Lekarz od żywych i umarłych. Rosjanie drwili: "Chowaj tych ludzi sam", więc chował
"Jest robota do zrobienia". Trzech ludzi, którzy przed chwilą się jeszcze nie znali, zostało grabarzami. Ciałami zamordowanych przez rosyjskich żołnierzy szybko zapełnili zbiorową mogiłę, potem drugą. W Buczy najeźdźcy zabijali każdego, kto stanął im na drodze.
Reportaż wysłanników Wirtualnej Polski do Ukrainy.
Już pierwszego dnia wojny Anton Dowgopol miał przerażające przeczucie. On - lekarz, dyrektor szpitala w Irpieniu z oddziałami w Buczy i Worzelu – po prostu zdał sobie sprawę, że miasta leżące na drodze do Kijowa będą kluczowe w uderzeniu na stolicę.
Nie pomylił się. W kilkadziesiąt godzin po rozpoczęciu agresji do szpitala w Buczy trafili pierwsi ranni. Byli to rosyjscy żołnierze z oddziałów szturmujących lotnisko Antonow w pobliskim Hostomelu. Dowgopol pamięta, że ci, którzy ich przywieźli, byli zaskoczeni, że nie są witani jako wyzwoliciele.
Niedługo potem w szpitalu zaczęli pojawiać się ranni ukraińscy żołnierze. Ich personel szpitala natychmiast przebierał w cywilne ubrania i chował dokumenty. Zostali przyjęci pod fikcyjnymi nazwiskami, żeby okupanci nie byli w stanie ich zidentyfikować.
Tydzień po rozpoczęciu inwazji, Bucza została niemal odcięta, a w całym mieście powstawały kolejne rosyjskie posterunki. W szpitalnym oddziale w Worzelu zaczęło brakować jedzenia.
To wtedy 36-letni Dowgopol zdecydował się na pierwszą konfrontację z Rosjanami. Zapakował żywność do ambulansu i wyruszył w drogę. Gdy zbliżył się powoli do punktu kontrolnego, wysiadł z samochodu z podniesionymi rękami. Powiedział, że wiezie jedzenie dla ciężarnych kobiet. Dostał zgodę na wyjazd.
Biały fartuch cię nie ochroni
W następnych dniach codziennie o 10 rano musiał raportować, gdzie zamierza jechać i w jakim celu. Okupanci nie zawsze wydawali zgodę, a jeśli już, to zawsze posyłali za lekarzem wojskowe pojazdy.
– Wprost mówili, żebym lepiej w ogóle nigdzie nie jeździł, bo nie mają kontaktu między posterunkami. To oznacza, że choć na jednym posterunku udzielono mi zgody na wyjazd, to na kolejnym mogli o tym nie wiedzieć i mogli nas w każdej chwili rozstrzelać. Czasami robili to dla zabawy, jak na nowoczesnym osiedlu wieżowców Grand Bourget, gdzie strzelali ludziom w głowę – mówi Dowgopol.
Sytuacja w Buczy każdego dnia była coraz gorsza. Po wstrzymanych dostawach jedzenia, odcięty został prąd, później gaz, wreszcie woda.
- Gdyby nie zapasy i generatory prądu, pięćdziesięciu siedmiu pacjentów podłączonych do tlenu i aparatury, od razu można byłoby przewieźć do kostnicy – opisuje spokojnym głosem.
3 marca ukraińskie władze ogłosiły, że niemal cała Bucza została odbita. Radość jednak trwała krótko. W nocy Rosjanie ponownie weszli do miasta, a walki sięgnęły bram szpitala. Policjanci i żołnierze, którzy chronili budynek, dostali od lekarzy białe stroje personelu medycznego.
W mundurach zostaliby rozstrzelani, w przebraniu mogli kontynuować swoje zadania.
Ostrzegli Dowgopola, że Rosjanie wejdą niedługo do szpitala, by odzyskać swoich rannych. I rzeczywiście przyszli, ale rosyjskich żołnierzy już nie było. Zostali przekazani w ręce ukraińskiej Służby Bezpieczeństwa. Potem okupanci wracali jeszcze wiele razy.
