepszych kart w ręku mieć nie będziecie nigdy!
Rafał Woś dla Wirtualnej Polski