"Ładunek 200". Umył narzeczoną, ubrał w ulubioną sukienkę i pochował
Surowy zapach świeżo rozkopanej ziemi miesza się ze słodkawym odorem rozkładu. Oksana, ekspertka medycyny sądowej, dyktuje prokuratorowi: "Trzy rany po odłamkach. Średnice około dziesięciu centymetrów". Odwraca ciało na bok. Dodaje: "Przeszły na wylot". Ukraina zbiera dowody rosyjskich zbrodni na cywilach.
Tekst Tatiany Kolesnychenko i Patryka Michalskiego, wysłanników Wirtualnej Polski do Ukrainy, został nominowany do nagrody im. Teresy Torańskiej w kategorii: materiał dziennikarski prasowy.
Tekst również w wersji anglojęzycznej: "Cargo 200". He washed his fiancée, clothed her in her favourite dress, and buried her / Zdjęcia: Maciej Stanik
***
Poranek jest wyjątkowo zimny. I przygnębiający. Szare niebo ciężko zwisa nad głową. Śnieg zamienia się w deszcz.
Prokurator do spraw zbrodni wojennych, trzech policjantów z wydziału śledczego oraz ekspertka medycyny sądowej wciskają się do maleńkiego peugeota. Dziś w notesie prokuratora jest pięć adresów. Pod każdym z nich pochowani są ludzie zabici przez Rosjan.
Zgłoszenia najczęściej zostawiają bliscy ofiar. Byli naocznymi świadkami śmierci swoich dzieci, rodziców, ukochanych. Ryzykując życiem, chowali ich ciała w ogródkach, parkach, pod oknami domów.
Teraz ten ból muszą przeżyć na nowo. Ekshumacja, sekcja zwłok, śledztwo. Wiedzą, że ciała i historie ich bliskich są dowodami rosyjskich zbrodni wojennych.
CIAŁO KOBIETY ZAKOPANE NA CMENTARZU. ULICA LEONTOWICZA, HOSTOMEL
Maksym już czeka na miejscu. Wskazuje, gdzie zostało zakopane ciało jego mamy, 69-letniej Walentyny.
Szybko wymienia kilka zdań z prokuratorem. Nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Podczas okupacji był z rodziną w innym miejscu. To siostry widziały, jak została zabita. Z Rosjanami wynegocjowały pochówek na cmentarzu.
Grabarze biorą się do roboty. Maksym odsuwa się kilkadziesiąt metrów dalej. Pali papierosa, stara się nie patrzeć w miejsce, gdzie trwa ekshumacja.
Grób jest płytki. Kilka uderzeń łopatą i widać koc, w który było zawinięte ciało. Grabarze dyskutują, jak je lepiej wyciągnąć. - Za nogi? Nie, bezpieczniej będzie złapać pod kolana i ciągnąć bardzo powoli.
Kiedy zwłoki są już na powierzchni, podchodzi Oksana, ekspertka medycyny sądowej. Schludna, drobna kobieta. Delikatny makijaż, nienagannie ułożone włosy. Małą torebkę wiesza na płocie przy grobie. Zakłada gumowe rękawice. Powoli odwija koc.
Surowy zapach świeżo rozkopanej ziemi zamienia się w słodkawy odór rozkładu. Grabarze odwracają wzrok. Ciało jest napęczniałe. Ubrane w domowe rzeczy. Bose stopy.
***
Po wstępnych oględzinach prokurator stwierdza, że Walentyna zmarła na skutek postrzelenia w klatkę piersiową. Kula trafiła kilka centymetrów nad sercem. Alina i Andżelika widziały to na własne oczy. Tego dnia były z mamą w ich trzypokojowym mieszkaniu. Odmówiła ewakuacji.
- Była bardzo ciepłą osobą. Wierzyła w ludzi. Patrzyła na młodych Rosjan i pytała: "Jacy z nich zabójcy? Przecież nie będą krzywdzić cywilów" – mówi Alina.
4 marca usłyszały, że niebawem w mieście odetną gaz.
