Przyjechały do Polski, by zapomnieć o mordach i gwałtach

By zapomnieć o zabójstwach i gwałtach, piły na umór benzynę. Teraz, siedząc nad Wisłą, sączą coca-colę. Grają w kręgle, by zapomnieć o kulach karabinów, szaleją w aquaparku, by wymazać obrazy rzezi. Dzieci ulicy z Ugandy przez miesiąc zwiedzały Polskę.

Obraz
Źródło zdjęć: © Gość Niedzielny | Henryk Przondziono

Pierwsza w życiu bitwa na śnieżki, i to na samym Kasprowym, przejazdy gokartami, kino trójwymiarowe, bezkresne bałtyckie plaże, czyste jak łza suwalskie jeziora, udział w programie „Kawa czy herbata”, wspinaczka na tatrzańskie szczyty. Dzieci zgarnięte z ulicy przez pracujących w Ugandzie salezjanów nie narzekały w Polsce na brak wrażeń. W Gdańsku, Częstochowie, Krakowie, Wieliczce, Różanymstoku czy Warszawie starały się zapominać o życiu, jakiego doświadczyły na ulicy. A gdziekolwiek się pojawiły, zarażały Polaków radością, nieprawdopodobną muzykalnością i bezkompromisową wiarą.

Armia małych zabójców

Od 20 lat w Ugandzie w środkowowschodniej Afryce krew leje się strumieniami. Krwawa wojna domowa jest zapomniana przez współczesny świat. A to wojna najbardziej makabryczna z możliwych. Dlaczego? Bo jej ofiarami są dzieci.

Na ugandyjskich ulicach każdego dnia szwendają się setki tysięcy dzieci bez imienia, wieku i domu. Są brutalnie porywane i wcielane siłą do partyzanckiej Bożej Armii Oporu z Północy. Zasilają szeregi nieobliczalnych, bezwzględnych rebeliantów jako tzw. bush kids, czyli „dzieci żołnierze”. Na przestrzeni 20 lat rebelianci porwali już prawie 20 tys. dzieci. Wyrosła z nich armia małych zabójców. Prawo ulicy jest jasne: przeżywa tylko najsilniejszy. Salezjanie od lat robią, co mogą, by wyrwać dzieci bezlitosnej ulicy.

– Moi rodzice byli bardzo biedni. Kiedy zmarli, zaczęły się problemy. Na ulicy byłem od 5. roku życia. Dokładnie nie wiem, jak długo, może 10 lat – wspomina 16-letni Ivan. – Widziałem dzieci zabijane na ulicy. Niektóre zostawały złodziejami, piły alkohol, narkotyzowały się. Z tego czasu pamiętam cierpienie, pamiętam twarze dzieci i ich problemy, ogromne problemy. Nie mieliśmy gdzie spać. Kiedy w nocy było zimno, naciągałem koszulkę na kolana i próbowałem zasnąć. Niekiedy zażywałem narkotyki. Piłem też benzynę. To mi pomagało nie odczuwać tak bardzo zimna... Miałem tylko koszulkę z krótkim rękawem. Do szkoły mogłem wrócić dopiero w CALM (salezjańska placówka misyjna Children and Life Mission). Jestem w 4 klasie szkoły podstawowej.

Polacy adoptują na odległość

Kilka lat temu trzęsący się z zimna Ivan nie potrafił zasnąć. Przez ostatnie dni zasypiał spokojnie, pod czujnym okiem Pięknej Pani z sanktuarium w Różanymstoku. Razem z kumplami z ośrodka przyjechał nad Wisłę podziękować Polakom, którzy coraz aktywniej włączają się w akcję „Adopcja na odległość”. Dzięki niej zdobywanie wiedzy przestaje być w krajach trzeciego świata przywilejem najbogatszych. Włącza się w nią coraz więcej ludzi nad Wisłą. Wpłacają na misyjne konta kilkadziesiąt złotych miesięcznie. Mało? Dla chłopaków z afrykańskich ulic to nieprawdopodobny zastrzyk finansowy. W sam raz, by zacząć nowe życie.

– Z samej Polski trafiło do nas 95 tys. euro. Z tych pieniędzy utrzymujemy ośrodek i kupiliśmy dzieciom instrumenty – opowiada ks. Ryszard Jóźwiak. To on uratował Ivana i wielu jego kolegów. Polski salezjanin pracuje w Afryce już od 22 lat. W prowadzonym przez niego ośrodku w Namugongo mieszka dziś 135 chłopców w wieku od 6 do 18 lat. Salezjanie prowadzą podobne ośrodki w 130 krajach świata. Szacuje się, że na świecie żyje 90 mln dzieci ulicy, z czego aż 10 mln mieszka na Czarnym Lądzie.

Kim chcecie zostać? – pytali rówieśników z Ugandy polscy uczniowie. Sportowcem, lekarzem, budowniczym, księdzem. Czy to tylko pobożne życzenia? Nie. Przekonał się o tym na własnej skórze Joseph Bandera. Wychowawca grupy, która przyjechała do Polski, sam był kiedyś dzieckiem ulicy.

