Przyjechały do Polski, by zapomnieć o mordach i gwałtach
By zapomnieć o zabójstwach i gwałtach, piły na umór benzynę. Teraz, siedząc nad Wisłą, sączą coca-colę. Grają w kręgle, by zapomnieć o kulach karabinów, szaleją w aquaparku, by wymazać obrazy rzezi. Dzieci ulicy z Ugandy przez miesiąc zwiedzały Polskę.
04.06.2009 | aktual.: 04.06.2009 14:44
Pierwsza w życiu bitwa na śnieżki, i to na samym Kasprowym, przejazdy gokartami, kino trójwymiarowe, bezkresne bałtyckie plaże, czyste jak łza suwalskie jeziora, udział w programie „Kawa czy herbata”, wspinaczka na tatrzańskie szczyty. Dzieci zgarnięte z ulicy przez pracujących w Ugandzie salezjanów nie narzekały w Polsce na brak wrażeń. W Gdańsku, Częstochowie, Krakowie, Wieliczce, Różanymstoku czy Warszawie starały się zapominać o życiu, jakiego doświadczyły na ulicy. A gdziekolwiek się pojawiły, zarażały Polaków radością, nieprawdopodobną muzykalnością i bezkompromisową wiarą.
Armia małych zabójców
Od 20 lat w Ugandzie w środkowowschodniej Afryce krew leje się strumieniami. Krwawa wojna domowa jest zapomniana przez współczesny świat. A to wojna najbardziej makabryczna z możliwych. Dlaczego? Bo jej ofiarami są dzieci.
Na ugandyjskich ulicach każdego dnia szwendają się setki tysięcy dzieci bez imienia, wieku i domu. Są brutalnie porywane i wcielane siłą do partyzanckiej Bożej Armii Oporu z Północy. Zasilają szeregi nieobliczalnych, bezwzględnych rebeliantów jako tzw. bush kids, czyli „dzieci żołnierze”. Na przestrzeni 20 lat rebelianci porwali już prawie 20 tys. dzieci. Wyrosła z nich armia małych zabójców. Prawo ulicy jest jasne: przeżywa tylko najsilniejszy. Salezjanie od lat robią, co mogą, by wyrwać dzieci bezlitosnej ulicy.
– Moi rodzice byli bardzo biedni. Kiedy zmarli, zaczęły się problemy. Na ulicy byłem od 5. roku życia. Dokładnie nie wiem, jak długo, może 10 lat – wspomina 16-letni Ivan. – Widziałem dzieci zabijane na ulicy. Niektóre zostawały złodziejami, piły alkohol, narkotyzowały się. Z tego czasu pamiętam cierpienie, pamiętam twarze dzieci i ich problemy, ogromne problemy. Nie mieliśmy gdzie spać. Kiedy w nocy było zimno, naciągałem koszulkę na kolana i próbowałem zasnąć. Niekiedy zażywałem narkotyki. Piłem też benzynę. To mi pomagało nie odczuwać tak bardzo zimna... Miałem tylko koszulkę z krótkim rękawem. Do szkoły mogłem wrócić dopiero w CALM (salezjańska placówka misyjna Children and Life Mission). Jestem w 4 klasie szkoły podstawowej.
Polacy adoptują na odległość
Kilka lat temu trzęsący się z zimna Ivan nie potrafił zasnąć. Przez ostatnie dni zasypiał spokojnie, pod czujnym okiem Pięknej Pani z sanktuarium w Różanymstoku. Razem z kumplami z ośrodka przyjechał nad Wisłę podziękować Polakom, którzy coraz aktywniej włączają się w akcję „Adopcja na odległość”. Dzięki niej zdobywanie wiedzy przestaje być w krajach trzeciego świata przywilejem najbogatszych. Włącza się w nią coraz więcej ludzi nad Wisłą. Wpłacają na misyjne konta kilkadziesiąt złotych miesięcznie. Mało? Dla chłopaków z afrykańskich ulic to nieprawdopodobny zastrzyk finansowy. W sam raz, by zacząć nowe życie.
