Władimir Putin© Getty Images | Contributor

Putinowi trzeba postawić jasną granicę. A "świat milczy, nie będzie retorsji"

Jakub Majmurek
29 kwietnia 2022

Język rosyjskiej propagandy coraz bardziej nosi znamiona mobilizacji ludobójczej. Ten sam mechanizm widzieliśmy w przeddzień masakr w Rwandzie. Ukraina ma szansę się obronić. Choć może nie być w stanie zapobiec kolejnym lokalnym masakrom, które dla armii Federacji Rosyjskiej są normalnym sposobem prowadzenia tej wojny.

Gdy na początku kwietnia wojska Federacji Rosyjskiej wycofały się z Buczy pod Kijowem, oczom ukraińskich sił zbrojnych, a następnie całego świata ukazał się przerażający widok. Na ulicach miasteczka zalegały zwłoki ukraińskich cywilów.

Wielu z nich miało związane z tyłu ręce, najpewniej padli ofiarami planowych egzekucji. Kolejne doniesienia z Buczy odsłaniały nowe dramaty. Rosyjskie wojska nie tylko mordowały cywilów, ale także poddawały ich torturom, dokonywały też gwałtów, nie oszczędzając nawet dzieci.

Miasteczko będące odpowiednikiem polskiego Pruszkowa czy Piaseczna, satelicka miejscowość ukraińskiej stolicy, często wybierana jako miejsce zamieszkania przez młodą, aspirującą klasę średnią, stało się symbolem rosyjskich zbrodni wojennych.

Oto u samych granic Unii Europejskiej i NATO doszło do przynajmniej zbrodni wojennej, jeśli nie do ludobójstwa. Wywołało to pytania o postawę Zachodu.

Czy pomoc Ukrainie, ale bez prowokowania bezpośredniego konfliktu z Rosją, odmowa zamknięcia nieba nad Ukrainą, nie ośmielą zbrodniczych działań Rosjan? Jaką granicę musiałby przekroczyć Putin, by Zachód uznał, że musi się bardziej bezpośrednio zaangażować w pomoc dla Kijowa?

Te pytania nie są abstrakcyjne. Upadek ZSRR przyniósł bowiem wyzwolenie narodów Europy Środkowej i Wschodniej pozostających w orbicie władzy Moskwy, ale nie przyniósł globalnego pokoju, uniwersalnej transformacji w kierunku demokracji liberalnej, rządów prawa, pokoju, zamożności.

Wolontariusze przewożą do kostnicy ciała cywilów zabitych przez Rosjan. Bucza, 18 kwietnia 2022 roku
Wolontariusze przewożą do kostnicy ciała cywilów zabitych przez Rosjan. Bucza, 18 kwietnia 2022 roku© Getty images | Anastasia Vlasova

Ludobójstwa, zbrodnie wojenne i przeciw ludzkości, czystki etniczne i masowe rzezie pozostały częścią naszej rzeczywistości. Wiele z nich toczyło się przy wiedzy i obojętności społeczności międzynarodowej. Ta, mimo całej prawnej i instytucjonalnej architektury, mającej zapobiegać masowym zbrodniom, interweniowała często zbyt późno i niedostatecznie. Jeżeli w ogóle interweniowała.

"Świat milczy, nie będzie retorsji" – śpiewał Kazik w opisującym ten problem utworze "Sprawy wewnętrzne".

Radio i maczety

Widać to doskonale w przypadku ludobójstwa w Rwandzie z 1994 roku. W ciągu stu dni masakry wymordowano około 10 proc. populacji kraju – niektóre szacunki mówią nawet o 800 tysiącach ofiar.

Wszystko to przy pomocy dość prostej technologii ludobójczej – większość ofiar zginęła zaszlachtowana maczetami przez podburzoną ludność cywilną. Do mordów udało się bowiem zmobilizować szerokie masy społeczne. Sąsiedzi mordowali sąsiadów, jedna wioska napadała na drugą.