- Mama piekła kurczaka. Miał wystarczyć na następne dni. Krzątała się po kuchni. Poruszyła firankę. Jadący ulicą rosyjski żołnierz musiał to zauważyć. Strzelił. Mama osunęła się na podłogę.
Alina wybiegła na zewnątrz. Ubłagała żołnierzy, żeby przysłali swojego lekarza. Przyszedł. Dał Walentynie zastrzyk. Ranę posypał proszkiem tamującym krwawienie. Wyszedł. Więcej nie wrócił.
– Mama konała przez dobę. Krzyczała z bólu i przerażenia. Pytała, jak mogli strzelić do zwykłego człowieka. A Rosjanie w tym czasie stali pod naszym oknem. Palili ognisko, gotowali, myli się. Nie ma gorszego uczucia niż patrzeć bezczynnie, jak umiera bliska osoba.
Walentyna zmarła nad ranem. Córki przykryły ją kołdrą. Mimo zakazu opuszczania domów, poszły negocjować możliwość pochówku. Rosyjski dowódca o pseudonimie "Brzytwa" się zgodził. Sąsiedzi taczką zawieźli Walentynę na cmentarz. Pod nadzorem Rosjan wykopali płytki dół. Włożyli ciało. W pośpiechu przysypali ziemią.
Alina bierze głęboki wdech, żeby powstrzymać łzy. Kilka dni po pogrzebie w ich mieszkanie trafił pocisk.
- Wojna odebrała nam wszystko. Najbliższą osobę, dom i godność. W okupacji przeżyłyśmy głód i przemoc. Po tym wszystkim nie wiem, czy Bóg w ogóle istnieje. Pewna jestem tylko tego, że Rosjanie to pozbawione duszy bestie.
CIAŁO KOBIETY. MIEJSKI PARK. PRORIZNA 5, HOSTOMEL
Czyste powietrze, dookoła las. Nowoczesne osiedle, oddane do użytku cztery lata temu. Symbol rozwoju miasteczka. Nic z tego nie zostało. Szyby w większości powybijane. Rosyjskie czołgi forsowały drzwi do klatek schodowych.
W parku przed bramą wjazdową stanął krzyż. Mieszkańcy osiedla zrobili go, żeby oznaczyć prowizoryczny grób 51-letniej Inny.
Odkopane ciało leży z rozłożonymi rękami. Nad zapadniętymi piersiami dwie niemal symetryczne rany. Czapka poplamiona krwią.
– Liczne złamania poniżej kolana – odnotowuje Oksana.
Sąsiedzi przed wojną prawie się nie znali. Czasami w windzie wymieniali kilka zdań. Wojna zmieniła wszystko. Kiedy nie było prądu, gazu i wody, razem gotowali pod gołym niebem.
22 marca słońce przebijało zza chmur. - Na zewnątrz było cieplej niż w nieogrzewanych mieszkaniach. Inna i Tetiana siedziały na karuzeli na placu zabaw. Łapały promienie. Obok paliło się ognisko. Larysa kroiła warzywa na barszcz – wspomina Iryna Szołochowa.
Kobieta wróciła do mieszkania, żeby zajrzeć do sparaliżowanego syna. Usłyszała huk. Potem krzyki. Zbiegła na dół. Na klatkę schodową właśnie wnosili Larysę. Nie miała nóg. Nie krzyczała. Była dziwnie spokojna. Nieobecnym wzrokiem patrzyła na sąsiadów zakładających jej na kikuty opaski uciskowe.
Iryna wyszła na zewnątrz. Zobaczyła Innę na placu zabaw. Leżała w kałuży krwi.
- Od razu wiedziałam, że nie żyje. Obok była Tetiana. Odłamek uszkodził jej lewą część twarzy. Była w szoku. Ciągle dotykała rany. Szukała nosa, którego już nie było.
W sąsiednim bloku Rosjanie urządzili sobie kwaterę. Mieszkańcy mówili, że to oddziały kontrwywiadu. Po rozmowie zgodzili się wypuścić ranne kobiety z miasta, a Innę - pochować.
