Przewrót majowy - przypadkowy zamach stanu
Gdy narastał kryzys ustrojowy, Piłsudskiego o wzięcie władzy siłą prosili dawni podkomendnymi, działacze PPS, centrowi politycy, związki zawodowe i zwykli ludzie. Tylko on do końca starał się uniknąć przemocy – pisze Andrzej Krajewski w artykule dla Wirtualnej Polski.
''Obrzydło mi już wszystko i gdyby nie dzieci, palnąłbym sobie w łeb, by nie patrzeć na to. Pocieszam się nadzieją, ze może 'Dziadek' ocknie się i obejmie dyktaturę i połowę tych hyclów powywieszać każe” – napisał na początku maju 1926 r. pewien wyborca z Pucka do posła Jędrzeja Moraczewskiego. Byłego premiera list nie zaskoczył, bo oddawał coraz powszechniejsze odczucia.
Od zakończenia wojny z bolszewicką Rosją upłynęło pół dekady, a stabilizacja polityczna i ekonomiczna nadal okazywały się nieosiągalnym marzeniem. W międzyczasie upadł tuzin rządów, skromne oszczędności ludzi pożarła hiperinflacja, a posłowie i senatorowie sprawiali wrażenie awanturników lub złodziei. ''Źródło kryzysu jest natury moralnej. Polega ono na rozpanoszeniu się w życiu naszym publicznym i państwowym: brudu, korupcji i wszelkich postaci złodziejstwa'' – diagnozował sytuację pod koniec 1925 r. miesięcznik ''Droga''. Poczucie beznadziejności powodowało, iż Polacy tęsknili za kimś, kto zaprowadziłby porządek. Acz spośród przywódców w roli dyktatora widziano tak naprawdę tylko Józefa Piłsudskiego.
Przywódca kultowy
Wprawdzie od 1923 r. Komendant przebywał na wewnętrznej emigracji w Sulejówku, ale nie zamierzał spędzić tam reszty życia. Wręcz przeciwnie - ze swadą komentował bieżące wydarzenia polityczne, czasami sugerując, iż planuje wielki powrót. ''Opowiadał mi p. Skrzyński [wówczas minister spraw zagranicznych – przyp. aut.] o wizycie, jaką mu złożył przed kilku dniami Piłsudski. Odgrażał się Piłsudski, że weźmie się do roboty politycznej i do następnego Sejmu wprowadzi 300 swoich posłów, wystawiwszy do wyborów 'program negatywny''' – zanotował pod datą 4 stycznia 1925 r. Maciej Rataj. Na pytanie Skrzyńskiego o ów program, Marszałek odparł krótko: ''Bić kurwy i złodziei''. Nie oznaczało to jednak zamiaru zdobycia władzy siłą. O takiej ewentualności marzyło natomiast wielu oficerów i dawnych współpracowników Komendanta. ''Udawały się do Sulejówka delegacje z różnych części kraju, wzywając byłego Naczelnika Państwa by wziął w swoje ręce wszystko i zarządził po swojemu'' – wspominał Władysław Grabski. Najgłośniejszym
echem odbiła się wizyta w Sulejówku 15 listopada 1925 r. kilkuset wysokiej rangi oficerów. Stłoczeni przed dworkiem i w salonie, oczekiwali, że Komendant wróci na ich czele do Belwederu. Przemawiający w imieniu gości gen. Gustaw Orlicz-Dreszer, nie krył emocji. Mówił o Polsce pogrążającej się w kryzysie, oferując Marszałkowi bezwzględne posłuszeństwo wszystkich przybyłych, a ''prócz wdzięcznych serc'' także ''pewne, w zwycięstwach zaprawione szable''. Tymczasem Piłsudski zignorował deklarację, jakby nie zrozumiał tak czytelnej aluzji. Oficerowie wracali do stolicy mocno zwiedzeni, bo Komendant nie wykazał chęci stanięcia na czele wojskowego puczu. A nie powinni się dziwić, ponieważ wszystko wówczas wskazywało, iż ustanowiony przez Konstytucję marcową system polityczny wkrótce sam się zawali.
We wrześniu 1925 r. załamał się polski rynek finansowy. Spanikowani klienci masowo wycofywali oszczędności i kolejne banki ogłaszały upadłość. W listopadzie upadł z tego powodu rząd Władysława Grabskiego, kraj ogarnął kolejny kryzys ekonomiczny. Nowy gabinet, utworzony przez Aleksandra Skrzyńskiego, aby państwo zachowało płynność finansową, obniżył na kwartał płace wszystkim pracownikom sfery budżetowej. Tak uniknięto bankructwa, ale wiosną przyszło przesilenie polityczne. Zaciskanie pasa oraz projekt podniesienia wszystkich podatków o 10 proc., przygotowany przez ministra skarbu Jerzego Zdziechowskiego, spowodował wyjście PPS z koalicji. Rząd Skrzyńskiego upadł 5 maja 1926 r. Nowy chciała utworzyć odradzająca się w Sejmie koalicja partii narodowych z PSL ''Piast'' Wincentego Witosa. Ale choć te siły polityczne posiadały w parlamencie nominalną większość, to najmocniej drażniły obywateli.