Podział na sprawców i ofiary przebiegał wzdłuż linii od dawna dzielących społeczeństwo Rwandy na większościową grupę Hutu (ponad 80 proc. ludności) i mniejszościową Tutsi (kilkanaście procent ludności). Ofiarami padali także przedstawiciele mniejszości Twa (pigmeje) oraz ci Hutu, którzy byli uważani za zdrajców swojej grupy, sojuszników Tutsi lub po prostu odmawiali włączenia się do ludobójczych praktyk.

Mordom towarzyszyła przemoc seksualna, brutalne gwałty na kobietach oraz masowe rabunki. Tutsi tradycyjnie uchodzili za zamożniejszą ludność, byli pasterzami, w przeciwieństwie do uboższych rolników Hutu. W okresie przed kolonialnym ten podział nie był ścisły. Ktoś, kto zdobył dość majątku, by nabyć krowy i "awansować" z rolnika na pasterza, mógł zacząć uchodzić za Tutsi.

Podziały wyostrzyła kolonialna władza w regionie, najpierw niemiecka, a potem belgijska. Belgowie przejęli Rwandę po tym, gdy Niemcy utracili swoje kolonie w wyniku I wojny światowej. W 1926 roku wprowadzili karty identyfikacyjne, w których wpisana była przynależność grupowa – do Tutsi lub Hutu.

Kluczowe było jednak to, że to spośród Tutsi rekrutował się personel, przy pomocy którego Europejczycy codziennie zarządzali kolonią: urzędniczy, policyjny czy wojskowy.

Uzasadniały to rasistowskie teorie, postrzegające ludność pasterską jako "lepszą" rasowo grupę, która podbiła "stojącą niżej" ludność rolniczą – z czasem zdezawuowane jako pseudonauka.

Dekolonizacja oznaczała emancypację ludności Hutu, która jako większościowa grupa przejęła władzę w Rwandzie. Towarzyszyły temu akty przemocy wobec Tutsi: pogromy, wywłaszczenia, wypędzenia. Zmuszona do opuszczenia Rwandy ludność Tutsi osadzała się w sąsiednich, bardziej przyjaznych im państwach: Burundi, Zairze (dziś Kongo), Tanzanii, Ugandzie.

Często Tutsi angażowali się w lokalne konflikty. W Ugandzie w połowie lat 80. władzę zdobył bliski im prezydent. Korzystając z jego poparcia, rwandyjscy Tutsi tworzą w Ugandzie Rwandyjski Front Patriotyczny (FPR). W 1990 roku dokonuje on inwazji na terytorium Rwandy. Inwazja zostaje odparta, ostatecznie zostaje podpisane porozumienie pokojowe, zakładające stopniowe włączenie Tutsi z FRP do zdominowanych przez Hutu rządów i powrót uchodźców do kraju.

Do największych aktów ludobójstwa w Rwandzie doszło w katolickiej misji Rukara
Do największych aktów ludobójstwa w Rwandzie doszło w katolickiej misji Rukara© Getty Images | Scott Peterson

Ludobójstwo miało zapobiec temu scenariuszowi. Bezpośrednim impulsem do masakry stało się zestrzelenie 6 kwietnia 1994 roku samolotu, na którego pokładzie znajdował się prezydent sąsiedniego Burundi, również należący do Hutu.

Masakra nie miała jednak oddolnego charakteru. Ramy do niej stworzyła świadoma polityka elity Hutu, odrzucającej proces pokojowy i obawiającej się zemsty Tutsi. Rok przed masakrą rząd zakupił w Chinach prawie 600 tysięcy maczet – kilkakrotnie więcej niż wymagały tego normalne potrzeby gospodarki Rwandy. Na kilka miesięcy przed masakrą, ludobójczą propagandę zintensyfikowało założone w 1993 roku Radio Tysiąca Wzgórz. Jego audycje konsekwentnie demonizowały i dehumanizowały ludność Tutsi. Porównywały ją do robactwa, które zainfekowało kraj i które trzeba ostatecznie wytępić.