Po pogrzebie Iryna wzięła telefon sąsiadki. Zaczęła przeglądać ostatnie połączenia. Tak znalazła telefon Bohdana. Jedynego syna zabitej. Walczył w ukraińskim wojsku. Dostał dwa dni przepustki, żeby mógł wrócić pod Kijów i pochować matkę jak należy.
Iryna omiata wzrokiem zdewastowane osiedle. Przypomina sobie, jak w 2014 roku wyjeżdżała ostatnim pociągiem z Doniecka do Kijowa.
- Uciekliśmy wtedy od "russkiego miru", ale on dopadł nas tutaj. Nie ma od niego ratunku.
Pod karuzelą pozostały plamy krwi.
CIAŁO MĘŻCZYZNY. ULICA JAROWA, HOSTOMEL
Przed dekomunizacją ulica Armii Czerwonej. Na ścianie domu Anatolija wciąż wisi tabliczka ze starą nazwą. Płot przed domem w połowie zniszczony. Na posesji bałagan tak jak w środku rozpadającej się chałupy. Rosjanie stacjonowali przy tej ulicy. Przeszukiwali po kolei wszystkie domy. U Anatolija wyważyli drzwi. W środku przetrzepali każdą szufladę.
Rusłan prowadzi śledczych przez podwórko. Wskazuje na mogiłę wykopaną tuż za domem. Anatolija pochował jakoś na początku okupacji. Dokładnej daty śmierci nikt nie pamięta. Wiadomo, że ciało leżało przed domem niemal tydzień. Ktoś nakrył je kocem.
Grabarze szybko odkopują ciało. Staruszek został pochowany, jak stał. Z plecakiem i drewnianą laską, bez której nie był w stanie chodzić.
Oksana z łatwością odwraca ciało. Jest tak lekkie, że przypomina kukłę. Z kieszeni jego kurtki wyciąga telefon. Z ramion, przez zdrewniałe ręce, zdejmuje plecak. Policjant sprawdza zawartość. Notuje: "Czysty garnek z pokrywką, łyżka i szklanka". Anatolij prawdopodobnie szedł do kogoś ugotować obiad. Zginął pod płotem swojego domu.
Lekarka medycyny sądowej nie widzi ran na ciele. Dokładnie bada tył głowy. Przeczesuje palcami zlepione krwią włosy. W ciemieniu wyczuwa wgłębienie. Nie jest pewna, czy to od kuli, czy od odłamka. Wyjaśni to sekcja zwłok.
Rusłan ucieka wzrokiem w inną stronę. Nie chce patrzeć na rozkładające się ciało.
- Znam Anatolija od lat. Pracował na cmentarzu. Pomagał chować moją matkę. Opiekował się grobem, kiedy mnie nie było na miejscu.
Anatolij miał trójkę dzieci. Córka i młodszy syn wyjechali z miasta. Starszy pozostał w Hostomelu.
- Miał ważniejsze rzeczy na głowie niż pochówek ojca. Złapali go za maruderstwo i ukraińskim zwyczajem przywiązali do słupa. Przyszedł na grób kilka dni później. Zostawił ojcu butelkę piwa i trzy czupa-czupsy. Powiedziałem, że nie ma sumienia. Ojciec przez tydzień leżał na chodniku – mówi ze złością Rusłan.
SZEŚĆ CIAŁ W ZBIOROWEJ MOGILE. TRZY CIAŁA ZAKOPANE W SADZIE. ULICA SEMASZKI, BORODZIANKA
SERHIJ
Oleksandr Sałow stoi tuż przy policyjnej taśmie. Za jego plecami rozkopany dół. Na brzegu ciała ułożone jedno przy drugim. Większość w zaawansowanym stadium rozkładu. Oczu już brak. Rozkładają się pierwsze. Stopy i dłonie niektórych ciał wykrzywione w nienaturalny sposób.
Oleksandr wskazuje na zwłoki pośrodku. Są zawinięte w śpiwór rosyjskiej armii.