Wrzenie kraju
''Codziennie prawie demonstracje bezrobotnych pod Ministerstwem Pracy i Urzędem Zapomóg; bierne zachowanie władz, prostracja [uniżenie, leżenie krzyżem – przyp. aut.] ośmiela elementy wywrotowe'' - opisywał 30 marca 1926 r. Maciej Rataj. Trzy tygodnie później były minister skarbu, a potem prezes PKO Hubert Linde wracał z rozprawy sądowej do domu. ''Przed domem nagle padł strzał skierowany z tyłu do Huberta Lindego. Strzał był wymierzony w głowę. Linde padł na bruk'' – opisywał 18 kwietnia 1926 r. ''Głos Polski''. Oskarżanego o malwersacje polityka, związanego z obozem narodowym, zamordował sierżant Wacław Ćmielewski (późniejsze źródła podają nazwisko Trzmielowski). ''Przesiadywał na procesie, słuchał mów obrońców i replik, doszedł do wniosku, że Linde może być zbyt łagodnie ukarany, wobec tego, jak oświadczył dla dobra ojczyzny postanowił popełnić zbrodnię'' – tak ''Głos Polski'' usprawiedliwiał sierżanta. ''Zabójstwo było wynikiem atmosfery: 'wszyscy kradną bezkarnie…''' – notował Maciej Rataj. W tym czasie
nienawiść do polityków i bankierów sięgała zenitu i tylko jedno nazwisko pozostawało nieskalane. ''Piłsudski dziś 'żyje z pióra', on, który mieczem obronił Polskę i mądrością ją urządził'' – podkreślał na łamach wydanej wówczas książki ''Wielki człowiek w Polsce'' Ignacy Daszyński. ''Panowie generałowie siedzący na dobrach kupionych za bezcen, panowie politycy robiący interesy na swoim wpływie publicznym, panowie urzędnicy zabezpieczający sobie przezornie znakomicie płatne posady w koncernach i towarzystwach akcyjnych, jakże musicie pogardzać tym litewskim odludkiem, do którego czystych i pięknych rąk nie przylgnął żaden grosz publiczny'' – wyliczał Daszyński. Tamtej wiosny, w dniu imienin Józefa, do Sulejówka ciągnęły tłumy: generałowie, politycy ze wszystkich stronnictw opozycyjnych, a także zwykli obywatele. ''Największą przyjemność sprawiali mężowi ludzie prości, dawni szeregowi z Legionów, chłopi i robotnicy, z których niejeden szedł pieszo cały dzień do Sulejówka. Chłopi przynosili ze sobą jaja, masło,
ser, domowe wino, a czasem nawet żywe ptactwo i zwierzęta'' – opisywała we ''Wspomnieniach'' Aleksandra Piłsudska. Wedle relacji ''Ekspresu Porannego'', podczas imieninowego przyjęcia trzy kuchnie polowe, rozmieszczone wokół dworku wydały obiady ponad trzem tysiącom gości.
Polska niemoc
Sławnego ekonomistę z Uniwersytetu Princeton, prof. Edwina Waltera Kemmerera, gdy na początku 1926 r. przebywał w Warszawie, wprost noszono na rękach. W końcu od jego opinii zależało, czy konsorcjum amerykańskich banków przyzna rządowi RP tak upragniony kredyt stabilizacyjny. Profesor bardzo polubił Polaków, więc zdecydował się przekazać gospodarzom poufne informacje. Kredyt dostaliby już dawno, gdyby nie interwencje prezesa Reichsbanku (banku centralnego Niemiec) Hjalmara Schachta. Przekonał on szefa FED Benjamina Stronga oraz gubernatora Banku Anglii Montagnu Normana, że Polska jest bardzo ryzykownym dla inwestorów ''państwem sezonowym''. Trzy najpotężniejsze banki centralne świata skutecznie zniechęcały do kredytowania stojącego na krawędzi bankructwa kraju.