W kwietniu 1994 roku, gdy zaczęła się masakra, w Rwandzie przebywał kontyngent ONZ, mający pilnować realizacji porozumień pokojowych. Był on jednak zbyt mały i zbyt słabo uzbrojony, by zapobiec tragedii. Z kolei prośby o posiłki ze strony dowódcy zostały zignorowane.

Stany Zjednoczone nie były skłonne do kolejnej interwencji w Afryce po tym, gdy klęską skończyła się autoryzowana przez ONZ amerykańska interwencja w Somalii. Francja, wtedy, przed afrykańską ekspansją Chin, drugie najważniejsze mocarstwo obecne gospodarczo i politycznie w Afryce, popierało wcześniej rząd Hutu.

Ostatecznie, po rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ z końca czerwca 1994 roku – prawie trzy miesiące po wybuchu masakry – interweniowali Francuzi.

Choć interwencja uratowała jakąś część Tutsi, była ona po prostu spóźniona. Pojawiały się też głosy, że Francuzi chronili w Rwandzie głównie swoje interesy oraz Hutu przed zemstą Tutsi. Zemsta ta i tak miała miejsce, Rwandyjski Front Patriotyczny miał odpowiadać za śmierć około 50 tysięcy Hutu.

Zbrodnia w oczach social mediów

Wydarzenia w Rwandzie z 1994 roku są najbardziej wyrazistym, bezdyskusyjnym i dramatycznym przykładem ludobójstwa po zimnej wojnie, wymownym symbolem zaniechań i klęsk społeczności międzynarodowej, kontrastu między jej szlachetnymi, humanitarnymi zasadami, a realną polityką. Niestety, ludobójstwo w Rwandzie nie było jedynym i ostatnim po zimnej wojnie.

Rok później, w lipcu 1995 roku, w Bośni dochodzi do masakry w Srebrenicy. Armia Republiki Serbskiej w Bośni zdobyła, a następnie dokonała masakry cywilnej ludności miasta, w którym większość stanowiła muzułmańska ludność bośniacka.

Zamordowano 8 tysięcy mężczyzn i chłopców. Dzieci i kobiety zostały przymusowo wysiedlone. Wszystko mimo tego, że Srebrenica została ogłoszona strefą pod ochroną ONZ. Obecne na miejscu oddziały pokojowe z Holandii były jednak - tak jak w Rwandzie - zbyt nieliczne, by zapobiec tragedii. Zbrodnia oficjalnie została uznana za ludobójstwo w rozumieniu prawa międzynarodowego.

W 2003 roku dochodzi do "pierwszego ludobójstwa XXI wieku" w Darfurze, regionie na zachodzie Sudanu. W reakcji na kryzys ekonomiczny spowodowany przez suszę, ale także autorytarną politykę rządu, zbrojne ugrupowania z regionu wywołały powstanie, domagając się koncesji socjalnych i udziału we władzy w kraju.

W odpowiedzi rząd w Chartumie odpowiedział brutalną kampanią militarną. Przeciw powstańcom i ludności cywilnej wysłano lotnictwo i armię. Atakowano nie tylko partyzantów, ale także ludność niezaangażowaną w konflikt, masakrowano ją, zatruwano studnie.

Szczególnie złą sławę zdobyły sobie oddziały konnej milicji dżandżawidów, złożone z plemion arabskich. Napadały one na wioski, mordowały mężczyzn, gwałciły kobiety i uprowadzały dzieci.

Liczbę ofiar szacuje się na 400 tysięcy, około miliona osób uszło z objętych walkami terenów. Wspólnocie międzynarodowej zauważenie problemu i nazwanie tego, co działo się w Darfurze ludobójstwem, zajęło ponad rok.