– To mój tata. Miał na imię Serhij. 24 lutego, kiedy zaczęła się inwazja, skończył 64 lata. Nie wierzył, że może dojść do wojny. A kiedy zaczęły się pierwsze bombardowania, był wściekły. Sam był Rosjaninem. Urodził się w obwodzie czelabińskim.
28 lutego, kiedy do Borodzianki wchodziły pierwsze rosyjskie kolumny, Serhij nie wytrzymał. Zostawił rodzinie wiadomość: "Idę ich zatrzymać. Mówię przecież po rosyjsku. Mnie posłuchają". Telefon położył obok, żeby nikt nie próbował go zawrócić.
- Nie miał broni, ani nawet koktajli Mołotowa. Poszedł naprzeciw czołgom z gołymi rękami – mówi Oleksandr.
Ojciec do domu już nie wrócił. Następnego dnia z bratem Dmytrem poszli go szukać. Na centralnej ulicy miasta zobaczyli rosyjskie transportery opancerzone. Nieopodal jednego z nich leżało przyprószone śniegiem ciało. Bez głowy. Zamiast niej była krwawa miazga. Od razu rozpoznali ojca.
- Tego bólu nie da się opisać. Wyobrażałem sobie, jak rosyjskie gąsienice miażdżą jego głowę - mówi Oleksandr.
Bracia nie mieli czasu na rozpacz. Wiedzieli, że zaraz ulicą będzie jechała kolejna kolumna. Rozejrzeli się dookoła. Na drodze walał się tylko rosyjski śpiwór. Zawinęli w niego szczątki taty. Przejeżdżająca karetka zgodziła się przewieźć je do szpitalnej kostnicy. Pojechali z nimi. Sami chcieli wszystkiego dopilnować. Malarską taśmą przykleili do rękawa kartkę z imieniem i nazwiskiem.
Dwa dni później rosyjskie lotnictwo rozpoczęło bombardowanie Borodzianki. Bracia ewakuowali rodziny z miasta.
Oleksandr wciąż nie wie, komu dziękować. 22 marca, kiedy w szpitalnej kostnicy nie było już prądu, ktoś wykopał zbiorowy grób. Pochował też jego ojca.
- Tata zawsze był dla mnie bohaterem. Chciałbym mu powiedzieć, jak bardzo go kocham i jak bardzo nienawidzę Rosji. W Borodziance nie ma ani jednej rodziny, która by przez nich nie ucierpiała. Zniszczyli nam życie – mówi.
KOSTIA
Kilkaset metrów dalej, w sadzie obok domu, są pochowani dwaj koledzy Oleksandra - Kostia i Jura. Znali się od małego. Mieszkali w tym samym pięciopiętrowym bloku.
Nadija, matka Kostii, ani na krok nie odchodzi od grobu syna. Śledzi każdy ruch grabarza. Spod ziemi widać już koc w kratę.
- Ostrożniej, ostrożniej – mówi do grabarza. – Nie zrańcie go w twarz. Nie chcę, żeby go bolało.
- Spokojnie, robię to od lat. Zakopywałem, odkopywałem. Chowałem swoich i obcych. A poza tym on już nic nie czuje. Niech się nie martwi – mówi bezosobowo grabarz i wskazuje na niebo: - Jego dusza jest już tam.
Trzeba kilku mężczyzn, żeby wyciągnąć ciało Kostii. Miał 180 cm wzrostu. Był postawnym mężczyzną.
Kiedy prokurator odwija koc, matka rusza do ciała syna. Pada na kolana, zaczyna płakać.
- Takie krótkie życie miałeś, syneczku. Czemu Bóg nie sprawi, że wstaniesz z grobu? – zawodzi Nadija. Kreśli krzyż na jego klatce piersiowej. Gładzi po brzuchu.
Twarz Kostii pokrywają fioletowo-sino-czerwone plamy. Nos zapadnięty. Oczu nie ma. Nadija przygląda się białej pleśni na uchu syna.