– Z samej Polski trafiło do nas 95 tys. euro. Z tych pieniędzy utrzymujemy ośrodek i kupiliśmy dzieciom instrumenty – opowiada ks. Ryszard Jóźwiak. To on uratował Ivana i wielu jego kolegów. Polski salezjanin pracuje w Afryce już od 22 lat. W prowadzonym przez niego ośrodku w Namugongo mieszka dziś 135 chłopców w wieku od 6 do 18 lat. Salezjanie prowadzą podobne ośrodki w 130 krajach świata. Szacuje się, że na świecie żyje 90 mln dzieci ulicy, z czego aż 10 mln mieszka na Czarnym Lądzie.
Kim chcecie zostać? – pytali rówieśników z Ugandy polscy uczniowie. Sportowcem, lekarzem, budowniczym, księdzem. Czy to tylko pobożne życzenia? Nie. Przekonał się o tym na własnej skórze Joseph Bandera. Wychowawca grupy, która przyjechała do Polski, sam był kiedyś dzieckiem ulicy.
Za coś takiego nie warto umierać
Są nieprawdopodobni – przecierali oczy ze zdumienia licealiści w Gilowicach koło Pszczyny, gdzie na chwilkę wpadli chłopcy z Ugandy. Goście nie mieli wiele czasu. Wracali zmęczeni z Zakopca, a wieczorem mieli oglądać w warszawskim teatrze spektakl. W potężnej sali gimnastycznej liceum afrykańscy chłopcy fikali koziołki, budowali ze swych ciał piramidy. Tak wysportowanych gości nikt się nie spodziewał. Co oni jeszcze potrafią? – drapali się po głowach śląscy uczniowie. – Chodzić po linie, robić piłki futbolowe ze szmat, kory bananowca lub reklamówek, robić samochody, helikoptery i hełmy z drutu, grać na nadmuchanych policzkach jak na bębnach, modlić się, tańcząc, i przynieść dwa 20-litrowe kanistry z wodą za jednym podejściem – wymieniają na jednym oddechu opiekunowie. – Są tacy sami jak dzieci w ich wieku na całym świecie. Kochają sport, malowanie, mają niespożytą energię i mnóstwo pomysłów, sprzeczają się i godzą, wycierają koszulki, niszczą buty, ciągle są głodni, uwielbiają słodycze, psocą i przepraszają,
przytulają się, śmieją i płaczą. Jednym słowem są kochani!!! – dodają. I jeszcze jedno: kochają taniec.
Przekonali się o tym na własne oczy mieszkańcy Białegostoku. Burzą braw nagrodzili przygotowany przez chłopców z Afryki i wychowanków Salezjańskiego Domu Młodzieżowego w Różanymstoku spektakl „Ugryziona pietruszka”. Połączenie dynamicznego breakdance i technik tańca ugandyjskich gości porwało publiczność. W Białymstoku chłopcy spotkali się także z uczniami Zespołu Szkół Mechanicznych, gdzie rozegrali towarzyski mecz Polska–Uganda. Skończył się remisem 2:2.
Zakopiański aquapark? Nie da się opisać tego wodnego szaleństwa – śmieją się wolontariusze z salezjańskiego ośrodka misyjnego. – Vincent ze złamaną ręką mógł sobie pozwolić na zjazd tylko z najniższej zjeżdżalni, a kiedy wolontariusz Piotrek zachęcał go do zjazdu z najwyższej, powiedział: I don’t want to die for nothing (Za coś takiego nie warto umierać).
Jak oni śpiewają!
W czasie spotkania w gilowickim liceum goście z Ugandy po nieprawdopodobnych popisach akrobatycznych zaśpiewali i zagrali jedną krótką piosenkę. Trzy proste gitarowe chwyty. „Jezus kocha mnie” – nucili, a ich oczy płonęły. Polacy nie chcieli być gorsi i zaśpiewali dwie piosenki Dżemu. „Mówią o mnie w mieście, co z niego za typ” – nuciło kilkanaście osób. W czasie gdy polscy uczniowie śpiewali nieśmiertelną „Whisky”, zrozumiałem jasno jedną rzecz: nie mamy odpowiedzi na bezinteresowny śpiew Afryki. Na jej błyszczące, płonące oczy. Nasze odgrzewane od dwóch pokoleń piosenki nie wytrzymują konfrontacji z ich prostym, ognistym, radykalnym „Jezus kocha mnie”. W tym meczu nie ma remisu, dogrywki ani karnych. Przegrywamy z kretesem. Mimo że gramy oryginalnymi piłkami Adidasa, a nie szmaciankami z gałganów.
Marcin Jakimowicz