Wspólnotę międzynarodową ciężko poderwać do działania nawet dziś, gdy rozwój mediów społecznościowych, technik utrwalania i dystrybucji obrazów, łatwo ułatwia pozyskiwanie i nagłaśnianie dowodów zbrodni.

Pokazuje to sytuacja ludu Rohingya w Birmie (Mjanmie). Rohingya to muzułmanie w przeważająco buddyjskim państwie, zamieszkujący głównie stan Arakan, położony przy granicy z Bangladeszem.

Po zamachu stanu z 1962 roku wojskowe władze zaczynają politykę "birmanizacji" mniejszości etnicznych, za rdzenną ludność Arakanu uznana zostaje wyłącznie ludność buddyjska. W 1982 roku nowe przepisy regulujące kwestie obywatelstwa birmańskiego wykluczają z niego ludność Rohingya.

Oficjalnie rząd uznaje ich za obcą grupę, migrantów z Bengalu. Rohingyowie twierdzą z kolei, że są ludnością obecną na terenie Arakanu od kilku wieków.

Ludność Rohingya padała też ofiarami kilku fal pogromów. By uniknąć śmierci, Rohingya uciekali do Bangladeszu, ich majątki przekazywane były "rdzennym Birmańczykom". Nowa fala przemocy zaczyna się w 2012 roku, duże znaczenie odgrywa w niej propaganda radykalnych mnichów buddyjskich. Arakan zmuszonych jest opuścić 100 tysięcy przedstawicieli ludności Rohingya, wielu z nich ginie.

Przemoc rodzi przemoc, trudno więc się dziwić, że część Rohingyów próbuje się bronić. W październiku 2016 roku partyzantka Rohingya przeprowadza ataki, w wyniku których ginie kilku policjantów.

Odpowiedzią jest masowa przemoc armii, policji i cywilnych ochotników wobec Rohingyów. Masakrowane są całe wioski, dochodzi do gwałtów, ludzie są paleni żywcem, niszczone są miejsca szczególnie ważne dla kultury i wspólnotowego życia Rohingyów – np. meczety. Nie znamy liczby ofiar, fala przemocy z lat 2016-17 wygenerowała 700 tysięcy uchodźców.

Na los Rohingyów uwagę światowej opinii publicznej zwracały organizacje ochrony praw człowieka. Pokazywały zdjęcia satelitarne dowodzące zbrodni, używały mediów społecznościowych dla nagłośnienia sprawy.

Choć biuro Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Praw Człowieka zadeklarowało, że kierujący masakrą birmańscy generałowie powinni być sądzeni za ludobójstwo, a Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości wezwał Birmę do zaprzestania zbrodni wobec muzułmańskiej mniejszości i zabezpieczenie dowodów tych, które już zostały dokonane, to ostatecznie społeczność międzynarodowa ani nie była w stanie realnie ochronić Rohingyów, ani pociągnąć Birmę do poważnych konsekwencji.

Jak komentuje to polski badacz ludobójstw, Lech M. Nijakowski, przypadek Birmy "pokazuje, że pod koniec drugiej dekady XXI wieku masowe naruszenia praw człowieka mogą się dokonywać przy jedynie umiarkowanej reakcji ze strony wspólnoty międzynarodowej".

Czy Ukraina uniknie tego scenariusza?

Jednocześnie wśród prawników, ekspertów od stosunków międzynarodowych, badaczy ludobójstwa, trwa spór czy przemoc wobec Rohingyów w Birmie ma charakter ludobójstwa, czy "tylko" czystki etnicznej. Jaka jest różnica?

W ludobójstwie celem jest eksterminacja danej grupy ludności – najczęściej wyróżnionej na podstawie takich kryteriów etnicznych lub religijnych. Dlatego sprawcy mający w planie ludobójstwo odcinają drogę ucieczki potencjalnym ofiarom – interesuje ich zagłada, a nie to, by usunąć jakąś ludność z danego terytorium.