- Najtrudniej było patrzeć na ciało, kiedy było jeszcze świeże. W pierwszych tygodniach po śmierci wyglądał tak naturalnie – mówi.
Kostia zginął 28 lutego. Wraz z Jurą i jego bratem byli przecznicę od domu. Przechodzili przez ulicę, kiedy na drodze pojawił się rosyjski transporter opancerzony. Siedzący w środku żołnierz, strzelał, jak popadnie – po budynkach i w ludzi.
- Koledzy krzyknęli, żeby Kostia położył się na ziemię. Zanim się zorientował, dostał serię w lewy bok i brzuch. Umierał długo i ciężko. Miotał się na betonie w konwulsjach. Zdrowe serce nie chciało się poddawać – opowiada matka.
Kostia został zawieziony pod szpital w Borodziance. Panował tam chaos. Personel biegał po korytarzach. Wszędzie ranni. Lekarze powiedzieli matce, że ciało zostanie w kostnicy – małym budynku na dziedzińcu szpitala. Ona utknęła w szpitalnej piwnicy. Przez ostrzał nie mogła wrócić do domu.
- Codziennie doglądałam ciała syna w kostnicy. Trupy leżały na podłodze. Czasami przywozili kogoś nowego. Drzwi zostawiali otwarte na oścież, a dookoła przecież kręcą się psy.
Cały czas Nadija bała się tylko jednego. - Zrobi się cieplej, ciało syna zacznie się rozkładać. Wyobrażałam sobie, że komuś będzie przeszkadzać smród. Przyjadą, wrzucą ciała do worków i zakopią je nie wiadomo gdzie.
Kiedy szpital się ewakuował, zrozumiała, że nie ma już na co czekać. Poszła do ludzi mieszkających nieopodal i poprosiła o pozwolenie na pochówek Kostii w sadzie.
- Obiecałam im, że jak tylko skończy się wojna, zabiorę ciało. Zależało mi, żeby był w ziemi.
Obok Kostii zakopali też Jurę. Został rozstrzelany tego samego dnia.
***
Teraz Nadija nie czuje nic. Mówi, że nie ma w sobie nawet nienawiści do Rosjan, którzy zabili jej syna.
- Od trzydziestu lat chodzę do cerkwi. Głęboko wierzę w Boga. Przygotował mnie na to. Na trzy dni przed śmiercią Kostii przyśniło mi się, że myję jego ciało. Klatkę piersiową i brzuch. Tam został ranny. Wiedziałam, że coś się stanie.
Mówi, że syn ciągle przychodzi do niej w snach.
- Kochany synek. Powiedział, że będzie przy mnie czuwał, aż ułożę sobie życie na nowo, znowu wyjdę za mąż. A ja mu obiecałam, że zadbam o jego ukochanego pitbulla. Choć nie jest łatwo. Na spacerach ciąga mnie po całym osiedlu. Kostek, wierzę, że twoja śmierć nie poszła na marne. Jeszcze nie wiem jaką, ale spełniłeś swoją misję.
KATERYNA
Katię odkopują na samym końcu. Drobniutka 15-latka jest zawinięta w granatowy szpitalny koc. Grabarze szybko pakują ciało w czarny worek. Jakby nie byli w stanie na nie patrzeć. Zanim dopną zamek, prokurator każe im zaczekać. Najpierw oględziny ciała.
Dziewczyna leży w samych majtkach. Tylko od góry przykryta prześcieradłem. Ręce złożone na krzyż. Lekko związane bandażem zaraz po śmierci. Przez otwarte usta widać równe białe zęby. Twarz zastygła w bolesnym grymasie.
- Była taka ładna – mówi Iwan Onofrejczuk. Chodzili do tej samej szkoły w Buczy. W przyszłym roku miała zdawać maturę. Planowała pójść na studia. 16-latek patrzy, jak prokurator pochyla się nad ciałem koleżanki.
Do Iwana podchodzi jego dziadek. Mieszkają kilkaset metrów od mogiły.
- To ja pochowałem dziewczynkę. Zrobiłem dla niej krzyż.