Tak zaczęły się układać we właściwych miejscach kolejne puzzle. Przecież nieco wcześniej, w październiku 1925 r., podczas międzynarodowej konferencji w Locarno, Francja i Wielka Brytania zgodziły się na przyjęcie Niemiec do Ligi Narodów, natomiast kwestię kształtu ich granicy z Polską uznały za sprawę otwartą. Jednocześnie w pobliskim Rapallo, Republika Weimarska zawarła traktat o współpracy z ZSRR. Autor wszystkich tych dyplomatycznych sukcesów, minister spraw zagranicznych Niemiec Gustav Stresemann, swoje cele odsłonił w depeszy, wysłanej 19 kwietnia 1926 r. do rezydującego w Londynie ambasadora Friedricha Sthamera. ''Pokojowe rozwiązanie zagadnienia granicy polskiej, które by odpowiadało naszym życzeniom, możemy osiągnąć tylko pod warunkiem, że kryzys gospodarczy i finansowy w Polsce dojdzie do punktu szczytowego, a cały organizm państwowy Polski popadnie w niemoc'' – instruował podwładnego Stresemann. Aby odzyskać Gdańsk, Pomorze i Górny Śląsk, planował wzmożenie wojny gospodarczej i przeciwdziałanie na
forum międzynarodowym wszelkim projektom udzielenia II RP finansowego wsparcia. Treść depeszy Stresemanna przejął brytyjski wywiad i zadbał, żeby dotarła do Warszawy.
Dla Piłsudskiego stawało się jasne, że strategiczna sytuacja staje się coraz bardziej dramatyczna. Do tego jeszcze rządy w kraju przejmowali jego najwięksi wrogowie. ''Mówią, że Piłsudski ma za sobą wojsko, jeśli tak, to niech bierze władzę siłą''– oświadczył buńczucznie 9 maja na łamach ''Nowego Kuriera Polskiego'' nominowany na premiera Wincenty Witos. Dzień później to, jakie są nastroje w stolicy wysondował dla Marszałka najwierniejszy z adiutantów, płk. Długoszowski. ''W godzinach popołudniowych grupy naszych oficerów obchodzą pod dowództwem pułkownika Wieniawy kawiarnie, śpiewając 'Pierwszą Brygadę' i pieśni legionowe. Publiczność jest zaskoczona, ale w wielu wypadkach przyłącza się do śpiewu. Wszędzie obsługa kawiarni jest z nami. Policja nie interweniuje'' – zapisał we wspominał gen. Felicjan Sławoj Składkowski. Tego dnia Piłsudski udzielił wywiadu ''Kurierowi Porannemu'', w którym bronił armii przed obcięciem jej budżetu o połowę, a Witosa i przywódców Stronnictwa Narodowego oskarżał o korupcję i
demoralizowanie sił zbrojnych. Nakład gazety skonfiskowała policja.
Nieuchronność zamachu
Prowokacyjnych ataków Piłsudski nie mógł zignorować, jeśli chciał zachować autorytet i wpływy w siłach zbrojnych. Jego działania pokazują jednak, iż zamierzał uniknąć przemocy. W środowy poranek 12 maja pojechał do Belwederu, żeby porozmawiać z Stanisławem Wojciechowskim i zażądać szybkiej dymisji Witosa. Ale prezydenta nie zastał. Wojciechowski, w środku tygodnia, ulotnił się z pracy do Spały - na polowanie. Zignorował doniesienia, iż oficerowie namawiają Piłsudskiego do przewrotu. Nie mając z kim rozmawiać Marszałek pojechał do Rembertowa, by przejąć komendę nad zbuntowanymi oddziałami. Z prezydentem spotkał się o godz. 17 na Moście Poniatowskiego. Wojska, jakie zebrał, były czterokrotnie liczniejsze od rządowych, popierała go też gremialnie ludność stolicy. A mimo to znów próbował negocjować. Tyle, że Wojciechowski zachował się jak skończony głupiec. ''Gdy zbliżył się sam do mnie [Piłsudski - przyp. aut], powitałem go słowami: Stoję na straży honoru Wojska Polskiego, co widocznie oburzyło go, gdyż chwycił
mnie za rękę i zduszonym głosem powiedział: No no! Tylko nie w ten sposób! Strząsnąłem jego rękę, nie dopuszczając do dyskusji'' – zapisał we wspomnieniach (wkrótce już były) prezydent.
Zapobieżenie wojnie domowej stawało się niemożliwe, co mocno zaskoczyło obie strony konfliktu. Wbrew tylu sygnałom ostrzegawczym, obóz władzy do końca nie wierzył w możliwość zamachu stanu. Natomiast Piłsudski założył, iż demonstracja siły wystarczy, by stary porządek polityczny sam się zawalił. Kiedy ponowione wieczorem próby negocjacji zawiodły, zniknął na wiele godzin. Szeptano, że doznał załamania nerwowego i zamknął się w koszarach na Pradze. Przez pierwsze godziny walk to nie on, ale gen. Orlicz-Dreszer dowodził siłami buntowników. Dopiero niepotrzebna śmierć żołnierzy otrzeźwiła niektórych polityków. Decydując o szybkiej kapitulacji strony rządowej, prezydent Wojciechowski oświadczył: ''Wolę, by Piłsudski objął władzę choćby i na dziesięć lat, niż żeby na sto lat Polskę zagarnęły Sowiety''. Była ku temu najwyższa pora.
###Andrzej Krajewski dla Wirtualnej Polski