W czystce etnicznej masowe mordy nie są celem samym w sobie, mają przerazić określoną grupę ludności do tego stopnia, by opuściła dane terytorium. Można zastanawiać się, czy w Birmie nie mieliśmy do czynienia z tym właśnie wypadkiem – armia nie odcinała systemowo Rohingyom dróg ucieczki do Bangladeszu. Z drugiej strony, wioski, które padały ofiarą pierwszej fali przemocy, nie miały szans się uratować.

Te same spory towarzyszyły terrorowi rosyjskiemu na Kaukazie po drugiej wojnie w Czeczenii, będą też towarzyszyć działaniom Rosji w Ukrainie.

Choć tam Rosjanie nie tyle chcą wysiedlić ukraińską ludność, ile podporządkować ją sobie, złamać jej opór – czemu służyć chyba ma cały spektakl okrucieństwa na cywilach. Z drugiej strony język rosyjskiej propagandy nosi coraz bardziej znamiona mobilizacji ludobójczej.

Rosjanie wprost mówią, że celem "specoperacji" jest deukrainizacja. Jeśli nie w sensie fizycznej likwidacji Ukraińców, to likwidacji ich języka, kultury, poczucia odrębności narodowej.

Od sporów o definicje ważniejsze jest co innego: czy Ukraina uniknie tragedii, czy nie powtórzy się scenariusz, gdy przy obojętności wspólnoty międzynarodowej popełniane się masowe zbrodnie przeciw ludności cywilnej. Ukraina jest w lepszej sytuacji niż byli Bośniacy, Tutsi, czy mieszkańcy Darfuru. Przede wszystkim mają swoje własne państwo – względnie nowoczesne, z uprzemysłowioną gospodarką, które po rewolucji godności na Majdanie wykonało wielką modernizacyjną pracę.

Wbrew nadziejom Rosjan i obawom Zachodu, Ukraina nie padła po 72 godzinach, broni się nadal. Wytrwałość Ukraińców pchnęła Zachód do działania: na Rosję nałożono sankcje, jakich się nie spodziewała, do Ukrainy płynie pomoc, w tym dostawy broni.

Ukraina ma szansę się obronić. Choć może nie być w stanie zapobiec kolejnym lokalnym masakrom, które dla armii Federacji Rosyjskiej są normalnym sposobem prowadzenia tej wojny.

Minimum, jakie zrobić musi Zachód, to utrzymać wsparcie, dociskać Rosję sankcjami i nie ulegać się jej szantażom. Oczywiście, idealnie byłoby, gdyby Zachód był w stanie postawić Putinowi jasną granicę, po której przekroczeniu czekałyby go też konsekwencje militarne – dziś jednak jest to politycznie nierealne.

Pozostaje mieć nadzieje, że z naszą pomocą Ukraińcy odeprą agresję, chroniąc możliwie najpowszechniej własną ludność cywilną, a sankcje i straty w wojnie z Ukrainą maksymalnie ograniczą możliwości ofensywnego działania Federacji Rosyjskiej – teraz i w przyszłości.

Czy sprawcy masakr w Buczy staną kiedyś przed sądem? Historia podobnych przypadków nakazuje być sceptycznym, zwłaszcza biorąc pod uwagę międzynarodową pozycję Rosji – nawet osłabioną sankcjami i moralną kompromitacją Moskwy z ostatnich miesięcy.

Wszystko zależy od skali ukraińskiego zwycięstwa i rosyjskiej klęski – a tu w ostatnich dwóch miesiącach oba państwa potrafiły nas zaskoczyć.

Korzystałem z: Lech M. Nijakowski, "Rozkosz zemsty. Socjologia mobilizacji ludobójczej", Warszawa 2013; Lech M. Nijakowski, "Ludobójstwo. Historia i socjologia ludzkiej destrukcyjności", Warszawa 2018.

Źródło artykułu:WP magazyn