Za coś takiego nie warto umierać

Są nieprawdopodobni – przecierali oczy ze zdumienia licealiści w Gilowicach koło Pszczyny, gdzie na chwilkę wpadli chłopcy z Ugandy. Goście nie mieli wiele czasu. Wracali zmęczeni z Zakopca, a wieczorem mieli oglądać w warszawskim teatrze spektakl. W potężnej sali gimnastycznej liceum afrykańscy chłopcy fikali koziołki, budowali ze swych ciał piramidy. Tak wysportowanych gości nikt się nie spodziewał. Co oni jeszcze potrafią? – drapali się po głowach śląscy uczniowie. – Chodzić po linie, robić piłki futbolowe ze szmat, kory bananowca lub reklamówek, robić samochody, helikoptery i hełmy z drutu, grać na nadmuchanych policzkach jak na bębnach, modlić się, tańcząc, i przynieść dwa 20-litrowe kanistry z wodą za jednym podejściem – wymieniają na jednym oddechu opiekunowie. – Są tacy sami jak dzieci w ich wieku na całym świecie. Kochają sport, malowanie, mają niespożytą energię i mnóstwo pomysłów, sprzeczają się i godzą, wycierają koszulki, niszczą buty, ciągle są głodni, uwielbiają słodycze, psocą i przepraszają,
przytulają się, śmieją i płaczą. Jednym słowem są kochani!!! – dodają. I jeszcze jedno: kochają taniec.

Przekonali się o tym na własne oczy mieszkańcy Białegostoku. Burzą braw nagrodzili przygotowany przez chłopców z Afryki i wychowanków Salezjańskiego Domu Młodzieżowego w Różanymstoku spektakl „Ugryziona pietruszka”. Połączenie dynamicznego breakdance i technik tańca ugandyjskich gości porwało publiczność. W Białymstoku chłopcy spotkali się także z uczniami Zespołu Szkół Mechanicznych, gdzie rozegrali towarzyski mecz Polska–Uganda. Skończył się remisem 2:2.

Zakopiański aquapark? Nie da się opisać tego wodnego szaleństwa – śmieją się wolontariusze z salezjańskiego ośrodka misyjnego. – Vincent ze złamaną ręką mógł sobie pozwolić na zjazd tylko z najniższej zjeżdżalni, a kiedy wolontariusz Piotrek zachęcał go do zjazdu z najwyższej, powiedział: I don’t want to die for nothing (Za coś takiego nie warto umierać).

Jak oni śpiewają!

W czasie spotkania w gilowickim liceum goście z Ugandy po nieprawdopodobnych popisach akrobatycznych zaśpiewali i zagrali jedną krótką piosenkę. Trzy proste gitarowe chwyty. „Jezus kocha mnie” – nucili, a ich oczy płonęły. Polacy nie chcieli być gorsi i zaśpiewali dwie piosenki Dżemu. „Mówią o mnie w mieście, co z niego za typ” – nuciło kilkanaście osób. W czasie gdy polscy uczniowie śpiewali nieśmiertelną „Whisky”, zrozumiałem jasno jedną rzecz: nie mamy odpowiedzi na bezinteresowny śpiew Afryki. Na jej błyszczące, płonące oczy. Nasze odgrzewane od dwóch pokoleń piosenki nie wytrzymują konfrontacji z ich prostym, ognistym, radykalnym „Jezus kocha mnie”. W tym meczu nie ma remisu, dogrywki ani karnych. Przegrywamy z kretesem. Mimo że gramy oryginalnymi piłkami Adidasa, a nie szmaciankami z gałganów.

Marcin Jakimowicz

Źródło artykułu: WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Wpadka Hegsetha. Raport wskazał na zagrożenie
Wpadka Hegsetha. Raport wskazał na zagrożenie
Jest kara dla Jarosława Kaczyńskiego. Chodziło o dwie sytuacje
Jest kara dla Jarosława Kaczyńskiego. Chodziło o dwie sytuacje
Franciszek zostawił pieniądze? Zakonnica ujawniła, na co je przeznaczył
Franciszek zostawił pieniądze? Zakonnica ujawniła, na co je przeznaczył
Jest wyrok dla lekarza za sprzedaż ketaminy Matthew Perry'emu
Jest wyrok dla lekarza za sprzedaż ketaminy Matthew Perry'emu
Podrzucony dzik z ASF w Polsce. "Nie wykluczamy sabotażu"
Podrzucony dzik z ASF w Polsce. "Nie wykluczamy sabotażu"
Zmarł legendarny gitarzysta Steve Cropper
Zmarł legendarny gitarzysta Steve Cropper
Trump zapowiada uderzenia przeciwko przemytnikom na lądzie
Trump zapowiada uderzenia przeciwko przemytnikom na lądzie
Ujawniono zdjęcia i nagrania z prywatnej wyspy Jeffreya Epsteina
Ujawniono zdjęcia i nagrania z prywatnej wyspy Jeffreya Epsteina
Trump ocenia spotkanie w Moskwie. Padło, czego chce Putin
Trump ocenia spotkanie w Moskwie. Padło, czego chce Putin
Zełenski po rozmowach delegacji USA w Moskwie. "Realna szansa"
Zełenski po rozmowach delegacji USA w Moskwie. "Realna szansa"
Senator USA: Nie oddamy Rosji 19 tys. ukraińskich dzieci
Senator USA: Nie oddamy Rosji 19 tys. ukraińskich dzieci
Eksplozja na Morzu Czarnym. Rumuni zniszczyli drona Sea Baby
Eksplozja na Morzu Czarnym. Rumuni zniszczyli drona Sea Baby