– Prowadzili przeszukania, próbowali zniszczyć wszystkie dokumenty dotyczące rannych i zabitych, żeby nie było dowodów na ich zbrodnie. Kradli głównie narzędzia chirurgiczne – wspomina dyrektor.
Polowanie na cywilów
Z dnia na dzień walki w Buczy i okolicach były coraz intensywniejsze, a rosyjskie wojska kontynuowały terror wobec cywilów. Żołnierze poszukiwali władz miasta, mieli listy ukraińskich wojskowych do zamordowania. Mężczyźni w wieku poborowym, weterani wojny w Donbasie, a nawet ludzie z wytatuowanymi ukraińskimi symbolami, nie mieli żadnych szans na przeżycie.
- Wiele osób ginęło krótko przed godz. 18, kiedy powinna zaczynać się godzina policyjna ogłoszona przez okupantów – mówi Anton Dowgopol.
Dyrektor podejrzewa, że zegarki rosyjskich żołnierzy nie były przestawione i wskazywały godzinę późniejszą niż w Ukrainie. Kiedy nieświadomi tego ludzie wychodzili na ulice, Rosjanie strzelali do nich jak do kaczek. Wniosek lekarza dotyczący różnicy czasu nie został dotychczas oficjalnie potwierdzony. Zresztą okupanci i tak nie potrzebowali żadnego pretekstu. Strzelali również do kobiet, dzieci i starszych osób, które uciekały z miasta.
Ciała były dosłownie wszędzie. Zalegały na ulicach przez wiele dni. Wygłodniałe, porzucone psy zaczęły rozszarpywać szczątki. W kostnicy bez prądu były jeszcze zwłoki tych, którzy zmarli tuż przed wojną lub w pierwszych dniach inwazji.
Mieszkańcy, którzy próbowali zabierać szczątki, chwilę później sami byli martwi. Dowgopol zdawał sobie sprawę, że miastu grozi katastrofa sanitarna. Wtedy zdecydował się na kolejną konfrontację. Sześć razy prosił o zgodę na pogrzebanie martwych. Za każdym razem słyszał: "Niet".
Udało mu się za siódmym razem, gdy 10 marca z samego rana trafił na wojskowych lekarzy.
– Tym coś najwyraźniej zostało po dziesięciu latach edukacji. Wiedzieli, że zabranie ciał jest konieczne – mówi Ukrainiec. Choć dostał zgodę na zabranie ciał, to Rosjanie w żaden sposób nie zamierzali jednak pomóc w organizacji pochówków. Z drwiną ostrzegli go, że sam może zginąć.
– Chcesz chować? Chowaj! Tylko wiedz, że tam pracują snajperzy i mogą cię zabić. Jeśli jesteś takim inicjatorem, to chowaj tych ludzi sam – wspomina słowa żołnierzy.
Dotarcie do lokalnego cmentarza nie było możliwe, bo cały teren znajdował się na linii ostrzału snajperów.
– Mieliśmy już 67 ciał do pochowania i kolejne, które były na ulicach. Wiedziałem, że nie wykopię tylu grobów. Najpierw zacząłem więc szukać koparki, a później kogoś, kto będzie ją w stanie obsłużyć. Zanim to się udało, zostały nam cztery godziny do godziny policyjnej - opisuje Dowgopol.
- Byli ze mną koledzy z miejskiego zarządu usług komunalnych i pogrzebowych. Wszyscy byliśmy ubrani w białe kitle, które miały nas uchronić przed zastrzeleniem.
"Orkom było wszystko jedno"
- Organizatorzy pochówków szybko zrzucili te białe fartuchy. Nawet one nie chroniły przed ostrzałem – wspomina Serhij Matiuk, jeden z grabarzy w Buczy.
To on wskoczył do zbiorowej mogiły, żeby szpadlem wyrównać brzegi w głębokim dole wydrążonym przez koparkę.
