Przyjaciele Jennifer Lopez
"Koniec politycznego teatru, do roboty" - pouczał niedawno posłów premier Marek Belka. Paradoksalnie, Belka, który udawał, że nie jest politykiem, w tym wystąpieniu pierwszy raz wcielił się w rolę polityka. Przygotował bowiem cały arsenał teatralnych środków stosowanych przez polityków: robił marsowe miny, władcze gesty, wznosił oczy ku niebu, podnosił głos.
14.03.2005 | aktual.: 14.03.2005 10:44
Miny i gesty Marka Belki pochodzą z XVII-wiecznej komedii dell'arte
I nie była to żadna improwizacja, podobnie jak tekst wystąpienia. Dowiedzieliśmy się, że zanim Belka wystąpił w Sejmie, przećwiczył swoje wystąpienie. Chciał się zaprezentować jako mąż stanu, praktycznie samotnie dźwigający odpowiedzialność za Polskę. Trudno mieć do niego pretensję, że używa klasycznych chwytów polityków. Tyle że jak każdy nowo nawrócony (w wypadku Belki na politykę, od czego się mocno odcinał) premier przesadził. Przesadził do tego stopnia, że jego miny i gesty pochodziły z XVII-wiecznej komedii dell'arte. A jego opowieści o przyjaźni z Jennifer Lopez i wiewiórkami były tyleż intrygujące, co niezrozumiałe. Panie premierze, do roboty, w politycznym teatrze z prawdziwego zdarzenia grywałby pan, niestety, ogony. Najlepszym dowodem jest ta sama debata, w której zgrał się Marek Belka. Znacznie lepsze wystąpienia od niego mieli Donald Tusk (PO), czy Roman Giertych (LPR).
Front Jedności Narodu bis
Wyborcy w krajach o długiej tradycji parlamentaryzmu dobrze wiedzą, że polityka jest widowiskiem, a najważniejszym tworzywem tego widowiska jest język. Słowna szermierka to podstawowa konkurencja, którą musi opanować polityk w ustroju demokratycznym. Ostre, wręcz obraźliwe wypowiedzi przyciągają uwagę wyborców, którzy dzięki nim poświęcają więcej czasu sprawom ważnym dla ich kraju.
Dr Jacek Wasilewski, badacz języka polityki z Uniwersytetu Warszawskiego, uważa, że wielu Polakom wydaje się, iż publiczny dyskurs powinien służyć przede wszystkim porozumieniu. Spory w parlamencie przywołują przeciętnemu Polakowi awantury na szlacheckich sejmikach, liberum veto i upadek I Rzeczypospolitej. Niechęć do politycznych kłótni wzmacniają ludowe prawdy w rodzaju: "Zgoda buduje, niezgoda rujnuje".
Nieprzypadkowo propaganda PRL wszystkich dysydentów en bloc nazywała warchołami, aby wywołać odpowiednie skojarzenia z kłótliwością i awanturnictwem. Współcześni wyborcy, przekonywani, że ostra debata jest czymś negatywnym, wierzą, że na Wiejskiej czy szerzej w publicznej debacie powinna panować sielanka, czyli swego rodzaju Front Jedności Narodu. Tymczasem polityczne kłótnie są przede wszystkim sporami o aksjologicznym podłożu, więc pojawianie się w nich epitetów nie jest czymś dziwacznym, ale zwyczajnym.
Mariusz Cieślik