Mężczyzna nie jest w stanie nic więcej powiedzieć. Łapie wdech za wdechem. Rozpaczliwie stara się powstrzymać łzy.
Katia uciekała samochodem z Hostomela do Borodzianki z mamą i ojczymem. Rosjanie otworzyli do nich ogień. Dorosłym nic poważnego się nie stało. Katia została ranna w okolicach krzyża.
- Rana była niewielka, ale kula miała przemieszczony środek ciężkości. Rozrywała organy. Uszkodziła otrzewną i płuca – mówi Zoja, anestezjolog ze szpitala w Borodziance. Uczestniczyła w operacji Katii.
Rodzice przywieźli ją do szpitala po ponad dwóch godzinach. Chcieli przeczekać ostrzał. Dziewczyna zaczęła się dusić. Traciła coraz więcej krwi.
Lekarze niewiele mogli już zrobić. Pół godziny po operacji Katia przestała oddychać. Zawyły syreny przeciwlotnicze. Personel zszedł do piwnicy. Rozpacz matki było słychać w całym szpitalu.
Katia trafiła do kostnicy. Leżała na podłodze obok Jury, Kostii, Serhija i innych ludzi zabitych przez Rosjan. Rodzina jeszcze przez kilka tygodni dzwoniła do szpitala. Prosiła, żeby pochować dziewczynkę. Nie mogli tego zrobić sami. Przemieszczanie się po okupowanym mieście oznaczało śmierć.
CIAŁO KOBIETY W OGRÓDKU. ULICA OSTROWSKIEGO, HOSTOMEL
Wysokie zielone ogrodzenie. Furtkę otwiera młoda dziewczyna.
– W domu są krewni ofiary? – pyta prokurator. Dziewczyna potwierdza skinięciem głowy. – Jestem jej córką – mówi cicho. Otwiera bramę, a na podwórko wjeżdża bus z napisem "Ładunek 200". Tak oznaczone są wszystkie samochody transportujące zwłoki zabitych podczas wojny.
Ciało 43-letniej Leny zostało pochowane kilkadziesiąt metrów od domu. W ogródku niedaleko stawu. Grabarze rozgarniają ziemię. Tym razem grób jest wyjątkowo głęboki. Po kilkunastu minutach dokopują się do zbitej z desek drewnianej skrzyni. Linami wyciągają ją na powierzchnię. Jest szczelnie zamknięta.
Oksana pali elektronicznego papierosa kilka kroków dalej. Policjanci odkręcają wieko kluczami imbusowymi. Ściągają górną i boczną ścianę. Jedną zostawiają, żeby oszczędzić rodzinie widoku zwłok w zaawansowanym stadium rozkładu.
Nawet grabarze nie są na to przygotowani. Leżące na deskach drobne ciało kobiety jest białe jak kreda. Uda zlewają się w jedną masę. Na twarzy widać grubą warstwę pleśni, przypominającą pajęczynę. Szczególnie na podbródku. Oksana gumową rękawicą zbiera kolejne warstwy.
Czaszka jest nienaruszona. Ekspertka medycyny sądowej nożyczkami rozcina sukienkę. Zatrzymuje się na wysokości klatki piersiowej. Zdejmuje święty obrazek z poplamionego krwią opatrunku. - Trzy rany po odłamkach. Średnice około dziesięciu centymetrów – dyktuje prokuratorowi. Odwraca ciało na bok i dodaje: - Przeszły na wylot.
***
Olegowi robi się słabo już na sam widok czarnego worka, który sanitariusze niosą przez podwórko. Tragedia tamtego poranka znowu staje mu przed oczami.
- Jedliśmy z Leną śniadanie. Zaczął się ostrzał. Wybiegaliśmy z domu w stronę ziemianki. Wtedy na podwórko spadła rakieta.
Fala uderzeniowa odrzuciła Olega w bok. Ocknął się po chwili, zaczął jej szukać. Wokół było mnóstwo odłamków, rozrzuconych rzeczy, dużo dymu. Coś się paliło. Pobiegł do piwnicy. Miał nadzieję, że zdążyła się schować. Tam też jej nie było. Wrócił na podwórko. Dopiero wtedy zauważył, że Lena leży na progu domu.