- Ziemia już nie była zamarznięta, szybko udało się wykopać dół. Pierwsze ciała zostały przywiezione ze szpitala, w czarnych workach. Potem chowaliśmy ludzi tak, jak znaleźliśmy ich na ulicach, w zakrwawionych ubraniach. Nie było czasu, żeby szukać worków czy prześcieradeł. A zresztą skąd je wziąć?
Serhij przyznaje, że się nie zastawiał, czy wyruszyć w miasto, by zbierać zabitych. Decyzja przyszła sama. Pomyślał, że jeśli on nie zabierze tych ludzi, to nikt tego nie zrobi. Zebrał kilkadziesiąt ciał.
Zwłok było tak dużo, że po kilku dniach trzeba było wykopać kolejną mogiłę. Była jeszcze głębsza. Codziennie trafiały do niej kolejne ciała. Pod koniec dnia przysypywano je ziemią, żeby psy nie rozszarpywały szczątków. W kolejnych dniach chowali następnych.
Z czasem Serhijowi zaczęli pomagać leśniczy Artem i tatuażysta Władysław. Spotkali się przez przypadek przed budynkiem rady miasta w Buczy, akurat kiedy w pobliżu palił się samochód. Razem go gasili. Kiedy skończyli, zapalili papierosa i zaczęli rozmawiać.
- To wtedy Serhij powiedział, że jest robota do zrobienia – wspomina Artem. Zgodzili się, choć jeszcze nie wiedzieli, na co się piszą. Kolejnego dnia wspólnie znaleźli osiem ciał. Byli przygnębieni, ale następnego poranka znowu wyruszyli na poszukiwania.
Jeździli po mieście, kolejni ludzie prosili o pomoc. Czyjś bliski został ranny podczas ostrzału, a kogoś zastrzelili w tył głowy z zawiązanymi rękoma. Wyciągali ciała z rozbitych samochodów, czasami zbierali je z chodników, albo wchodzili do ostrzelanych mieszkań.
– Orkom było wszystko jedno, kogo zabijali: kobiety, dzieci, mężczyzn – opowiada Serhij. Grabarz szczególnie zapamiętał starsze małżeństwo.
- Wracali do domu. Mieli w samochodzie drewno na opał. Rozstrzelali ich. Tak po prostu. Złość mnie zalewa. Co mogli im zrobić ci ludzie?
Mężczyźni doskonale wiedzą, że przemieszczające się samochody były oczywistym celem. Rosjanie strzelali też do ich furgonetki oznaczonej czerwonymi krzyżami. Samochód po silnym ostrzale nie nadawał się do jazdy, ale pasażerom nic się nie stało.
Teraz Serhij, Artem i Władysław nie są już w stanie pracować bez siebie. Okupacja się skończyła, a oni dalej kopią razem groby na cmentarzu w Buczy.
Strzelali w głowę albo w plecy
Choć świat mówi o jednej zbiorowej mogile, na terenie cerkwi w Buczy powstały dwa duże groby i kilka pojedynczych. W pierwszej mogile pochowano ciała przewiezione ze szpitala 10 marca, po tym, jak Dowgopol uzyskał zgodę Rosjan.
W kolejnej ciała odnajdywane w następnych dniach na ulicach miasta.
W pojedynczych grobach pochowani zostali: dwaj ukraińscy żołnierze, starsza kobieta, kobieta i mężczyzna oraz mama z dwójką dzieci. Ci ostatni spłonęli w ostrzelanym samochodzie. Próbowali uciekać. Sąsiedzi sami przynieśli szczątki na teren cerkwi i pochowali rodzinę razem.
W pierwszej mogile znaleziono też ciało bohatera wojny w Donbasie z 2014 roku. Stracił podczas walk obie nogi. Kiedy zaczęła się rosyjska inwazja, nie mógł iść ani do wojska, ani do obrony terytorialnej. Postanowił, że będzie rzucał koktajlami Mołotowa w rosyjskie czołgi. Został zastrzelony.
- Ekshumacja zakończyła się wydobyciem 119 ciał – mówi Alina Maszkina, starsza prokurator z wydziału śledczego, która zajmuje się dokumentowaniem zbrodni w Buczy. - 70 proc. ofiar zginęło od strzałów z broni palnej lub odłamków. Niektórym strzelano w głowę, niektórym w plecy. Więcej będziemy wiedzieli po zakończeniu sekcji zwłok, które wciąż prowadzimy.
- W niektórych przypadkach stopień zaawansowania rozkładu ciała uniemożliwia poznanie dokładnej przyczyny śmierci. W każdej sprawie trwa śledztwo, docieramy do ludzi, którzy mogą mieć jakiekolwiek informacje. W piątek rano [22 kwietnia – red.] około osiemdziesięciu ciał wciąż nie miało potwierdzonej tożsamości, jednak każdego dnia ta liczba będzie się zmniejszała, bo rodziny identyfikują swoich bliskich – tłumaczy Maszkina.
Teraz jesteś żywy, a za chwilę już nie
Gdyby nie Anton Dowgopol, zbiorowa mogiła mogłaby nie powstać jeszcze przez wiele dni. Po wykopu grobu i przewiezieniu ciał ze szpitala lekarz skupił się na żywych.
W czasie, kiedy Serhij z innymi grabarzami zaczynał zbierać ciała, lekarz przygotowywał mieszkańców do nadchodzącej ewakuacji. Tylko zbieg okoliczności sprawił, że była ona możliwa. 11 marca do dyrektora przyszedł jeden z okupantów.
- Przedstawił się jako Artem, dowódca brygady. Wszedł sam, reszta pilnowała terenu szpitala. Był w euforii. Mówił tak, jakby wszystko było w porządku. Przekonywał, że zostaną w mieście na długo, żeby tworzyć "russkij mir". Powiedział, że w mieście nie ma władz, więc to ja będę pełnił obowiązki tymczasowego mera miasta – opowiada Dowgopol.
Próbował tłumaczyć, że jest lekarzem i będzie leczył ludzi, ale szybko zrozumiał, że to propozycja nie do odrzucenia. Rosyjski żołnierz miał wrócić następnego dnia punktualnie o godz. 11. Dyrektor przypuszcza, że razem z personelem szpitala miał wtedy wystąpić w propagandowym nagraniu. Za odmowę spodziewał się strzału w głowę.
Następnego dnia Rosjanie jednak nie przyszli - zaczęła się walka o Irpień i to tam skoncentrowała się większość okupacyjnych sił.
- Wieczorem postanowiliśmy z lekarzami, że zaczynamy ewakuację – wspomina Anton.
W mieście nie było korytarza humanitarnego, ale wszyscy wiedzieli, że to może być ostatnia szansa, by wyjechać. Dowgopol zabrał najpotrzebniejszy sprzęt medyczny i w ambulansie jechał na początku około 200-samochodowej kolumny samochodów, którymi uciekali cywile.
Po drodze mijali mnóstwo zabitych leżących obok ostrzelanych pojazdów.
- Nie bałem się. Było mi wszystko jedno. Wiedziałem, że jestem żywy, a za chwilę mogę być martwy. Jedyne, co miałem w głowie, to potrzebę, żeby choć jeszcze jeden raz usłyszeć słowa "pokój" i "zwycięstwo". No i żeby zobaczyć rodzinę – mówi Dowgopol, który wrócił do Buczy po wyzwoleniu miast.
Za chwilę pobiegnie do kostnicy, gdzie trwa identyfikacja ciał. Potem pójdzie do pacjentów. Jest psychiatrą i pewnie dzięki temu wytrzymał. Teraz chce pomóc ludziom, którzy nie są w stanie pogodzić się z tym, co zobaczyli.
Tekst: Tatiana Kolesnychenko i Patryk Michalski, dziennikarze Wirtualnej Polski
Zdjęcia: Maciej Stanik