- Zobaczyłem, że ma ranę na nodze, ale twarz ma całą. Pomyślałem, że to nic poważnego. Zacząłem ją cucić. Jeszcze oddychała. Chwilę później przybiegła sąsiadka. Jest lekarką. Chwyciła Lenę za rękę. Próbowała wyczuć tętno. Po kilku minutach powiedziała, że to koniec.
Oleg wniósł ukochaną do przedpokoju. Wszystko było we krwi. Zobaczył rany w klatce piersiowej. Tak duże, że było widać płuca.
Uparł się, że sam przygotuje Lenę do pochówku. Umył ją. Zabandażował rany. Przygotował świeżą bieliznę i jej ulubioną sukienkę – czarną w białe wzory. Sięgała przed kolano.
Pracownicy pobliskiej fabryki mebli zbili z desek prostokątną trumnę. Oleg włożył do niej białe prześcieradło i poduszkę. Ułożył Lenę z dłońmi splecionymi na brzuchu.
Następnego dnia przyszli sąsiedzi. W huku trwającego ostrzału wykopali dół. Opuścili trumnę. Zmówili "Ojcze nasz". Na tyle, ile pamiętali.
***
Nina, matka Leny, drepcze w miejscu, jakby była w transie. Nie ma już łez. Opowiada o córce.
– Moja biedna, miała takie nieszczęśliwe życie. Pierwsze małżeństwo skończyło się rozwodem. Sama wychowywała dziecko.
Lena poznała Olega cztery lata temu. Spodobali się sobie. Miała poczucie, że życie wreszcie zaczyna się układać. Oświadczył się jej. Kupili nawet obrączki, ale ona najpierw złamała rękę, potem zaczęła się pandemia, a później przyszła wojna.
- Nie mieliśmy możliwości wyjechać. Jesteśmy przecież biedni, a wyjeżdżali tylko bogaci. Zbierałam butelki, żeby związać koniec z końcem. A Lena przez całe życie wstawała o świcie, żeby zdążyć do pracy w przedszkolu "Kozaczok" w Buczy. Była kucharką – opowiada Nina.
Nagle przerywa rozmowę i biegnie do domu. Koniecznie chce pokazać zdjęcie i dyplomy Leny.
– W pracy bardzo ją cenili i lubili – mówi. Jej słowa zaczynają zamieniać się w lament. Wyrzuca je bez przerwy. Cała drży. Całuje zdjęcie.
- Nie wiem, jak dalej żyć. Dlaczego to nie ja byłam na tym progu? To było złote dziecko. Już tysiąc razy chciałam wziąć linę i się powiesić. Albo nałykać się tabletek. Jak mam dalej żyć? Moje dziecko kochane. Moja córeczka. Po co mi takie życie.
Nina milknie. Jej twarz zamiera. Przypomina sobie słowa sąsiadki. – Poradziła mi, żebym wstąpiła do klasztoru i tam dożyła swoich dni. Ale jak po tym wszystkim można wierzyć w Boga? Gdyby istniał, to tacy ludzie jak Lena nie umieraliby. Widzieliśmy tu piekło.
Policjanci wynieśli Lenę w czarnym worku. Położyli w busie obok innych ciał.
Ukochana córeczka Niny, miłość życia Olega będzie kolejnym dowodem rosyjskiego bestialstwa.
***
Od 1 kwietnia, kiedy władze Ukrainy odzyskały kontrolę nad obwodem kijowskim, odnaleziono ponad tysiąc ciał cywilów zamordowanych przez wojsko rosyjskie. Setki osób wciąż są poszukiwane. Prokuratorzy do spraw zbrodni wojennych wciąż odnajdują kolejne mogiły. W przypadku każdej śmierci toczy się postępowanie.
Tekst: Tatiana Kolesnychenko, Patryk Michalski
Zdjęcia: Maciej Stanik